5.
Obóz, który udało się im rozbić, okazał się zaskakująco przyjemnym miejscem. W centrum płonęło wesoło ognisko, dookoła poukładali pnie, a nieco dalej poustawiali fotele z rozbitych myśliwców, które miały zastąpić łóżka. Choć wyprawa po skarby buntowników zaczęła się od widma rychłej katastrofy, szybko okazało się, że Nat i Anakin mają zaskakująco dużo wspólnych poglądów, a ich poczucie humoru bardzo odpowiadało Erikowi. Cóż, to rzeczywiście niezbyt wiele, ale w zupełności wystarczyło do zawarcia tymczasowego rozejmu.
Siedzieli teraz przy ognisku, śmiali się, żartowali i zajadali się dziwnymi owocami. Tak swoją drogą – owoce okazały się kolejnym pozytywnym zaskoczeniem. Jako pierwszy odważył się ich spróbować Obi-Wan. Zerwał z drzewa okrągły, wyjątkowo niebieski owoc i wgryzł się w niego ostrożnie. Przed tym zapewnił wszystkich, że jego zdolności rycerza jedi pozwolą zneutralizować działanie każdej możliwej trucizny.
Żadnej trucizny jednak nie było. Jedynie miękki miąższ i słodki sok. Już po kilku gryzach mistrz Kenobi zaczął się śmiać z ulgi – dzięki owocom na pewno nie umrą z głodu. Dopiero, gdy wszyscy już się najedli do syta, Obi-Wan nabrał podejrzeń, że cudowne owoce mogą mieć działanie silnie narkotyzujące, ale wtedy nie miało to już dla niego większego znaczenia.
Jedynie Steve Rogers nie poddał się rozluźniającemu działaniu błękitnych jabłek. Serum superżołnierza bardzo skutecznie chroniło go przed działaniem większości środków odurzających, co tym razem wcale nie było mu na rękę. Tylko kilka razy w życiu miał ochotę schlać się do nieprzytomności – i teraz właśnie odczuwał palącą potrzebę przejścia na nietrzeźwą stronę mocy. Zamiast jednak usiąść wraz z innymi i chociaż udawać, że jest w porządku, postanowił zrobić szczegółowy rekonesans.
Bardzo, bardzo szczegółowy. Im dłuższy, tym lepiej.
Ignorował zupełnie zaczepne spojrzenia, jakie rzucali mu Nat i Charles. Cholera, Romanov mógł jeszcze jako tako zrozumieć, ale Xavier? Czy naprawdę musiał grzebać Rogersowi w głowie i odkrywać prawdziwą przyczynę jego niepokoju? I wyjaśnienie, że po prostu skanował umysłem całą okolicę, wcale Steve'a nie satysfakcjonowało.
Dobrze, martwił się o Starka – i co w tym złego? Było to jak najbardziej wskazanie, biorąc pod uwagę, że Tony nic nie jadł i nie zrobił sobie ani chwili przerwy. Cały czas pracował z małym małym, śmiesznym robotem w nadziei, że w końcu zdoła odkryć gdzie trafili i jak mogą wrócić do domu.
To była jednak tylko połowa problemu. Rogersa dużo bardziej martwiło nastawienie Starka do otoczenia. Geniusz nie pozwalał nikomu sobie pomóc. Odpędzał nawet Skywalkera, który przecież miał większe doświadczenie we współpracy z R2-D2.
Ktoś inny zapewne by sobie odpuścił. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego pewnie nie byłoby w ogóle takiego problemu. Ale ponieważ chodziło właśnie o Rogersa i Starka – sprawa była dużo bardziej skomplikowana.
– Czego chcesz? – warknął Tony, jakimś cudem odgadując, że Steve do niego podszedł.
– Zastanawiałem się, czy nie potrzebujesz pomocy.
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto potrzebuje pomocy?
– Wszyscy potrzebujemy pomocy – stwierdził Rogers, zresztą zgodnie z prawdą.
– Po prostu nie widzę sposobu w jaki mógłbyś mi pomóc przy R2.
– Ale może mógłbym zrobić coś innego.
– Szczerze wątpię.
– Tony, ja...
– Rogers, wystarczy – westchnął Stark, a irytacja w jego głosie ostatecznie przekonała Steve'a, by jednak sobie odpuścić. – Nie potrafię tak, rozumiesz? To nie ma sensu. Nie potrafię już na tobie polegać.
Po raz pierwszy Steve nie poczuł palącej potrzeby posiadania ostatniego zdania. Rezygnacja Starka odebrała mu wszelką wolę walki. Sprzeczanie się, kłócenie, godzenie – to nie miało już sensu. Rany, które zadali sobie nawzajem podczas Wojny Domowej, równie okrutnej co bezsensownej, miały najprawdopodobniej nigdy się nie zagoić.
Dlatego dał za wygraną.
Albo raczej – odpuścił do momentu, w którym powietrze przesiąknęło nocnym chłodem. Wtedy poszedł do Starka jeszcze raz. Nie zamierzał już jednak strzępić sobie języka, bo i kłócenie się o to, czy jest zimno, czy też nie, byłoby przejawem skrajnego absurdu. Zignorował bardzo jednoznaczny uśmiech Nat oraz fakt, że Charles zaczął chichotać (choć przecież sam nie był lepszy, biorąc pod uwagę jego relacje z Erikiem), chwycił pierwszy z brzegu wolny koc przyniesiony przez Anakina i ruszył w stronę Starka. Nawet nie próbował nic mówić. Po prostu zarzucił mu na ramiona płachtę grubej tkaniny i czym prędzej się oddalił.
Nie miał zielonego pojęcia, ile zamieszania wywołał tym niecnym postępkiem w głowie Tony'ego. Skonfundowany geniusz przez dłuższą chwilę nie potrafił zrozumieć, co się właściwie stało. Po prostu – w jednej chwili przestał marznąć. Pochłonięty bez reszty przez mapy R2-D2 nie zauważył nawet, w którym momencie się to stało. Nie miał jednak wątpliwości, kto był za to odpowiedzialny.
Każdy, poza Rogersem, spróbowałby coś powiedzieć.
Co to miało znaczyć? Jak powinien to rozumieć? Czy nie dał Rogersowi jasno do zrozumienia, że wszystko między nimi skończone? Że najwyraźniej nigdy nie zdołają się dogadać i już zawsze będą zajmować odmienne stanowiska w absolutnie każdej kwestii?
Dlaczego zatem Rogersowi tak bardzo zależało? Dlaczego nie zamierzał odpuścić? Czy nie dostał tego, na czym najbardziej mu zależało? Czy przywrócenie do łask tego cholernego Barnesa nie było tym, na czym najbardziej mu zależało?
Nie. Pytanie powinno raczej brzmieć: dlaczego Starka tak bardzo to bolało?
R2, zmartwiony niespodziewaną melancholią, która opanowała jego nowego przyjaciela, zaczął wydawać z siebie pocieszające, robocie dźwięki. Tony z wdzięcznością poklepał go metalowej obudowie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był zmęczony. Podniósł się, otrzepał z pyłu i ruszył do obozu. Już z daleka zauważył Charlesa, Erika i Anakina pochrapujących sobie w najlepsze na fotelach i momentalnie poczuł ukłucie zazdrości. Jeden fotel wciąż był wolny. Jeśli się pospieszy...
Ledwie dotarł do kręgu światła rzucanego przez ognisko, zatrzymał się i omal nie zaklął. Obok pustego fotela leżał Rogers, zawinięty w gruby koc. Z jakiegoś powodu fakt, że Kapitan Paski i Gwiazdki tak perfidnie i jednoznacznie ustąpił mu miejsce, dodatkowo rozwścieczył Starka.
Nie zdążył jednak wybuchnąć ani zrobić nic, czego by potem żałował.
– I tak położyłby się na ziemi – szepnęła Nat z irytująco wszechwiedzącym uśmiechem na twarzy. – Twoja wygoda była tylko pretekstem.
– Aż tak bardzo gardzi dobrobytem? – sarknął Stark. Zmęczenie wzięło w nim górę nad dumą i przysiadł na brzegu fotela.
– Twierdzi, że do tego nie przywykł. Że kiedyś łóżka były znacznie twardsze, a od kiedy został potraktowany serum i tak musiał spać na pryczach, często bez materaca, albo po prostu na gołej ziemi.
Przez krótką chwilę Tony zamierzał rzucić jakimś zgryźliwym komentarzem. Zawsze przecież wyobrażał sobie, że Steve Rogers i Howard Stark korzystali z życia ile tylko mogli; za dnia odnosili miażdżące zwycięstwa nad żołnierzami Hydry, a w nocy tarzali się po jedwabnej pościeli z rzeszami ofiarnych niewiast (choć ostatnimi czasy Rogersa potrafił wyobrazić sobie w łóżku wyłącznie z Barnesem i wizje te ani trochę mu się nie podobały).
Zawinął się ciaśniej w koc, chcąc w ten sposób ukryć koszmarne skrępowanie. Dorastał w przeświadczeniu, że wie absolutnie wszystko o Kapitanie Ameryce, że żaden, ale to żaden szczegół z jego życia go nie zaskoczy. I trwałby dalej w błogiej niewiedzy, gdyby pewne rogate bóstwo nie postanowiło pobawić się w berka ze swoim bratem przyodzianym w maminą firankę. Zupełnie jakby tam u nich, w Asgardzie, nie było miejsca na takie przepychanki.
Wtedy właśnie okazało się, że Kapitan Ameryka z filmów i komiksów jest postacią całkowicie fikcyjną. Wcale nie był rozkosznym, cukierkowym, praworządnym żołnierzykiem w kolorowym wdzianku. Złośliwy, często okrutny i małomówny, a do tego jeszcze ledwie tłumił w sobie dzikie anarchistyczne i autodestrukcyjne zapędy. Doskonały żołnierz? No, raczej nie bardzo.
I wszystko byłoby super, gdy skończyło się na tym rozczarowaniu. Gdyby Tony nie doszedł do wniosku, że ten niepokorny, agresywny i zarazem cudownie nadopiekuńczy Kapitan podoba mu się znacznie bardziej, niż to przerysowane wyobrażenie z dzieciństwa. Zapewne nie zależałoby mu wtedy tak bardzo, by posiąść go na własność, mieć tylko dla siebie, bez konieczności dzielenia się z nikim – a już w szczególności z cyborgiem z odmrożonym mózgiem.
– Nie wiem, czy wolno mi o to pytać, ale dlaczego właściwie tak bardzo nienawidzisz kogoś, kto się o ciebie troszczy? – zapytał Obi-Wan. Wojownik siedział obok Natashy; zapewne oboje postanowili, że jako pierwsi będą pełnić nocną wartę.
– To nie ja go nienawidzę. To on gardzi mną – prychnął Stark bez przekonania.
Romanoff przewróciła wymownie oczami.
– Doprawdy? Po czym to poznałeś? Po tym, że się o ciebie martwi? Że bez przerwy zachowuje się tak, jakby twoja zbroja miała kompletnie przerdzewieć od wilgoci, jeśli choć na chwilę spuści cię z oczu?
– On i Barnes...
– Bucky? – Nat nie dawała za wygraną. Najwyraźniej świetnie się bawiła wylewając z karminowych ust rwące potoki ironii. – Och, Bucky ma na ten temat własną teorię. Uważa, że ktoś zatrudnił Steve'a jako niańkę. I to wcale nie jest śmieszne, Tony. Pepper omal nie udusiła się ze śmiechu, jak ją o to zapytał. A następna na liście podejrzanych jest Maria Hill. Chcesz mieć na sumieniu Marię Hill? No ja myślę, że nie! Lepiej to wszystko sprostuj, bo bez niej TARCZA długo nie pociągnie.
Dawno nie widział Natashy w tak dobrym nastroju. Tym absurdalnym wywodem zdołała poprawić Starkowi humor, co ostatnimi czasy nie udawało się nawet Peterowi. Peterowi, który z dziecięcym uporem powtarzał, że Kapitan Ameryka i Iron Man są jego nowymi rodzicami. I z jakiegoś dziwnego powodu nikt nie próbował wyprowadzić smarka z błędu.
Tony uśmiechnął się krzywo.
– Wiesz, Obwarzanku, są takie spory, w których obie strony mają rację i nikt nie zamierza pozwolić na kompromis – wyrzucił z siebie jednym tchem. Już po pierwszym słowie zrozumiał, że właśnie to było mu potrzebne.
Wyrzucić z siebie wspomnienia o Wojnie. Pozbyć się ich, zostawić za sobą i ruszyć ku lepszej przyszłości. Tak przecież postępował ze wszystkim, co go przerastało, irytowało i gnębiło. I zawsze potem czuł się o niebo lepiej. Kto wie? Może Kenobi okaże się lepszym terapeutą niż Bruce?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top