3.
Ich myśliwce ledwie wytrzymały przejście przez portal. Gdyby nie pomoc ze strony Mocy, Anakin zapewne nie zdołałby nawet utrzymać drobnego statku bojowego w powietrzu. Na szczęście buntownicy mieli dokładnie ten sam problem. I, co było łatwe do przewidzenia, nie poradzili sobie tak sprawnie jak jedi.
– Radzę sobie, mistrzu! – krzyknął Anakin do komunikatora, wykonując w międzyczasie wyjątkowo karkołomny manewr.
– Widzę, padawanie.
Młody jedi uśmiechnął się pod nosem. Doskonale słyszał mieszające się w głosie Obi-Wana obawy i zachwyt. Młodzieniec uważał to za zupełnie naturalne – dla jedi tak starego, jak mistrz Kenobi, okrzyknięty odkryciem tysiąclecia uczeń musiał być spełnieniem wszystkich marzeń.
Z takim właśnie przekonaniem Skywalker rozprawił się z wrogami Republiki (uszkadzając przy tym poważnie swój myśliwiec, ale kto by się tym przejmował). Myślał tak nadal, słuchając, jak Obi-Wan daje upust typowej dla starych ludzi irytacji (spowodowanej głównie tym, że nikomu jeszcze nie udało się wrócić po przekroczeniu portalu). Nie brał pod uwagę, że może być inaczej, podkradając się z obnażonym mieczem do grupy bardzo podejrzanych osobników (bo jakoś nie potrafił uwierzyć, że spotkanie w takim miejscu kogoś, kto nie byłby sithem, jest w ogóle możliwe).
Jak zwykle ta narastająca wiara w ślepe uwielbienie, jakim Kenobi miał darzyć Skywalkera, musiała zostać przez coś zachwiana. Tym razem było to wypowiedziane dziwnie ciepłym głosem stwierdzenie:
– Złamałbyś serce R2.
Od dawna – bardzo, bardzo dawna – Anakin nie widział Obi-Wana uśmiechniętego. Co to właściwie mogło oznaczać?
Szarpnął starszego jedi za rękaw szaty i szepnął konspiracyjnie:
– Mistrzu! Oni muszą być sithami! Nie ma innej opcji! Nie czujesz? Aż promieniują nienawiścią!
– Bardzo upraszczasz ich emocje, padawanie – odparł Kenobi. Dla niego sytuacja wcale nie była tak oczywista. Owszem, powietrze wokół nieznajomych było aż gęste od tłumionych uprzedzeń, żalów i niechęci. Ale gdy skupił się na tym odrobinę mocniej, zszedł nieco głębiej, wyczuł coś więcej. Coś, co kazało mu wierzyć, że nowo poznani ludzie nie mają złych zamiarów. – Jeśli przyjrzysz im się dokładniej, zauważysz, że po prostu potrzebują pomocy.
– Im nie da się pomóc! Są po ciemnej stronie! Tak pochłonęła ich zawiść, że...
– Anakinie. – Obi-Wan chwycił swojego padawana za ramiona i potrząsnął lekko, wciąż się uśmiechając. – Jeśli chcesz zostać prawdziwym mistrzem jedi, musisz pamiętać, że nie ma nic bardziej chwalebnego, niż walka o tych, którzy stoją na krawędzi przepaści. Owszem, ci ludzie bardzo się pogubili, ale jest dla nich nadzieja. Skup się, a ją znajdziesz.
– Mistrzu, nie oczekujesz chyba, że zajmę się...
– Tak – przerwał mu pospiesznie Kenobi. – Chciałbym, żebyś właśnie tym się zajął.
– Ależ mistrzu! – Anakin zwątpił w sprawność swoich uszu. – Wiesz dobrze, że nie jestem dobry w... rozmawianiu i... i w ogóle!
– Umiejętność rozwiązywania konfliktów bez użycia przemocy jest bardzo ważna dla jedi, drogi padawanie. Niech to będzie twój sprawdzian z pertraktacji.
Obi-Wan pogratulował sobie w duchu. W jednej chwili zmienił nadchodzącą tragedię w prosty i przyjemny test dla młodego jedi. Co za tym idzie – uwolnił się od obowiązku patrzenia nieznajomym na ręce. Cóż, nie wszystkim. Jednemu chciał się bowiem przyjrzeć trochę dokładniej.
– Przepraszam, ale czy dobrze zrozumiałem, że będzie pan w stanie stwierdzić gdzie jesteśmy? – zapytał bladego bruneta, który zdawał się naprawdę rozmawiać z R2-D2.
– Tylko nie pan! Tony Stark – zaśmiał się nerwowo mężczyzna i podał Obi-Wanowi dłoń wysmarowaną smarem robota. Staremu jedi niepokojąco skojarzyło się to z przerywaniem komuś erotycznych uniesień. – Ale wystarczy Tony. I, tak, tak właśnie powiedziałem.
– Obi-Wan Kenobi – odparł jedi, odważając się na śliski uścisk dłoni. – Nadal tak uważasz, czy może...
– Muszę tylko znaleźć punkt odniesienia na mapach R2, to wszystko. – Choć w jego głosie entuzjazm zdawał się grać w najlepsze (dla ścisłości – grał „Your Touch" Black Keys) to Obi-Wan bardzo szybko przejrzał tę hardą pozę.
– Jest aż tak źle? – zapytał, mając nadzieję, że w ten sposób skłoni mężczyznę do współpracy.
Oj, był w błędzie – i to bardzo.
Tony Stark spojrzał w jego stronę, zmrużył oczy i skrzywił się z pogardą.
– Słuchaj, obwarzanku...
– Proszę mu nie przeszkadzać.
Jad z ust bruneta pociekłby pewnie żywym strumieniem, gdyby jeden z jego towarzyszy nie postanowił powstrzymać nadchodzącej katastrofy. Kenobi omal nie zagwizdał z podziwu. Wysoki, przystojny, silny i inteligentny. Właśnie miał przed sobą kogoś, kto zdawał się stworzony do powiększenia szeregów rycerzy jedi.
– Jestem pewien, że sobie poradzi – zapewnił blondyn z tak nieziemskim uśmiechem, że Obi-Wan nawet nie pomyślał, żeby zwątpić w to stwierdzenie.
– Och, więc jednak we mnie wierzysz? Co za niespodzianka! – sarknął brunet, najwyraźniej wracając do kłótni z przeszłości. Własne słowa musiały mocno go zaboleć, bo z miną męczennika odwrócił się z powrotem do R2-D2.
– Chciałem mu tylko pomóc – szepnął Kenobi po części na swoją obronę, a po części dlatego, że po prostu poczuł nieodpartą chęć nawiązania bliższej znajomości z tym niesamowitym człowiekiem.
– Wiem, ale... – zaczął może-jednak-przyszły-jedi i urwał raptownie, lekko się przy tym rumieniąc. – Przepraszam, że nazwał cię obwarzankiem.
– To bardzo obraźliwe?
– Nie, ale nie powinien był tego robić.
Razem podeszli do reszty grupy. Po ustach blondyna błąkał się nieśmiały, bardzo smutny uśmiech i Obi-Wan doszedł do wniosku, że chodziło o coś więcej niż o obwarzanka. Może chodziło o to, co powiedział Tony? Co zaszło między tą dwójką? Czy ta wciąż zaogniona rana mogła przeszkodzić im w powrocie do domu? Jeśli tak, Kenobi powinien zrobić wszystko, aby ich pogodzić. Tym bardziej, że obaj wydali mu się niesamowitymi i godnymi szacunku mężczyznami.
– Mistrzu Kenobi! – zawołał Anakin z oczami płonącymi mieszaniną podniecenia i gniewu. Jak zwykle, wystarczyła tylko chwila żeby się z kimś pokłócił. – Jeśli zostajemy tu na dłużej, powinienem przynieść fotel pilota z któregoś z rozbitych myśliwców.
– Powiedziałem, że to nie potrzebne – syknął drobny brunet, odpychając podejrzanie wyglądającego osobnika w hełmie, który niepokojąco tłumił zasięg mocy Obi-Wana.
– Charles, nie powinieneś się forsować...
– Eriku, rozmawialiśmy już o tym!
– Myśliwce? – zdziwiła się rudowłosa kobieta. Kształtne usta wygięły się w niepokojącym uśmiechu. – Co o tym myślisz, Steve?
Pytanie skierowane było do tego cudownego blondyna, którym Kenobi już i tak wystarczająco się zachwycił. Teraz, do jego wizerunku musiał dodać również fakt, że najprawdopodobniej dla części nieznajomych był kimś w rodzaju dowódcy czy innego autorytetu.
– Myślę, że wszystkie trzeba przeszukać i zabrać z nich rzeczy, które mogą się nam przydać – stwierdził Steve i posłał przy tym Anakinowi uśmiech tak pełen aprobaty, że młodzieniec prawie się speszył. Cóż. Prawie. – Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli Erik i Natasha ci pomogą?
Przez twarz mężczyzny w hełmie przemknęło zaskoczenie. Co ciekawe, nie dotyczyło ono faktu, że Steve w sposób pośredni wydał mu polecenie. Chodziło raczej o to, że użył jego imienia, co według tych ludzi zarezerwowane było raczej dla osób połączonych więzami przyjaźni. Czyżby blondyn zamierzał wykorzystać trudną sytuację do zażegnania sporów? Bardzo, bardzo sprytne.
– Mistrzu?
– Idź, Anakinie. Coś mi mówi, że zostaniemy tu na dłużej.
Drugie zdanie Kenobi dodał szeptem, bojąc się, że znów zostanie nazwany obwarzankiem. Wolał też nie niepokoić swoim pesymizmem pozostałych zagubionych w tym dziwnym wymiarze nieszczęśników.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top