21. Koniec

Powitaniom i przesłuchaniom nie było końca. A może tak po prostu wydawało się Starkowi, który był najzwyczajniej w świecie zmęczony i liczył wyłącznie na to, by nareszcie móc wyspać się we własnym łóżku. Sam. Bez żadnych natrętnych żołnierzyków. Najedzony czymś, co nie zostało nafaszerowane afrodyzjakiem. Był to plan prosty i niezwykle naglący, bo oczy same mu się zamykały.

– Ej, Stark, naprawdę byliście w tym innym wymiarze, czy to tylko taka wymówka? – zapytał Clint z podstępnym uśmiechem. W jednej dłoni miał napoczętą puszkę piwa, w drugiej nadgryzioną kanapkę. Fakt, że w salonie roiło się od agentów TARCZY i wysoko postawionych znajomych Avengers wcale mu nie przeszkadzał.

– Dlaczego tak sądzisz? – prychnął Tony, coraz bardziej zmęczony. I coraz bardziej rozczarowany tym, że nigdzie nie widział Pepper.

– Bo Natasha wygląda na bardzo zadowoloną.

– To wcale nie musi wykluczać pobytu w innym wymiarze.

– No niby nie.

– Nie rozwiałem twoich wątpliwości, prawda?

– Ani trochę.

– Jak to dobrze, że mam twoje zdanie głęboko w...

– Tony! – przerwał mu znajomy głos i Stark z nieskrywaną radością odwrócił się do swojego najlepszego przyjaciela.

– Rhodey!

Padli sobie w objęcia i zaczęli się śmiać. Był to ten specyficzny rodzaj śmiechu, który opanowuje ludzi bardzo zmęczonych, którzy przez długi czas byli czymś przejęci albo przerażeni. Tony nawet nie chciał myśleć, przez to Rhodey musiał przechodzić, nie mając zielonego pojęcia, co właściwie stało się z Tonym.

– Pepper kazała ci przekazać, że jest jej bardzo przykro i wpadnie do ciebie później. Nie gniewaj się na nią. Gdy zniknąłeś, przejęła twoje obowiązki i wmawiała wszystkim, że po prostu jesteś chory.

– Podziękuję jej, gdy już tu przyjdzie.

– Najpierw będzie musiała się porządnie wyspać.

– Spokojnie, sam też mam to w planach.

Ponad ramieniem przyjaciela, Tony pochwycił spojrzenie Rogersa. Kapitan stał na drugim końcu pomieszczenia w towarzystwie Natashy, Barnesa, Wilsona i Carter. Oczywiście, że tak. Dlaczego miałoby być inaczej? Co z tego, że spór wydawał się zażegnany, skoro wszystkie podziały istniały nadal i nie było szans, aby tak po prostu je wymazać.

Steve uśmiechnął się krzywo, położył dłoń na ramieniu Barnesa i powiedział coś, ledwie otwierając przy tym usta. Skurczysyn, doskonale wiedział, że były tu osoby, które potrafiły czytać z ruchu warg. Na przykład Tony. Ale jasne, po co się tym przejmować. Omal nie zaczął zgrzytać zębami, ku głębokiej konsternacji Rhodesa, gdy tylko spostrzegł, że Rogers znów patrzył prosto na niego.

O co mu właściwie chodziło? I dlaczego wychodził? Cholera.

– Tons, wszystko w porządku?

– Jasne, po prostu... – urwał i machnął ręką licząc na to, że Rhodey zrozumie. W myślach zaczął odliczanie od stu do zera.

Chciał z nim porozmawiać. Na osobności. To było jasne. Tony nie miał jednak pojęcia ani o czym, ani gdzie. Co mogło być tak naglące? Wyobraźnia podsunęła mu obraz Kapitana Ameryki w jednej z tych absurdalnych, rzekomo seksownych wersji swojego kostiumu, od których roiło się w internecie w okolicach Halloween i karnawału. Zapewne byłby absolutnie jedyną osobą w całym wszechświecie, która wyglądałaby w tym dobrze. Ale szanse na to, że chodziło mu wyłącznie o szybki numerek były znikome.

Siedemdziesiąt trzy.

Nie, musiało chodzić o coś poważniejszego.

– Jak tam było?

– Dziwnie. To całkiem zabawne, ale nie byliśmy jedynymi, którzy tam trafili.

– Brzmi podejrzanie.

– Nie musisz mi o tym przypominać.

– Ale nic się nikomu nie stało, prawda? Cholera, Tony, jeśli znowu coś przede mną ukrywasz...

Pięćdziesiąt jeden.

Tony potrząsnął głową i zaśmiał się cicho. Najchętniej przyznałby, że totalnie naćpany innowymiarowymi owocami przespał się z Kapitanem Ameryką, ale wiedział doskonale, że to nie było coś, czym powinien się chwalić. Jeszcze nie.

– Muszę sobie to najpierw przemyśleć.

– Za dużo myślisz. Jestem twoim przyjacielem, możesz mi chyba powiedzieć, jeśli cię coś gryzie, nie?

– To trochę skomplikowane.

Dwadzieścia sześć.

– Mam się martwić?

– Nie, chyba nie. Słuchaj, jest szansa, że... Że w końcu kilka spraw uda mi się rozwiązać.

– Dobra, wcześniej byłem tylko zaniepokojony, ale teraz naprawdę mnie przerażasz.

– Niepotrzebnie. Wiesz, że chyba dogadamy się z Instytutem Xaviera?

– Przecież nawet nie chcieli z nami gadać.

– Teraz chcą.

Pięć.

– Co się zmieniło?

– Wybacz, muszę na chwilę wyjść.

– Znowu przed kimś uciekasz.

– Raczej gonię.

– Co?

– Potem.

Czuł na plecach podejrzliwe spojrzenie przyjaciela. Widział domyślny uśmieszek Natashy. Dostrzegł też dyskretnie uniesiony palec wskazujący Visiona. Cholera, może jednak potrzebował więcej czasu? I mniej swatek? To na pewno. I czego Steve mógł od niego chcieć? Co wydało mu się aż tak naglące? Dlaczego stał zupełnie sam na odsłoniętym lądowisku Iron Mana i pozwalał, aby wiatr targał jego złotymi włosami?

– Coś się stało? – zapytał Tony, stając tak blisko niego, że ocierali się o siebie ramionami.

– Thor gdzieś zniknął. Znowu.

Och. No tak. Sprawy drużyny przede wszystkim.

– Może trzeba go przycisnąć i zmusić...

– I tak nic nam nie powie. Widziałeś to światło, które nas tu przeniosło?

– Trudno było go nie zauważyć.

– Nie przypominało ci czegoś?

Tony zmarszczył brwi. Bliskość Rogersa zawsze negatywnie wpływało u niego na kojarzenie faktów, ale domyślał się, że to było coś wyjątkowo ważnego. Coś, co powinien był od razu załapać. Coś...

– Heimdall.

– Bingo.

– Kurwa mać.

– Tony...

– A masz do tego jakiś lepszy komentarz? Mógł nas przenieść do domu dokładnie w momencie, gdy tam przybyliśmy. Ale nie! Wtedy zniknął i teraz też go nie ma. – Stark aż się zapowietrzył ze wściekłości. Rozkładając bezradnie dłonie, spojrzał na Rogersa, licząc na to, że ten go poprze.

Steve jednak uśmiechał się tylko krzywo, zupełnie jakby było mu żal Tony'ego, który najwyraźniej nie wszystko jeszcze załapał.

– Myślę, że chodziło o jego brata.

– Jeśli tak, od razu powinien był nam o tym powiedzieć.

– I co byśmy zrobili? Co ty byś zrobił? Wysłuchałbyś go?

Tony Stark może nie był mistrzem budowania relacji międzyludzkich i łapania aluzji, ale akurat ten przytyk był dość jasny. Czy wysłuchałby Thora, gdyby ten poprosił, aby dać jego bratu jeszcze jedną szansę? Czy choć przez chwilę myślał o tym, by spróbować zrozumieć Steve'a stającego w obronie Barnesa? Nie, oczywiście, że nie. Westchnął głęboko, zamknął oczy i potrząsnął głową.

– Jestem dupkiem.

– Nie ty jeden.

– Masz jeszcze innych podejrzanych?

– Jeśli nie nauczyłeś się, że możesz mi ufać, to jestem chyba w równym stopniu dupkiem co ty, nie sądzisz?

– Nawet się do mnie nie porównuj – ofuknął go, ale nie mógł się przy tym nie uśmiechnąć.

Jakby na to nie spojrzeć, stali tu, rozmawiali, wymieniali się uwagami na tematy bardzo sporne i nawet udało im się nie pobić. Robili niebywałe postępy, więc chyba zasłużyli na jakąś nagrodę. Powoli, bardzo ostrożnie, Tony oparł dłoń na torsie Steve'a, dając mu dość czasu, by mógł się wycofać, gdyby miał na to ochotę.

Steve nie tylko nie uciekł, ale i z nieśmiałym uśmiechem przykrył dłoń Tony'ego swoją własną.

– Nie boisz się, że ktoś może nas przyłapać?

Kapitan potrząsnął głową i zaśmiał się.

– Jestem żołnierzem, Tony. Jedyne, czego się boję, to że nie zdołam wypełnić powierzonej mi misji.

– Nie wiedziałem, że masz do wypełnienia jakąś misję.

– Cóż, rozkazy, które dostaję od mojego obecnego przełożonego są bardzo niejasne, więc sam nie wiem, czy nie robię czegoś nie tak.

– Obecnego przełożonego? Masz na myśli mnie, prawda? Powiedz, że chodzi o mnie. – Steve parsknął śmiechem i wciąż się trzęsąc, oparł czoło o głowę Tony'ego. – Uznam, że to oznacza „tak". Bo wiesz, mam już dla ciebie pewne zadanie.

– Wydaj rozkaz, a ja go wykonam.

– Już nigdy mnie nie zostawiaj.

Może powinien był to jakoś bardziej sprecyzować. Zostawianie jakichkolwiek niedomówień wydawało się co najmniej nierozsądne. Jednak czując oplatające go ciasno ramiona Rogersa, doszedł do wniosku, że słowa mogły tylko wszystko zepsuć. Ostrożnie wtulił nos w zagłębienie między jego szyją a umięśnionym barkiem.

Czy to takie złe, że pozwolił sobie choć przez chwilę myśleć, że wszystko będzie dobrze?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top