Święta 1974, Dom Lupinów

Dla Remusa Lupina święta tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku nie były zbyt udane. 

Rodzina Lupinów zawsze obchodziła wigilię, nie inaczej było tego roku. Duża, żywa choinka stała dumnie w kącie niewielkiego salonu, ozdobiona kolorowymi bombkami, łańcuchami i światełkami. Remus, jako jedynak, osobiście wieszał gwiazdę na samym czubku, co było już pewnym rytuałem. Odkąd skończył dwa lata to właśnie on - na początku z pomocą ojca - wieszał czubek, a pani Hope robiła mu zdjęcie. Na stole, pokrytym białym obrusem, zaczęły pojawiać się pierwsze potrawy, które Lyall przynosił z kuchni. Pod choinką stały prezenty, a w tle leciały kolędy. I choć wszystko wydawało się być doskonałe, Remus czuł się przygnębiony. 

Był dwudziesty czwarty grudnia, co oznaczało, że za dosłownie kilka dni - nawet nie pełny tydzień - znowu będzie pełnia. Młody Lupin starał się o tym nie myśleć, ale było to ciężkie, kiedy wszyscy domownicy wyglądali jakby zaraz mieli iść na pogrzeb. Remus pogodził się ze swoją przypadłością, przywyknął. W trakcie roku szkolnego żaden z reszty huncwotów nie patrzył na niego przez pryzmat pełni, traktowali go normalnie aż do ostatniego dnia. W domu czuł się jak obłożnie chory. A to przytłaczało go bardziej niż sama wizja zmiany w wilkołaka. 

- Lyall, znieś, proszę, ze strychu zestaw sztućców - zawołała z kuchni Hope. 

- Ja to zrobię - zaoferował Remus, widząc, że ojciec jest zajęty noszeniem potraw na stół. Zerwał się z krzesła i już chciał ruszać na górę, kiedy to powstrzymała go matka. 

- Remus, nie wygłupiaj się - fuknęła, wychyliwszy się z kuchni. Lupin westchnął. - Tata zaraz to zrobi, a ty odpocznij. Posiedź tu sobie grzecznie, dobrze? 

Milczał, więc Hope wymusiła z siebie zmartwione westchnięcie. 

- Remus, wiesz, że to z troski - pouczyła go. Remus wiedział, ale miał dosyć ich zamartwiania się. Kochał rodziców i był im wdzięczny za wszystko co dla niego zrobili, za to, że dostosowali całe swoje życie do niego, do syna potwora. Ale chciał po prostu żyć normalnie; na tyle, na ile było to możliwe. Tęsknił do Hogwartu i swoich znajomych. Tam mógł być sobą. Remusem Lupinem, nastoletnim wilkołakiem, który raz w miesiącu zmieniał się w bestię, ale to był tylko jeden dzień wyjęty z życia. Jeden. Dzień. - Posiedzisz tu? 

- Tak, mamo - wymamrotał, nie patrząc na nią. Gotowała się w nim złość i rozżalenie. - Ale daj mi inne zadanie. 

Hope zastanowiła się chwilę. 

- Możesz włączyć lampki na choince - stwierdziła i wróciła do kuchni, bojąc się, że syn będzie coś jeszcze od niej chciał. 

Remus jedynie parsknął na to idiotyczne zadanie. Nie był typem osoby, która leżała całymi dniami. Miał umysł analityka. Musiał się na czymś skupić, lubił mieć przed sobą zadania. Bez nich był jedynie Remusem-bezużytecznym-wilkołakiem. 

Do stołu zasiedli pół godziny później. Remus z nikłym uśmiechem patrzył na wszystkie potrawy na stole, przy których nie pozwolono mu nawet kiwnąć palcem. Stracił apetyt. Troska rodziców wypalała go od środka. Że też ta cholerna pełnia nie mogła wypaść w innym terminie, klną w myślach. Przy stole panowała cisza. Twarze Hope i Lyalla wyrażały przygnębienie, które było czymś więcej niż smutkiem z powodu zbliżającej się pełni. Oni czuli poczucie winy. Wiele razy przerabiali ten temat. Lyall czuł się winny, że Greyback zaatakował Remusa. Oboje czuli się winni, że nie obronili jedynego syna. 

- Możecie przestać? - wypalił w końcu chłopak, kiedy kolacja niemal dobiegła końca. Rodzice spojrzeli na niego bez zrozumienia. 

- Remusie, co się stało? - łagodny głos Lyalla tylko bardziej wytrącał go z równowagi. 

- Lepiej wy mi powiedzcie. Co się stało? Czemu macie miny, jakby ktoś umarł? - zapytał retorycznie, bo znał przecież odpowiedź. Kontynuował. - Ja nie umieram. Pełnia jest za cztery dni. I trwa jedną noc. Potem się budzę i żyje dalej. 

- Remus! - oburzył się mężczyzna. - Nie traktuj tego tak pobłażliwie. 

- Bo co? - warknął. - Bo jestem tylko głupim wilkołakiem? Jestem nim raz w miesiącu od dziewięciu lat. Ile pełni mieliście by się do tego przyzwyczaić? 

- Sto pięć, za cztery dni będzie sto szósta - oznajmił bez zastanowienia Lyall, zadziwiając Remusa. Nie sądził, że ojciec w ogóle zwracał na to uwagę. - Zdziwiony? Remusie, liczę każdą z nich. Każdą przeżywam razem z tobą, tylko na innej płaszczyźnie. Wiesz jak się czuje ojciec, który sam skazał syna na takie życie? - głos mu zadrżał, a z oczu zaczęły płynąć łzy. - Nie wiesz i obyś się nie dowiedział. Wiesz jak się czuje ojciec, który znajduje lekko ponad pięcioletniego syna zakrwawionego, ledwo żywego w jego pokoiku? Ze świadomością, że to wszystko jego wina, a w dodatku nie był w stanie go ochronić? Wiesz ile ksiąg przeczytałem, w ilu miejscach byłem i ilu sposobów próbowałem, by cię wyleczyć? Wiesz jak czują się rodzice widząc pięcioletniego syna cierpiącego, zmieniającego się w wilkołaka i jakie to uczucie musieć trzymać własne dziecko w klatce, by nie wymordowało połowy osiedla? Do tego nie da się przyzwyczaić. To ciągnie się za mną i twoją matką każdego dnia. Każdego dnia wstajemy licząc, że to wszystko koszmar, że wejdziemy do twojej sypialni a ty dalej będziesz całym i zdrowym pięciolatkiem. 

Remusa zatkało. Te słowa były najszczerszym wyznaniem jakie kiedykolwiek usłyszał od ojca. Wciąż jednak buzowały w nim rozgoryczenie, wszechogarniający smutek i poczucie braku zrozumienia. 

- Ja musiałem się przyzwyczaić - wycedził, przymykając powieki. - Rozmawialiśmy o tym. Nigdy was nie obwiniałem. Nigdy. Jedyne, czego chcę to żyć jak prawie normalny nastolatek. Tyle lat izolowaliście mnie od innych dzieci. Nigdzie nie mieszkaliśmy na dłużej. Gdyby nie Dumbledore nigdy nie puścilibyście mnie do Hogwartu. Kocham was, wiem, że się martwicie, ale, na Merlina, dajcie mi żyć. 

- To nie takie proste, jak ci się wydaje, Remusie - wtrąciła Hope. Nawet nie kryła się z tym, że płakała. - Nigdy nie traktowaliśmy cię z ojcem inaczej niż...

- Cały czas traktujecie mnie inaczej - przerwał jej. - Mamo, nigdy nie byłem w waszych oczach normalnym dzieckiem. Nie, odkąd skończyłem pięć lat. Zawsze będę już chorym na likantropię Remusem. A ja nie chcę, żeby to była cała moja osobowość. Po tylu latach mam wreszcie znajomych i nie traktują mnie jak dziwaka. 

Zapadła cisza, a Lyall i Hope wymienili ukradkowe spojrzenia. 

- Co, o co chodzi? - spytał skołowany. 

- Cieszymy się, że masz znajomych, Remusie - zaczęła Hope, nie do końca wiedząc, jak wyrazić słowami swoje myśli. - Ale ludzie są okropni. My cię kochamy. Kochaliśmy cię zanim to się stało i nic się nie zmieniło, ale...

Remus zaśmiał się gorzko, kiedy zrozumiał, co Hope miała na myśli. 

- Wy nie rozumiecie? - spytał z wyrzutem i niedowierzaniem. Poczuł gorycz, której nie czuł nigdy wcześniej. - Oni wiedzą. Wiedzą, kim jestem. 

- Powiedziałeś im?! - oburzył się Lyall, chwytając się dłonią za serce. - Dumbledore mówił, abyś...

- Nie musiałem - rzucił sucho. - Myślisz, że ciężko im było się domyślić, kiedy dzielimy razem dormitorium i znikam zawsze tylko na pełnie? Wiedzą już od ponad roku. I traktują mnie normalnie. Wy naprawdę wierzyliście w to, że nikt nie jest w stanie mnie polubić, bo jestem wilkołakiem? Potworem? Wiem, że ludzie tępią takich jak ja, ale... Nie wiem, liczyłem, że chociaż wy rozumiecie, że mam też inną osobowość niż wilkołactwo. Oni to rozumieją. I lubią mnie, jako Remusa Lupina. Nawet jeśli raz w miesiącu znikam na noc z dormitorium. 

- Remus, to nie tak, my tylko...

- Przestań, mamo - uciął. - W Hogwarcie nikt nie traktuje mnie jak potwora. Syriusz, James, Peter i Lily traktują mnie jak całą resztę. Dacie wiarę, że pozwalają mi nosić własny plecak na plecach nawet w dzień pełni? - sarknął. Wstał od stołu, odrzucając na niego wymiętą serwetkę. - A dwa dni po pełni jestem już na zajęciach. Jest prawie normalnie. 

- Gdzie ty idziesz? Remusie? - Lyall też odszedł od stołu, a zaraz za nim zrobiła to Hope. Remus stał już rozjuszony przy drzwiach wejściowych i ubierał kurtkę. 

- Wychodzę. Idę się przewietrzyć.

- Remusie, przypominam, że to nie Hogwarckie błonia. Jest ciemno, a ty masz czternaście lat - upomniała go Hope, wciąż płacząc po ich kłótni. Nie zabroniła mu jednak wyjść. 

- Idę na chwilę do... - szybka kalkulacja. Syriusz odpadał, był na Grimmauld Place, a tam Remus nie chciał się zapuszczać. Lily mieszkała w mugolskiej wiosce, gdzie nie dostałby się bez magii. James i Peter mieszkali obok siebie. Peter pewnie pocieszyłby go czekoladą, ale Remus był teraz zbyt zirytowany nawet na czekoladę. Został mu Potter, który mieszkał co prawda pięć kilometrów dalej, ale i tak był bardziej osiągalny niż Lily, czy Syriusz. - Idę do Jamesa. Na chwilę. Nie musicie wysyłać za mną helikopterów tropiących. 

I wyszedł, trzaskając drzwiami, zostawiając za nimi płaczących Lyalla i Hope. A potem sam rozpłakał się jak małe dziecko. 

Ta wigilia nie była łatwa dla żadnego z Lupinów. Cała ta sytuacja nie była łatwa. Remusowi zrobiło się głupio jak tylko przekroczył próg domu. Wiedział, że nie potrzebnie naskoczył na swoich rodziców, ale czuł się już tak przytłoczony, że aż zamroczony przez negatywne emocje. Wiedział, że jak wróci to i tak się pogodzą. 

Ale póki co szedł, szedł zawzięcie do kogoś, kto chociaż przez chwile da mu namiastkę normalności. 

Szedł do Jamesa Pottera. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top