Rozdział 42
Tris POV
- Jak to możliwe, że nigdy wcześniej cię nie widziałam? - Pytam, kiedy siedzimy przy stoliku w restauracji i czekamy na zamówienie.
- Musiałem trzymać się z boku - James wzrusza ramionami. - Mój ojciec lubi pożytecznych ludzi wokół siebie. Musiałem mu udowodnić, że mnie potrzebuje.
- Chyba nie było łatwo - stwierdzam.
- Samo życie z takim ojcem nie jest łatwe. Ale mój trud został wynagrodzony. Jestem jego zastępcą w Agencji Bezpieczeństwa Genetycznego. Ojciec musiał pokazać reszcie, że jestem tego godny. Bycie jego synem nie wystarczyło. Chociaż mam wrażenie, że nadal nie zasłużyłem na jego szacunek, nigdy nie powiedział mi, że jest ze mnie dumny - mówi z goryczą James.
- Przynajmniej wciąż go masz. Nie każdy może powiedzieć to samo.
- Masz na myśli siebie i swoich rodziców? Czy chodzi o twojego syna?
- Nie wiem, czy rodzice byliby ze mnie dumni, widząc mnie teraz. A mój syn... beze mnie jest mu lepiej. Wierzę, że jego ojciec dobrze się nim zaopiekuje.
- Przykro mi, że musiałaś przejść przez te wszystkie okropności. Gdyby nie to, być może dzisiaj wychowywałabyś syna z Tobiasem i bylibyście szczęśliwi.
- Nie wierzę w szczęśliwe zakończenia - wzruszam ramionami. - Bynajmniej nie są zarezerwowane dla mnie. Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Tobias ma narzeczoną, dziecko w drodze i naszego syna. Będą szczęśliwi - mówię, odkrywając, że nie sprawia mi to już takiego bólu. Pogodziłam się z tym. Każdy ma swoje życie i odgórnie sporządzony plan, według którego powinien żyć.
- Zatem, zamierzasz całkowicie poświęcić się pracy?
- To jest właśnie plan dla mnie.
- Mam podobny. Bylibyśmy wspaniałymi kompanami - puszcza mi oczko.
- Kto wie.
- A nie myślałaś o tym, żeby rzucić to wszystko i po prostu wyjechać?
- Niby gdzie? Agencja i tak mnie znajdzie. Jestem w niej potrzebna. Razem działamy w imię wyższego dobra.
- Znajdzie cię w Ameryce. Na innym kontynencie mieliby spory problem.
- Co miałabym robić na innym kontynencie?
- Żyć w spokoju. Oczywiście, to rozmowa czysto hipotetyczna.
- Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż życie w spokoju - zgadzam się.
Podczas jedzenia posiłku, oboje milczymy, pogrążeni w myślach. Zastanawiam się, czy chodzi mu po głowie to samo, co mi. Nie mam wątpliwości, co do tego, że w końcu postępuję tak jak chcę, że znalazłam swój cel. Ale co jeśli istnieje dla mnie inna droga? Może James zastanawia się nad tym samym? Znamy się od kilkudziesięciu minut, a już znaleźliśmy wspólny język. To musi coś znaczyć.
- Chcesz już wrócić do Agencji, czy dasz się jeszcze namówić na spacer? - Pyta James, po tym jak zapłacił kelnerowi.
- Nie powinniśmy już wracać?
- Ojciec sam dał ci wolne, więc korzystaj - uśmiecha się.
- Zatem spacer - odwzajemniam gest.
Cieszę się, że mogę spędzić trochę czasu na świeżym powietrzu. Z dala od Agencji, która, choć nowoczesna, to wciąż pozostaje starym lotniskiem, bez specjalnych walorów przyrodniczych. Tutaj jest inaczej.
Dochodzimy na szczyt wzgórza. Z góry wygląda to pięknie. Jest już ciemno, ale miasto jest rozświetlone.
Siadam po turecku na trawie i zamykam oczy. Biorę głęboki oddech i odprężam się.
- Jak ci się podoba? - James siada obok mnie.
- Jest pięknie. Skąd znasz to miejsce?
- Przychodzę tu, kiedy potrzebuję trochę przestrzeni, żeby pomyśleć. Uznałem, że chyba też tego potrzebujesz.
- Dziękuję. Często tu bywasz?
- To zależy.
- Znamy się kilka godzin, a tu już pokazałeś mi swoje sekretne miejsce?
- Jesteś tego warta.
Nie odpowiadam. Znów milczymy, ale nie jest to uciążliwa cisza. Po prostu siedzimy i cieszymy się spokojem, jaki tutaj panuje.
Czuję, że mogę się z nim zaprzyjaźnić.
CDN.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top