Opowieść Wigilijna. x4
#Teo#
-Daj pomogę ci z tym. - powiedział Syriusz odbierając ode mnie wazę z zupą.
- Dziękuję. Idę pomóc Lili z rybą. Powiedz Jamesowi żeby rozstawił już krzesła. Niedługo będzie kolacja. - powiedziałam i pocałowałam go w policzek.
- Takie podziękowania to rozumiem!- zaśmiał się Syriusz i wszedł do salonu. Zaśmiałam się i podeszłam do Lili.
-Trudno uwierzyć że Syriusz się ustatkował. I to jeszcze z taką osobą jak ty.- zaśmiała się Lili.
- To samo słyszałam od Jamesa i Remusa. Miłość potrafi zrobić z człowiekiem wszystko.- westchnęłam.
-Pamiętasz minę McGonagall jak zaprosiłaś ją na ślub. Jaka była zdziwiona że żenisz się z Syriuszem.- zachichotałyśmy obie
-Z czego tak się śmiejecie drogie panie? - zapytał James i przytulił Lili.
- Właśnie wspominamy sobie jaką miała minę McGonagall kiedy dowiedziała się z kim się żenię. - zaśmialiśmy się we trójkę z tego wspomnienia.
-Taak. A jak się w szkole dowiedzieli to razem z Łapą musieliśmy was dwie pilnować żeby nasze fanki was nie rozszarpały.- zaśmiał się a my z Lili patrzyłyśmy na niego z niedowierzeniem.
- Twierdzisz że nie dałybyśmy sobie rady z tymi małolatami?- zapytała Lili.
- Wiem że dałybyście sobie radę Liluś ale to był nasz obowiązek żeby was pilnować.- usprawiedliwił się Jamie.
- Że niby obowiązkiem faceta jest grać odważnego?- zapytała rozbawiona Lili.
- My jesteśmy odważni!- naburmuszył się Potter.
-Mhm. A zwłaszcza kiedy zaatakuje was olbrzymi pająk.- powiedziałam przypominając sobie sytuację w piątej klasie w Zakazanym Lesie.
- Eee. To było nie zaplanowane. A poza tym dalibyśmy sobie radę!- tłumaczył się James.
-Tak , na pewno. Z psem który zemdlał i z niestabilnym wilkołakiem . Na pewno.- zakpiłam wsadzając rybę do piekarnika.
- No dobra przyznaję. Gdyby nie ty bylibyśmy potrawką dla akromantuli. - przyznał.
-No widzisz kochanie. A teraz powiedz czy ustawiłeś krzesła przy stole do kolacji? - zapyała Lili.
- Tak krzesła ustawione, Alex położyła obrus i serwetki a Syriusz ustawił talerze i przyniósł zupę.- zapewnił starszy Potter.
- To dobrze. Weźcie resztę dań i ustawcie na stole.- powiedziała Lili.
-Dobrze . Idę po Syriusza żeby mi pomógł.- powiedział i wyszedł do salonu.
- Alex kochanie pozwól na chwilkę!- zawołałam córkę.
-Tak mamo?- zapytał wchodząc do kuchni.
-Pomóż ojcu i wujkowi nakryć do stołu. Poustawiajcie resztę potraw i napoi, dobrze?- wyjaśniłam.
-Dobrze. A i mamo? Natan i Harry proszą abyś dokończyła im tą opowieść o Ebenezerze Merlinie.- powiedziała z uśmiechem i wyszła.
- Myślę że ta opowieść ich zaintrygowała.- przyznała Lili.
-Być może jak poznają całą tą historię to zrozumieją co tak naprawdę znaczą Święta.- wyznałam.
-Możliwe. Idź opowiedz im dalej co było a ja dokończę tą rybę-. - powiedziała Lili z uśmiechem.
-Dzięki Li.- powiedziałam i weszłam na górę po schodach do pokoju Harrego gdzie przebywali chłopcy. Zapukałam i uchyliłam drzwi.
- Hej. Słyszałam że jesteście ciekawi co było dalej z Ebenezerem Merlinem. - powiedziałam i usiadłam obok ich na łóżku.
-Tak. Opowiesz nam to zanim usiądziemy do kolacji mamo?- zapytał Natan.
-Dobrze. A pamiętacie jakie duchy już odwiedziły Merlina?- zapytałam ciekawa czy uważali.
-Duch Przeszłych Świąt Bożego Narodzenia.- powiedział Harry
- I Duch Teraźniejszych Świąt Bożego Narodzenia.- dodał Natan.
-Dobrze. A więc słuchajcie dalej...
Duch ostatni
Widmo zbliżało się krokiem powolnym, poważnym, milczącym. Gdy podeszło bliżej, Merlin zgiął kolano, ponieważ duch ten rozpościerał wokoło siebie jakiś postrach tajemniczy, nakazujący, straszliwy, a zarazem uroczy. Długa czarna suknia okrywała go zupełnie , głowa, twarz, kształty, wszystko niknęło . Widać było tylko długą wyciągniętą rękę, inaczej byłoby go trudno rozpoznać na ciemnem tle ponurej nocy. Gdy stanął przy Merlinie, bankier ujrzał, że widmo było nadzwyczaj poważne, wysokie; uczuł się przejęty strachem , duch nie poruszał się , prześlizgiwał raczej i nie mówił ani słowa.
- Czyż się znajduję wobec Widma Przyszłości? - rzekł Merlin.
Duch milczał i dalej wskazywał ręką naprzód.
- Ukażesz mi cienie rzeczy, które się jeszcze nie stały, a które mają zajść w przyszłości? Czy tak? Mów, duchu.
Górna część sukni widma ściągnęła się i pochyliła na chwilę, jak gdyby duch kiwnął głową. Była to jedyna odpowiedź! Chociaż przyzwyczajony do towarzystwa istot nadprzyrodzonych, Merlin doznał takiego przestrachu wobec tego grobowego milczenia, że nogi drżały pod nim jak we febrze, nie mógł się na nich utrzymać . Czuł, że pada. Duch zatrzymał się chwilkę, jak gdyby chciał mu pozostawić czas zebrania sił i przyjścia do siebie. Lecz niepokój i obawa Merlina wzrastały z każdą chwilą , dreszcz lodowaty wstrząsał nim od stóp do głowy, gdy pomyślał, że pod tym grobowym całunem kryją się oczy wlepione weń nieruchomo: - Duchu przyszłości - zawołał - lękam się ciebie więcej, jak twoich poprzedników, których już widziałem. Lecz ponieważ wiem, że idzie tu o moje szczęście, o moje ocalenie, o moje zbawienie , ponieważ wiem, że pragniesz mojego dobra, ponieważ mam stałe, niezłomne postanowienie korzystania z twych nauk i przykładów, ponieważ przedsięwziąłem odmienić się i przedzierzgnąć w innego całkiem, niż dotąd, człowieka .Jestem gotów całym sercem towarzyszyć ci wszędzie. Błagam cię , odpowiedz mi.
Żadnej odpowiedzi. - Ręka ciągle wyciągnięta naprzód.
- Prowadź mnie , prowadź! Noc szybko upływa wiem, że każda jej chwila jest dla mnie niezmiernie droga. Duchu! Prowadź mnie.
Duch postąpił naprzód. Merlin szedł za nim w cieniu sukni, a cień ten zdawał się go otaczać i unosić.
Nie można powiedzieć stanowczo, czy weszli do miasta, czy też miasto nagle wyrosło około nich. Merlin się obejrzał i poznał, że jest w Londynie , na giełdzie pomiędzy kupcami, bankierami, agentami, szybko biegającymi w różne strony, to znowu gromadzącymi się w małe kółka dla rozprawiania o interesach. Jedni spoglądali na zegarek, inni bawili się łańcuszkiem, inni młynkowali palce około palców, wodzili ręką po czole, jeden drugiego chwytał za guzik od surduta itp. Jak to Merlin widywał zwykle w tym zgromadzeniu. Duch zatrzymał się w pobliżu małego kółka bankierów. Merlin, spostrzegłszy rękę widma, wyciągniętą w tym kierunku, zbliżył się dla podsłuchania rozmowy.
- Nie - mówił jakiś tłusty jegomość, - Nie wiem nic więcej. Słyszałem tylko, że umarł.
- Kiedy? - zapytał inny.
- Zdaje mi się, że tej nocy.
- Na cóż . Co mu się zrobiło? Czy chorował? - wtrącił trzeci, zażywając ogromny niuch tabaki. - Myślałem, że ten nigdy nie umrze.
- Na co? - odpowiedział pierwszy, ziewając - Na co? Bóg to wie.
- Cóż zrobił z pieniędzmi ? Jakże rozporządził majątkiem? - dodał ktoś z boku.
- Nie wiem takich szczegółów. Musiał komuś zapisać . Wiem z pewnością, że nie mnie.
Na ten dowcip wszyscy się roześmieli.
- Ciekawy jestem, kto też pójdzie na jego pogrzeb. Z nikim nie żył, u nikogo nie bywał .Nie wiem nawet, czy miał jaką rodzinę, niema zaproszeń. A gdybyśmy też poszli bez zaproszenia. Kto z was raczy mi towarzyszyć, służę mu moim powozem.
- Skądże ta nagła ochota? - zapytał stojący obok niski, pękaty kapitalista.
- Skąd? Trzeba wam wiedzieć, że jak się zastanawiam, zdaje mi się, że ja byłem najpoufalszym i najbliższym jego znajomym. Ilekroć spotkaliśmy się na ulicy, zawsze żeśmy stawali i rozmawiali ze sobą. Żegnam panów , godzina poczty nadchodzi . Do widzenia!
Kółko się rozeszło . Merlin znał ich wszystkich. Spojrzał na ducha znacząco, jak gdyby prosząc o wyjaśnienie całej tej rozmowy. Duch wyśliznął się na ulicę i wskazał ręką dwie rozmawiające ze sobą osoby. Merlin znowu zaczął słuchać, pewien, że tym razem dociecze zagadki. I tych znał doskonale , byli to dwaj bogaci, bardzo szanowni kupcy. Ubiegał się niegdyś o ich względy i poważanie, rozumie się w interesach.
- Jak się kochany pan miewa? - zagadnął jeden.
- Nieźle , dziękuję . A pan?
- Bardzo dobrze . Cóż, stary wyga zamknął rachunki.
- Mówiono mi. Zimno? Przykry czas.
- Ba! Jak to zwykle o tej porze . Boże Narodzenie. Warto by się przejechać sankami.
- Zapewne , ale nie mam czasu. Do widzenia!
Ani słowa więcej. Na tym ograniczyła się cała ich rozmowa. Z początku Merlin dziwił się, że duch przywiązywał jakąś ważność do rozmów tak błahych i nieznaczących , lecz później zastanowił się, że musiał w tym być jakiś ukryty a ważny powód. Przebiegł tedy myślą wszystkie okoliczności słyszanych rozmów. Nie mogły się żadną miarą ściągać do jego dawnego wspólnika, Jakóba Marley'a, ponieważ tamten należał do przeszłości, a duch, który go prowadził, zajmował się przyszłością; łamał sobie głowę, do kogo je zastosować. Wszelako przekonany, iż w tym wszystkim jest dla niego nauka i pożytek, że, jak mu to Marley zapowiedział , odwiedziny duchów mają na celu jego dobro i zbawienie, postanowił starannie chwytać wszystko, co usłyszy lub spostrzeże, a nade wszystko uważać, jak się też znajdować będzie sam w trudnych okolicznościach, żeby z tego wyciągnąć korzyść i poprawę. Przede wszystkim szukał swojej osoby, lecz kto inny zajmował jego miejsce, a chociaż zegar giełdowy wskazywał godzinę, o której zwykł był przychodzić na giełdę , nie widział się. Mocno go to obeszło potem powiedział sobie , zaszło coś ważnego , musiałem odmienić tryb życia. Wprowadziłem w wykonanie przedsięwziętą poprawę, skorzystałem już z poprzednich odwiedzin. Duch stał przy nim milczący, ponury, z ręką naprzód wyciągniętą. Gdy Merlin ocknął się z zamyślenia, zdawało mu się, że widmo wpatrywało się w niego uporczywie. Na tę myśl zadrżał od stóp do głowy. Porzuciwszy giełdę i środek miasta, udali się w uliczki kręte i wąskie, i znaleźli się nagle w pokoju ciemnym, przy łóżku, na którem spoczywała postać okryta szerokim, spadającym do ziemi suknem. Pokój, jak mówiłem, zupełnie był ciemny, słabe, blade światełko oświecało niewyraźnie zwłoki, przy których nikt nie płakał, nad którymi nikt nie czuwał.
Merlin spojrzał na widmo, którego ręka wskazywała mu głowę zmarłego. Całun był zarzucony tak niedbale i lekko, że za najmniejszym poruszeniem można było go odkryć i rozpoznać twarz; Merlin chciał to uczynić, miał wielką ochotę, lecz w ostatniej chwili zabrakło mu sił do wykonania tego przedsięwzięcia.
- Duchu . Uchodźmy stąd, to miejsce jest straszne. Przysięgam ci, nie zapomnę tej nauki .Wierz mi , ale odejdźmy.
Widmo wskazywało mu ciągle głowę zmarłego.
- Rozumiem - rzekł Merlin - rozumiem, chciałbym, lecz nie mam dość siły.
Duch patrzał nań ciągle z wytężoną uwagą.
- Jeśli jest ktokolwiek, kogo śmierć tego człowieka obchodzi - mówił Merlin w gorączkowym niepokoju - Pokaż mi go , zaklinam!
Widmo stanęło przed jego oczyma, i natychmiast ujrzał pokój inny, jasny, oświecony słońcem. W pokoju znajdowała się młoda kobieta i kilkoro dzieci. Czekała na kogoś niecierpliwie, chodziła po pokoju, drżała za najmniejszym szmerem, wyglądała przez okno, patrzała na zegar, chciała szyć, lecz palce jej nie słuchały i z trudnością znosiła wesołość dzieci. Wreszcie dało się słyszeć stąpanie , pobiegła , otworzyła drzwi, wszedł jej mąż, człowiek młody, urodziwy . Twarz miał zasępioną, ponurą, stroskaną, widać na niej było pomieszane oznaki smutku, zmartwienia i promyk radości, który usiłował pokryć. Siadł, wsparł głowę na ręku . Podano mu jedzenie, zaczął jeść i położył łyżkę. Ona zapytała go bojaźliwie, po wielkim namyśle, głosem cichym: „Jakież wiadomości." Nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Cóż . Dobre, czy złe?
- Złe.
- Więc wszystko, wszystko stracone?
- Nie, Karolino. Można jeszcze mieć nadzieję.
- Tak , no . Jeżeli on się dał wzruszyć, po takim cudzie można się wszystkiego spodziewać.
- On . Nic go już nie wzruszy , umarł.
Ta kobieta była słodka, cierpliwa, dobra jak anioł , widać to było z jej twarzy. A jednak ta anielskiej poczciwości istota złożyła ręce na znak podziękowania Opatrzności za tę niespodzianą wiadomość. Zaraz potem wzniosła oczy ku niebu, błagając przebaczenia za mimowolną radość i zapomnienie.
- Komuż więc nasz dług należeć się będzie?
- Nie wiem, Karolinko . Musi się zgłosić jego spadkobierca.
- Na kogóż przejdzie nasz dług?
- Nie wiem tego, lecz spodziewam się, że przed uporządkowaniem jego sukcesji znajdę potrzebne pieniądze, a gdybym nawet nie miał wszystkiego, nie przypuszczam, abym w jego spadkobiercy miał napotkać człowieka równie nieubłaganego, wierzyciela równie nielitościwego. Możemy spać dziś spokojniej, Karolino.
Tak jest , z serc tych dwojga ludzi spadł wielki ciężar. Twarzyczki dzieci stojących wokoło i przysłuchujących się rozmowie, której wcale nie pojmowały, zajaśniały żywszą radością. Śmierć tego człowieka wracała spokój całej rodzinie. Jedynym więc wrażeniem, wywołanym tym wypadkiem, jakie duch ukazał Merlinowi, było uczucie radości
- Duchu, - rzekł Merlin - Ukaż mi jaką scenę czułości, żalu, bezpośrednio połączoną ze śmiercią. Ten pokój ciemny, grobowy, któryś my przedtem opuścili, prześladuje mnie straszliwie i nie wychodzi mi z myśli.
Widmo poprowadziło go kilkoma dobrze znajomymi uliczkami; , w miarę wędrówki Merlin oglądał się na wszystkie strony, szukając siebie, lecz nigdzie nie mógł się znaleźć. Weszli do mieszkania Boba Cratchit, w którem był niegdyś z poprzednim duchem. Tam zastali matkę, siedzącą z dziećmi około ognia.
Byli wszyscy spokojni ,bardzo spokojni. Ruchliwe malcy stali w kąciku jak małe posążki, Piotr siedział, trzymając na kolanach otwartą księgę. Matka i córki szyły. Wszystko pogrążone było w milczeniu i ciszy. Piotr czytał: „I zabrał dziecię do chwały Swojej", właśnie gdy Merlin i duch przestąpili próg mieszkania. Matka położyła robotę i zakryła twarz rękoma.
- Oczy mnie cokolwiek bolą, zapewne od szycia - rzekła przytłumionym głosem. - Nie chciałabym, żeby ojciec dostrzegł, że są czerwone. Wkrótce nadejdzie.
- Tak się zdaje, już godzina minęła - rzekł Piotr, zamykając księgę. - Uważam, że od niejakiego czasu ojciec bardzo się spóźnia , wszak prawda, mateczko?
Wszyscy znowu zamilkli. Wreszcie matka odezwała się głosem łkającym: - Był czas, gdy ojciec chodził szybko, bardzo szybko , kiedy nosił na ręku Tomaszka.
- Prawda , prawda! - zawołali razem.
- Tomaszek był bardzo lekki - dodała matka, - A ojciec go tak kochał. Lecz słyszę go za drzwiami. Mówmy o czym innym.
Podniosła się i wyszła na jego spotkanie. Bob wszedł wolniutko, zawinięty w swój wełniany szalik , biedne ojczysko! Podano mu herbatę, która stała przy ogniu, wszyscy ubiegali się, aby mu usługiwać. Dwoje małych wdrapało się na kolana ojcowskie i okrywali go pocałunkami, jak gdyby chcieli wyrazić: „Kochany ojcze , nie martw się , nie smuć się , nie myśl o tym." Bob był bardzo wesoły, do każdego przemawiał, wszystko szło jak najlepiej, spojrzał na stół, zobaczył robotę pani Cratchit, chwalił jej zręczność i biegłość córek.
-Czy to będzie gotowe na niedzielę?- zapytał. Była to zasłonka na grób.
- Będzie. Czy dziś znowu tam chodziłeś, Robercie?
- Przypadkiem tylko, moja duszko! Tak , przechodząc. Żałowałem, że was nie było, ach, jak tam czysto, jak starannie wszystko utrzymane! Pójdziecie w niedzielę, nieprawdaż? Będziemy chodzić często, jak najczęściej, przyrzekłem mu, że go odwiedzę każdej niedzieli. - Moje dziecię! moje najdroższe dziecię! moje życie najukochańsze!!
Wybuchnął płaczem i łkaniem - biedny Robert - nie mógł się utulić. Wreszcie, gdy się cokolwiek uspokoił, wszedł do drugiej izby. W rogu pokoju stało łóżeczko... Bob siadł przy niem, zamyślił się, potem spokojniejszy wrócił do rodziny.
Wszyscy siedzieli i rozmawiali. Bob wspomniał im o grzeczności i uprzejmości siostrzeńca swego pryncypała. - Spotkał mnie dziś na ulicy, a spostrzegłszy, że jestem jakiś nieswój, - byłem cokolwiek zamyślony, - przystąpił i troskliwie wypytywał o powód mego frasunku. Opowiedziałem mu wszystko. „Mocno mnie to boli - pojmuję, co to za zmartwienie dla pana i zacnej jego małżonki - strata ukochanego dziecięcia. Jeżeli mogę być w czem użytecznym, jestem na rozkazy państwa." To mówiąc, dał mi swój bilet wizytowy. - „Proszę pana, panie Cratchit - przyjdź mnie odwiedzić w tych dniach, chciałbym z panem pomówić." - Oczarował mnie, nie tak obietnicami, jak uprzejmością, grzecznością. Myślałby kto, że on jest z nami w stosunkach przyjaźni i że znał osobiście Tomaszka.
- Ten pan ma zacne, szlachetne serce, tak mi się zdaje - wtrąciła pani Cratchit.
- Nie wątpiłabyś wcale o tym, gdybyś z nim raz przynajmniej mówiła. Anioł, nie człowiek, nic by mnie zdziwiło, gdybym się dowiedział, że znalazł dla Piotra korzystne miejsce.
- Czy słyszysz, Piotrze? - rzekła pani Cratchit.
- A wtedy - zawołała któraś z dziewcząt - Piotruś się ożeni i założy handel!
- Proszę mi nie wspominać o małżeństwie - rzekł Piotr, wykrzywiając się z powagą.
- Niema nic niemożliwego na świecie - dodał Bob -Jestem jednak przekonany, że w jaki bądź sposób los nas rozłączy, nikt z was nie zapomni o biednym moim dziecięciu, nikt nie zapomni o tym pierwszym rozłączeniu!
- Nikt i nigdy! - zawołali wszyscy razem.
- I wiem , tak . Śmiało mogę to wyrzec , że przez pamięć na słodycz, cierpliwość, łagodność i dolegliwości biednego Tomaszka wszyscy będziecie łagodni, cierpliwi, miłujący się nawzajem.
- Tak, kochany, drogi ojcze!
- Błogosławię was z całej duszy, z całego serca!
Wszyscy się uścisnęli, ucałowali, wszyscy mieli łzy w oczach.
- Duchu! - rzekł Merlin - Przeczucie mi mówi, że godzina naszego rozstania się zbliża, czuję to. Przed rozejściem się powiedz mi, kto był ten człowiek leżący w ciemnym pokoju na łożu śmiertelnym?
Duch przeniósł go znowu pośpiesznie, gwałtownie w okolice giełdy.
Nie zatrzymali się nigdzie, chociaż Merlin błagał go o chwilkę zwłoki.
- Poczekaj przez litość. Wszakże to dom, w którym ja mieszkam, tu jest mój kantor, pozwól, niech zajrzę, niech się zobaczę takim, jakim będę w przyszłości.
Duch wskazał ręką w przeciwnym zupełnie kierunku.
- Mój dom jest tutaj. Dlaczego każesz mi iść gdzie indziej?
Nieubłagana ręka nie zmieniała drogi; Merlin pobiegł jednak, zajrzał przez okno. Zawsze był tam kantor, lecz już nie jego. Inaczej był urządzony, inaczej oświetlony , kto inny siedział na jego miejscu. Duch ciągle wskazywał drogę. Merlin poszedł za nim niespokojny, lękliwy, zadawał sobie ciągłe pytania, co się z nim stać mogło, co się przytrafiło. Tak rozmyślając, stanął wraz z przewodnikiem u żelaznych sztachet, podniósł głowę. Cmentarz! Cmentarz! Tu zapewne, w głębi ziemi, spoczywa nieszczęśliwy, którego nazwisko miał poznać. Duch wiódł go po krętych ścieżkach cmentarza, wpośród grobowców, pomników, kamieni i innych oznak żalu, pamięci, cnót, zwycięstw, chwały, szlachetności itp. Wreszcie zatrzymał się i wskazał na jeden grób. Poruszenie i postawa widma były więcej jeszcze nakazujące, poważne, uroczyste; Merlin drżał.
- Nim postąpię naprzód, nim zbliżę się do kamienia, który mi wskazujesz, powiedz mi, zaklinam cię odpowiedz na to jedno pytanie. Czy to wszystko jest obrazem tego co stać się musi, czy też tego co stać się może?!
Duch, za całą odpowiedź, opuścił rękę nad grób, przy którym stanął. Merlin wlókł się na kolanach, blady, drżący, podniósł ręce, patrzał w postać ducha, którego palec zawisł nad zaniedbanym, opuszczonym, samotnym grobem , wreszcie z konwulsyjnym wysileniem opuścił oczy na kamień i wyczytał:
EBENEZER MERLIN.
- Więc to siebie widziałem na śmiertelnej pościeli?
Widmo powiodło ręką od grobu do niego i od niego do grobu.
- Nie, duchu! Nie! Oh, nie! - zawołał, chwytając go za suknię. - Słuchaj , jam już inny człowiek ! Całkiem inny; nie ten, jakim byłem, nim dostąpiłem szczęścia poznania ciebie i twoich braci. Czyż dla mnie niema ratunku, czyż niema nadziei, czy niema zbawienia?
Po raz pierwszy ręka ducha zadrżała.
- Dobry duchu! - mówił dalej Merlin, klęcząc u stóp widma, -Wstaw się za mną, wybłagaj dla mnie litość. Powiedz mi, że mogę zmienić te wszystkie obrazy, odmieniwszy życie.
- Czcić będę Boże Narodzenie ,nie w dzień jeden, lecz przez cały rok Boży. Żyć będę przeszłością, teraźniejszą i przyszłością. Wszyscy trzej nie odstąpicie mnie na chwilę, a raczej ja ciągle będę z wami, korzystając z waszych nauk.
Tak mówiąc i szamocząc się, uchwycił rękę widma.
Duch chciał ją wyrwać, lecz Merlin ścisnął go z niesłychanym wysileniem. W tym pasowaniu się z widmem uderzył gwałtownie ręką, obrócił się, powstał na nogi i poznał... że jest w swoim pokoju, we własnym mieszkaniu. Zamiast ręki ducha ściskał w ręku słupek od własnego łóżka; cóż za sny straszliwe!!!
Merlin ściskał w ręku słupek od łóżka.
Tak jest, od swego własnego łóżka .W swoim własnym pokoju.
- Chcę żyć w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości! - powtarzał bez ustanku, wyskakując z łóżka. - Nauki trzech duchów pozostaną w mej pamięci. O, Jakóbie Marley! Dobry mój przyjacielu! Błogosławię Niebo i Boże Narodzenie za twe posłannictwo. Tak jest! Powtarzam to na kolanach.
Tak był wzruszony, tak zgorączkowany dobrymi przedsięwzięciami, że drgający głos nie mógł wyrazić uczuć, przepełniających jego piersi. W czasie walki z ostatnim duchem gwałtownie szlochał i miał twarz zalaną łzami.
- Tak, usunę, odmienię, zatrę wszystkie obrazy straszliwej mej przeszłości.
Zaczął się ubierać , drżącymi rękoma targał i przekręcał ubranie . Wywracał do góry nogami, z pośpiechu wszystko mu z rąk leciało.
- Nie wiem sam, co robię! - wykrzyknął płacząc i śmiejąc się zarazem. - Czuję się lekkim jak piórko , szczęśliwym jak anioł! Wesołym jak student , rozmarzonym jak pijany. Wiwat Boże Narodzenie! Życzę wszystkim wesołych świąt! Pomyślnego roku , radosnej przyszłości! Mój Boże! Mój Boże!
Podskakując, przebiegł całe mieszkanie , z sypialni do salonu ,do gabinetu , tchu zabrakło staruszkowi.
- W tej ryneczce stał kleik - mówił, stojąc przed kominkiem - tymi drzwiami wsunęło się widmo Marley'a, a w tym miejscu siedział duch teraźniejszości! Przez to okno widziałem pokutujące duszyczki.
- Tak, widziałem! A teraz wszystko jest na zwykłem miejscu. Mój Boże! - Roześmiał się, śmiechem pełnym, zdrowym, serdecznym ,nie śmiał się od lat niepamiętnych.
- Nie wiem nawet, jaki jest dziś dzień. Nie wiem, ile czasu spędziłem w towarzystwie duchów. Nic nie wiem. Mniejsza o to. Jestem jak nowonarodzone dziecię, ah! Ah!
Odgłos dzwonów z kościołów sąsiednich przerwał mu radosne okrzyki.
Dę! Dę! Dę! Prześlicznie , wspaniale , cudowna muzyka! Pasjami lubię!
Pobiegł do okna, otworzył je na oścież i wyjrzał na ulicę. Najmniejszej mgły , żadnej zawiei. Zimno czyste, błyszczące , wesołe, orzeźwiające . Poruszające krew w żyłach , złociste słońce i niebo uśmiechające się, dzwony najradośniejsze. Wspaniale , cudownie!
- Co to za dzień mamy dzisiaj? - zapytał przez okno małego wystrojonego chłopczynę , który stanął i z podziwem wpatrywał się w niego.
- Co? - odpowiedział chłopiec, robiąc wielkie oczy.
- Co za dzień mamy dzisiaj? Powiedz mi, mój chłopeńku!
- Dziś , a skądże pan przybywa? Dziś jest Boże Narodzenie.
- Boże Narodzenie? Więc się nie spóźniłem , wszystko stało się w ciągu jednej nocy. Duchy zrobiły wszystko przez kilka godzin. Mogą wszystko, co tylko zechcą! Słuchaj , no! Mój mały!
- Co pan każe?
- Czy ty znasz ten sklep na rogu, gdzie sprzedają drób i wędliny, wiesz tam jak się idzie w drugą ulicę, na prawo?
- Rozumie się, że wiem.
- Sprytne dziecko - rzekł Merlin. - Znakomity chłopiec. Nie uważałeś przypadkiem wczoraj wielkiego indyka, wiszącego w oknie , nie tego drugiego , małego, ale dużego?
- Ah, tak, pamiętam, prawie taki jak ja.
- Rozkoszne dziecko, jaki dowcipny, co za przyjemna rozmowa! Kto by się tego spodziewał - mówił Merlin do siebie.
- Mój koteczku!
- Słucham pana!
- Czy ten indyk jest tam jeszcze?
- Jest, w tej chwili mu się przypatrywałem.
- Kup mi go!
- Czy pan ze mnie żartuje?
- Nie, dalibóg, że nie. Idź i powiedz, żeby mi go przynieśli. Jak wrócisz z chłopcem, dam ci dwa złote, a jeżeli się bardzo pośpieszysz, wiesz dam ci talara.
Dzieciak nie słyszał reszty, puścił się jak strzała, był już na rogu.
- Poślę go Bobowi Cratchit - mówił Merlin, zacierając ręce i śmiejąc się wesoło. Ani się domyśli, skąd to na niego spadło. Indyk dwa razy większy od Tomaszka. Podoba mi się ten żarcik.
Napisał adres Boba, odmieniwszy pismo , otworzył drzwi, gdy przyniesiono indora, czekał chwilkę na posłańca, a wtem wpadła mu w oczy kołatka od drzwi wejściowych.
- Będę cię kochał i szanował całe życie , droga moja kołatko, ja, com na ciebie nigdy nie spojrzał. Jakże uczciwie wygląda. Doskonała kołatka. Otóż i indyk, co tam słychać, jak się macie! Wesołych Świąt!
- Panie! Co za indyk! Nie , ten nigdy pewnie nie utrzymał się na nogach, byłby je połamał w drzazgi, to cielę, nie ptak.
- Wiesz co, mój bracie! Nie udźwigniesz go tak daleko , masz tu za fatygę , a to na dorożkę!
Śmiejąc się, klaszcząc w dłonie, zacierając ręce, wrócił na górę, obdarzywszy hojnie obu posłańców, którzy zasypali go podziękowaniami, siadł na fotelu i zapłakał z radości.
Z trudnością mógł się ogolić, ręce drżały mu jak we febrze, wreszcie jako tako wywiązał się z tej drażliwej operacji , a gdyby był sobie nawet uciął kawałek nosa, to i tak byłby się cieszył i dziękował Bogu. Ubrał się, wdział najpiękniejsze ubranie, wyszedł na ulicę. Tłumy ciągnęły we wszystkich kierunkach, tak jak to widział podczas przechadzki z drugim duchem. Merlin wpatrywał się we wszystkich, rozglądał się na prawo i na lewo, uśmiechając się wesoło. Miał minę tak zacną, tak poczciwą, tak zachęcającą , że kilka nieznajomych osób z ludu, zaczepiło go, mówiąc: „Wesołych świąt , panie dobrodzieju, wesołych świąt!" Merlin utrzymywał potem, że gdy go po raz pierwszy tak pozdrowiono, o mało nie umarł z radości. Uszedłszy kilkaset kroków, spostrzegł idącego naprzeciw siebie jednego z panów, którzy dnia wczorajszego byli w jego kantorze po kweście. Na ten widok serce mu się ścisnęło. - Co on sobie o mnie pomyśli, jak on na mnie spojrzy? - Lecz w jednej chwili zastanowił się, co mu czynić wypada. Przyśpieszył kroku, wziął go za obie ręce i rzekł: - Łaskawy panie, jakże się pan miewa? Spodziewam się, że wczorajsza fatyga była korzystna dla nieszczęśliwych; zazdroszczę panu i winszuję zarazem tak zaszczytnego poświęcenia. Wesołych świąt, kochany panie!
- Pan... pan... Merlin!!
- Tak jest , szanowny panie . To moje nazwisko. Nie wiem, czy przyjemnie brzmi w uszach pańskich, wybacz mi moje wczorajsze zapomnienie. Byłem bardzo zajęty , roztargniony. Lecz dziś pozwoli pan - tu Merlin nachylił się i szepnął mu coś do ucha.
- Czy podobna! Czy być może! - zawołał nieznajomy, nie mogąc wyjść z podziwu - Czy pan nie żartuje ze mnie!
- Mówię jak najpoważniej , ani grosza mniej . Płacę długi przeszłości; wierz mi pan, czynię to z największą radością , przyjmij , zrób mi tę łaskę!
- Panie! - odpowiedział tamten, ściskając mu rękę z uczuciem. - Podobna wspania...
- Ani słowa więcej , nie godzien jestem pochwał. Bądź pan tak łaskaw i oznacz mi godzinę , gdzie i kiedy mam się stawić z pieniędzmi. Może raczysz przyjść do mnie z twoim zacnym towarzyszem?
- Bez wątpienia.
- Dziękuję panu , bardzo dziękuję. Będę panom nieskończenie wdzięczny. Do widzenia! Polecam się pamięci.
Wszedł do kościoła, modlił się, znowu chodził po ulicach, uśmiechał się, zagadywał nieznajomych, całował dzieci, wypytywał ubogich o ich potrzeby i obdarzał wsparciem. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwym. Około południa znalazł się przed mieszkaniem siostrzeńca. Przeszedł przed drzwiami tam i na powrót kilkanaście razy. Nie miał dosyć odwagi, aby przestąpić progi tego domu. Wreszcie zakołatał.
- Czy pan jest w domu, moje dziecię? - zapytał nieśmiało służącej.
- Jest, proszę pana.
- A gdzie?
- W pokoju jadalnym, z panią. Zaprowadzę pana do sali i dam znać państwu.
- Dziękuję , twój pan zna mię bardzo dobrze . Prowadź mnie do jadalnego pokoju. Tu! Dobrze , dziękuję ci.
Otworzył drzwi zwolna, nieśmiało. Młoda para kręciła się około stołu przygotowanego do obiadu. Pani oglądała wszystko starannie.
- Alfredzie! - rzekł Merlin.
- Mój Boże! - zawołała z przelęknieniem siostrzenica.
- Kto tam? - zapytał Alfred.
- To ja, wuj Merlin, proszę się uspokoić, wszakże żeś mnie prosił wczoraj na obiad, czy mogę wejść, Alfredzie?
Czy mógł?! - Alfred go porwał i wniósł prawie na środek pokoju , mało go nie roztrząsnął z radości. W pięć minut Merlin był jak u siebie. Przyjęto go serdecznie, radośnie. Siostrzeniec, jego żona, goście, którzy później przybyli , wszyscy byli z wielkim dlań szacunkiem i uprzejmością. Bawiono się wybornie. Merlin śmiał się i zachęcał całe towarzystwo do wesołości, zapraszając do siebie za kilka dni , gdy urządzi mieszkanie. Nazajutrz rano , raniuteńko, był już w kantorze. Koniecznie chciał wyprzedzić swego buchaltera i schwytać go na gorącym uczynku spóźnienia. Udało mu się. Nowa przyjemność. Zegar wybił dziewiątą , niema Boba; kwadrans na dziesiątą , niema. Wreszcie nadszedł , spóźnił się siedemnaście minut. Merlin przeglądał niby to książki. - Bob po cichuteńku otworzył drzwi, zdjął w sieni kapelusz i szalik, wsunął się jak piskorz, zasiadł na krześle w swoim pokoiku i zaczął pilnie pisać, chcąc wynagrodzić czas stracony.
- Hej! - zawołał Merlin, udając dawny swój głos - Co to ma znaczyć. Po wczorajszym próżniactwie tak późno przychodzić, a to co za porządek?
- Przepraszam pana, bardzo przepraszam, spóźniłem się cokolwiek.
- Cokolwiek , pół osiemnastej minuty! Proszę bliżej!
- To tylko raz do roku - mówił Bob z pokorą - Raz jeden, to mi się nigdy nie przytrafi; zabawiłem się wczoraj z dziećmi i tak mi czas uciekł, że.....
- Nie , tak być dalej nie może - przerwał mu Merlin. - Dość tego! - zeskoczył z krzesła, porwał Boba wpół i zawołał: - Tak być nie może. Dlatego... podwajam ci pensję.
Bob zadrżał, wpadł do swej celki, schwytał żelazną linijkę, gotów do obrony, chciał wołać - Ratunku! Pomocy! Trzymajcie wariata!
- Tak, Robercie - mówił poważnie Merlin - Przede wszystkim życzę ci Wesołych Świąt - i tu poklepał go po ramieniu. - Mój poczciwy towarzyszu, nigdym ci ich nie życzył. Przyznaję, żem się nie obchodził z tobą jak wypada. Podwajam ci pensję , chcę przyjść w pomoc twej pracowitej rodzinie; za dużo mamy roboty , biorę Piotra do kantoru , zresztą pomówimy o tym obszerniej dziś wieczorem, przy szklaneczce ponczyku. Tymczasem nim zaczniesz pisać , dalej rozpali porządny ogień, zimno tu jak w psiarni , weź węgle do siebie . Ja sobie kazałem kupić oddzielny koszyk.
Merlin wykonał więcej aniżeli przyrzekał . Nie tylko dotrzymał słowa, ale wyświadczał wiele, wiele dobrego.
Był dla małego Tomaszka drugim ojcem.
Stał się wzorowym panem, wzorowym przyjacielem, najzacniejszym z ludzi. Niektórzy złośliwie uśmiechali się z tej zmiany. Lecz Merlin nic na to nie zważał , wiedział dobrze, że na kuli ziemskiej są istoty, dla których każde nawrócenie, każda szczera poprawa, każdy czyn szlachetny, ciepły, serdeczny, jest solą w oku. Śmieli się z niego. On się śmiał także serdecznie, uczciwie to była cała jego zemsta. Nie przestawał już z duchami, ale więcej przestawał z ludźmi, cały rok Boży żył z przyjaciółmi z rodziną, czekał niecierpliwie dnia Bożego Narodzenia. Wspaniale obchodził tę wielką uroczystość. Wieńczył ją najlepszymi uczynkami. Wszyscy mówili, że nikt tak nie święci Bożego Narodzenia jak Ebenezer Merlin. Pragnę z duszy, aby podobnie mówiono o was , o mnie, o wszystkich ludziach! „Miłujcie się nawzajem" ,niech Bóg dobry, sprawiedliwy i miłościwy błogosławi nas wszystkich i okaże nam Swą łaskę. - zakończyłam opowieść i spojrzałam na dwójkę chłopców przede mną. Zastanawiali się nad czymś gorączkowo.
- Czyli Święta to nie tylko kolacja i prezenty.- powiedział Natan.
-Nie tylko kochanie. Święta Bożego Narodzenia są bez wątpienia najpiękniejszym i najbardziej wyczekiwanym okresem w roku. To, jak się przyjęło, czas radości, magii i piękna. Okres gdy łatwiej zapomnieć o problemach codzienności, gdy konflikty spychane są na dalszy plan, a najważniejsza jest możliwość otoczenia się najbliższymi osobami, przy których nawet najzimniejsze i najciemniejsze dni mają niesamowity urok. Święta skłaniają do zamyśleń i wspomnień, czasem również do zupełnie nieplanowanych spotkań i rozmów. Opustoszałe ulice miast, wyciszony telewizor, puste miejsce przy stole... Niewiele jest podobnych dni w roku, gdy każda, nawet najtrudniejsza sprawa, z perspektywy chwil spędzanych z najbliższymi, wydaje się mniej istotna. - przyznałam mu rację.
- Tu chodzi o dzielenie się z innymi . Bezinteresowna pomoc bliźniemu i spędzenie czasu z rodziną .- powiedział Harry.
- To też jest prawda , Harry.
- Ale najważniejsze to jest pamiętać o innych a nie tylko o sobie. Dla Ebenezera najważniejsze były pieniądze i nic więcej. Duchy uświadomiły go że samolubstwo nie jest dobre. Człowiek może zostać sam ,bez rodziny, przyjaciół czy znajomych. Może zostać zapomnianym i samotnym. Nikt by tego nie chciał. Zrozumiał to i zapragnął zmienić swoje życie. Święta Bożego Narodzenia były dla niego dniem rozpoczęcia nowego życia. - powiedziałam spokojnie.
-Teraz rozumiem.- powiedział Natan.
- Ja też już rozumiem .- dodał Harry.
- Teoś! Harry! Natan! Kolacja na stole.- usłyszałam krzyk Jamesa z dołu.
- To dobrze. A teraz chodźmy na dół. Zobaczymy który z was zauważy pierwszą gwiazdę na niebie. - powiedziałam z uśmiechem i razem z chłopcami zeszłam na dół. Weszłam do salonu i usiadłam na kolanach Syriusza który siedział na fotelu. Wtulił się w moje plecy obejmując mnie w pasie.
- I ja? Opowiedziałaś im wszystko?- zapytał a ja wyraźnie czułam że się uśmiechał.
- Akurat skończyłam zanim James wydarł się na całe mieszkanie.- zaśmialiśmy się oboje.
-Mamo, mamo! Tato! Jest ! Pierwsza gwiazdka na niebie.- krzyknął Harry do Lili i Jamesa.
-To wspaniale synku.- powiedziała Lili i pocałowała Harrego w czoło.
- W takim razie możemy zasiąść do kolacji , młody.- zaśmiał się James. Wszyscy spojrzeli na mnie i Syriusza i zaczęli się śmiać. Nie wiedząc o co im chodzi spojrzałam w górę gdzie wisiała wyczarowana jemioła. Spojrzałam oskarżycielsko na moją córkę która dzierżyła w dłoni różdżkę. Alex spojrzała na mnie uśmiechając się niewinnie. Pisnęłam kiedy poczułam że Syriusz wstaje trzymając mnie na rękach. Na tyle ile mogłam odwróciłam się do niego przodem i zobaczyłam że się uśmiecha a w jego oczach widzę iskierki szczęścia i radości. Uśmiechnęłam się zadowolona że to ja jestem powodem tej radości . Syriusz spojrzał na jemiołę a potem na mnie.
- Wesołych Świąt Pani Black.- powiedział z uśmiechem.
-Wesołych Świąt Panie Black. - odpowiedziałam i pocałowałam go w usta. Usłyszałam tylko gwizd Jamesa i oklaski reszty mojej kochanej rodziny. Po mimo tego że nie jesteśmy spokrewnieni uważam ich za moją jedyną kochającą rodzinę. A z resztą lata w Hogwarcie są tego dowodem. Zawsze byliśmy razem i się wspieraliśmy po mimo ciężkich chwil. Zawszę będę dla nich wsparciem a oni dla mnie. Kocham ich wszystkich i nic tego nie zmieni.
#####################################
A więc życzę wam Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Szczęścia, radości, dostatku i wszystkiego czego pragniecie. Abyście dostali to co chcieliście . A oto mój prezent dla was. Mam nadzieję że się wam podobał. WESOŁYCH ŚWIĄT TYGRYSKI!! Pozdrawiam wszystkich, Ewcia.
##################################
W rozdziale znajduje się dokładnie 5200 słów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top