Rozdział 3
Wysiadłam z samochodu, zarzucając kaptur czerwonej bluzy na głowę. Na zewnątrz było już ciemno, co sprawiało, że chciało mi się spać. Nie było jednak o tym mowy, bo dopiero co przyjechaliśmy pod szkołę, gdzie za kilkanaście minut na ogromnej sali gimnastycznej odbędzie się mecz koszykówki. Lwy Seattle kontra Diabły Kent. Ci drudzy byli równie dobrzy, co nasza drużyna, a więc musieliśmy uważać, żeby nie spaść w rankingu, zwłaszcza że mieliśmy taką samą liczbę punktów.
Ziewnęłam głośno, chwilę później spotykając się z pełnym dezaprobaty spojrzeniem przyjaciółki. Wszyscy wokół nas niemal biegli do budynku, śpiewali lub malowali sobie nawzajem twarze. Ja jedynie ubrałam coś w kolorze naszej drużyny. Nasze barwy to czerwień i czerń, więc moje dopasowane do bluzy czarne dżinsy i Conversy dobrze się ze sobą zgrały. W sumie jakby nie patrzeć, to przez większość czasu byłam w połowie dopasowana do Lwów Seattle, dzięki czemu innym mogło się wydawać, że jako przykładny kibic włożyłam jakiś wysiłek w dzisiejszy strój.
– Możesz chociaż udawać, że chcesz tu być? – zapytała Lee, przysuwając się bliżej mnie, jakby nie chciała, by ktoś ją usłyszał.
– Ależ chcę – oburzyłam się, a kiedy jej mina nadal wyrażała powątpiewanie, zdecydowałam się krzyknąć: – Naprzód, Lwy!
Wiele osób zaczęło mi salutować i gwizdać, na co tylko kiwałam głową i zaciskałam dłonie w pięści. Gdyby tylko ktoś z Hollywood mnie teraz zobaczył, to wręczyłby mi statuetkę za najlepszy występ w historii.
– Od razu lepiej. – Bon puściła mi oczko, a później mocno zacisnęła usta, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
– Co? – Zmarszczyłam brwi, nie do końca rozumiejąc jej nagłą zmianę postawy.
– Powinnaś zgłosić się na cheerleaderkę. – Jeden z bardziej irytujących głosów świata właśnie rozbrzmiał za moimi plecami.
Zacisnęłam na chwilę oczy, przeklinając w myślach na wszystko i wszystkich. Otworzyłam je z powrotem, następnie powoli obróciłam się w stronę stojącego za mną Deana Cartera. Miał na sobie czarne dresy z Nike, koszulkę w tym samym kolorze, a na wierzch zarzuconą baseballówkę z logo Lwów Seattle i swoim numerem. Ciemne włosy miał jak zwykle w nieładzie, który irytująco dobrze się prezentował. Moją chęć mordu potęgował jednak najbardziej ten jego cholerny uśmiech. Nawet nie musiał nic mówić, bo jego niewielki gest w stu procentach odzwierciedlał jego kpinę, zażenowanie, rozbawienie i Bóg jeden wie ile jeszcze podobnych emocji.
– Nie powinieneś przypadkiem być już na boisku? – westchnęłam męczeńsko, patrząc na niego z politowaniem.
Obserwował mnie z góry z tak wielką pewnością siebie, że naprawdę miałam ochotę pozbawić drużynę jej kapitana.
– Właśnie tam idę. Chodź, to pokażę ci, gdzie trzymają pompony. – Wyraźnie poruszał żuchwą, kiedy żuł gumę.
Zaśmiałam się krótko, wyraźnie mu pokazując, że jego niby żart wcale mnie nie rozbawił, a raczej zażenował.
– Skończyłeś? – Z moich ust wydobywała się para, co świadczyło o coraz większym chłodzie.
– Niezupełnie. – Cmoknął językiem, a później zwrócił się do mojej przyjaciółki: – Matt ma parę twoich rzeczy w szatni. Miałem ci przekazać, żebyś przyszła tam po meczu.
Bonnie na moment zmarszczyła brwi, ale zaraz spłynęło na nią oświecenie.
– Ach, tak. Jasne. Przyjdę. – Skinęła głową, na co chłopak zmrużył oczy, ale raczej nie zamierzał zastanawiać się nad podejrzaną postawą mojej przyjaciółki i bez zbędnych słów ruszył do budynku.
– Co to było? – zwróciłam się do Lee, nie ukrywając ciekawości.
– Ale co? – Zmarszczyła dziwnie brwi, idąc przed siebie.
Przewróciłam oczami, ciężko wzdychając. Nie byłam pewna, czy byłam na siłach, by wyciągać z niej jakiekolwiek informacje, więc po prostu odpuściłam. Może i wychodziłam w tym momencie na złą przyjaciółkę, ale naprawdę nie byłam jakoś mocno zainteresowana życiem miłosnym Bonnie. Oczywiście na początkach byłam tak zaangażowana, jak się dało, ale chwilami miałam już po uszy słuchania o tym, co razem robili albo czego nie robili. Wszystko miało swoje granice, a moje łatwo było przekroczyć. Nie byłam osobą cierpliwą, a codzienne porcje wiadomości dotyczące tego, ile razy Matt nazwał moją przyjaciółkę „kochaniem", ile razy się pokłócili, pocałowali czy przytulili, przyprawiało mnie już o mdłości. Patrzyłam wtedy na wiszące w moim pokoju lampki, zastanawiając się, czy lepszym pomysłem nie byłoby na nich zawisnąć.
Nie trudno się domyślić, że nie byłam fanką miłości ani nie wierzyłam w jej istnienie. Każda moja relacja z jakimkolwiek chłopakiem kończyła się na bezsensownych wiadomościach, które donikąd nie prowadziły. Moim zdaniem prawdziwi mężczyźni z krwi i kości, z szacunkiem do kobiet i perspektywami na przyszłość już dawno wymarli. Może zdarzały się pojedyncze przypadki, ale niestety w tym mieście jeszcze nikogo takiego nie spotkałam. Kilka razy za to podsłuchałam rozmowy dzisiejszych nastolatków, co tylko utwierdzało mnie w moich przekonaniach. Lepiej było o tym nie myśleć, bo w przeciwnym razie można było się załamać.
– Gdzie jest Alec? – zapytałam przyjaciółki, kiedy zajmowałyśmy już miejsca na trybunach.
– Powiedział, że się spóźni. – Lee wzruszyła ramionami, wygodniej usadawiając się na plastikowym krześle.
Wydęłam wargi, żałując, że sama nie wyskoczyłam z taką wymówką. Wtedy mogłabym przyjść na przykład tylko na połowę meczu.
Chyba już wiem, co zrobię następnym razem.
Ledwo zdążyłam usiąść, kiedy nagle wszyscy wokół zerwali się z miejsc, a szkolna orkiestra zaczęła grać tak głośno, że prawie rozbolały mnie uszy. Jęknęłam męczeńsko, z wielkim oporem stając na równe nogi. Zabrało mi to tyle czasu, że cheerleaderki zdążyły już skończyć krótkie akrobacje, a na boisku zaczęli pojawiać się koszykarze. Trybuny szalały i chyba tylko ja stałam wśród nich kompletnie niewzruszona. Jak byłam dobra w udawaniu, tak takiego entuzjazmu nie byłam w stanie odtworzyć nawet na siłę i za pieniądze. Lee krzyczała wniebogłosy, co sprawiło, że Matt puścił jej oczko, dumnie mierząc ją wzrokiem. Trudno byłoby nie zauważyć, jak bardzo docenia, że ma w swojej dziewczynie tak wielkie wsparcie.
Kilka minut później sędzia dmuchnął w gwizdek i mecz się rozpoczął. Już od pierwszych minut było nerwowo. Zawodnicy grali ciałem więcej, niż musieli, a trenerzy przechadzali się wzdłuż linii ze smętnymi minami. Było groźnie do momentu, kiedy piłka dotarła do Cartera. Żaden z przeciwników nie był w stanie go zatrzymać, gdy sprawnymi ruchami ich wymijał, kończąc serię zwodów popisowym wsadem. Przełknęłam ciężko ślinę, obserwując, jak jego mięśnie się napinają, gdy zawisnął na obręczy, po czym podciągnął się na niej dla większego efektu. Odchrząknęłam cicho, starając się sobie wyobrazić, że chłopak grający z numerem dwunastym to wcale nie jest Dean Carter. Tej wersji trzymałam się przez dwie kwarty, dopóki Alec, przepychający się przez tłum i trzymający popcorn, nie przerwał mi obserwowania meczu.
– Sprytnie, Shaw. Sprytnie – mruknęłam cicho, częstując się przekąską.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Uniósł hardo głowę, po czym wyciągnął się przede mną jak długi, by powiedzieć coś do Bonnie.
Tak, wcale nie spóźnił się celowo. Zdrajca.
Wraz z trzecią kwartą pojawiało się coraz więcej fauli. Bonnie siedziała jak na szpilkach, bojąc się, że Matt może ucierpieć. Mecz przestał być fair i zrobiło się zdecydowanie zbyt agresywnie. Raz nawet musieli przerwać, bo zawodnicy omal się nie pobili. Matt był nabuzowany ze złości, ale mimo wszystko starał się zapobiec sporowi, podczas gdy jego przyjaciel patrzył na wszystkich z zażenowaniem i kpiną. Szczerze mówiąc, myślałam, że Carter miał raczej wybuchowy charakter, jeśli chodziło o takie sytuacje, ale najwyraźniej się myliłam, bo jako jedyny zachowywał zimną krew, nie dając się przeciwnikom sprowokować.
Większość ostatniej kwarty spędziłam w samochodzie Bonnie, bo musiałam wyjść, by zażyć lek na wadę serca. Jak na złość zostawiłam w nim swoją torebkę, chociaż specjalnie ustawiłam sobie przypomnienie o tabletkach. Gdy byłam młodsza, często zdarzało mi się o nich w ogóle zapominać. Tym razem jednak się przygotowałam, bo niedługo zbliżała mi się wizyta i nie chciałam, by się okazało, że przez moje niedopilnowanie będę musiała zostać w szpitalu.
Mecz zakończył się wygraną dla naszej drużyny, co wiązało się z ogromnymi pokładami ekscytacji zarówno na boisku, jak i na trybunach. Bonnie już dawno pobiegła do swojego chłopaka, podczas gdy ja z Alekiem kończyliśmy jeść popcorn.
– Ależ emocje – burknął Alec, cicho wzdychając.
Wiedziałam, że nie przepadał za koszykówką. O wiele bardziej lubił oglądać piłkę nożną lub siatkówkę. Ja za to lubiłam ten sport, ale nie przepadałam za pokazywaniem się w szkole częściej, niż musiałam. Jednak dla Bonnie oboje byliśmy w stanie zapomnieć o tym wszystkim chociaż na te głupie czterdzieści minut.
– Wracasz z nami, czy przyjechałeś autem? – zapytałam, otrzepując ręce z soli.
– Jestem autem. – Shaw spojrzał na zegarek na nadgarstku, po czym podniósł się z miejsca.
– Tak? A ja myślałam, że jesteś człowiekiem – odparłam, po czym spotkałam się z patrzącym na mnie z góry Alekiem, który nawet nie ukrywał zażenowania moim żartem, który, według mnie, wypadł całkiem świetnie.
Zresztą jak mój każdy dowcip.
– Dobra, muszę lecieć, bo odbieram mamę z pracy – westchnął Alec, ignorując moje wcześniejsze słowa.
Pokiwałam głową, także wstając.
– Następnym razem się nie spóźnij, bo ja mam zamiar to zrobić. – Wbiłam paznokieć w jego tors, na co on cicho się zaśmiał.
– Niech ci będzie. – Uszczypnął mnie delikatnie w policzek. – Do jutra. – Posłał mi jeszcze uśmiech na odchodne, następnie opuścił salę gimnastyczną.
Ja także wyszłam na korytarz, bo w środku nie było już praktycznie nikogo. Oparłam się o szafki niedaleko wyjścia, czekając, aż Bonnie wróci. Widziałam, że kilka osób z drużyny już wyszło, co oznaczało, że powinna niedługo się pojawić. Bawiłam się paznokciami, starając się nie zwariować, kiedy mijały kolejne minuty.
– Hej, Jones – usłyszałam swoje nazwisko, co sprawiło, że podniosłam wzrok.
Blondwłosy chłopak w koszykarskiej baseballówce posłał mi uśmiech, który odwzajemniłam.
– Hej – odpowiedziałam, zdając sobie sprawę, że był to Blake Daniels. Jeden z chłopaków z drużyny.
Nie wiedziałam, że mnie kojarzył, ale jak by nie patrzeć, mogłam się tego domyślić, zważywszy że często widział mnie w towarzystwie Matta i mojej przyjaciółki.
Po kolejnych pięciu minutach stania jak ostatnia idiotka postanowiłam przyspieszyć proces. Ruszyłam w kierunku szatni z ogromną determinacją, by znaleźć Bonnie i po prostu wrócić do domu. Chciałam już położyć się pod swoim ciepłym kocem z kubkiem kawy w rękach. Ledwo złapałam zakręt, zatrzymując się w samą porę przed zderzeniem się z wysokim chłopakiem. Uniosłam wzrok na stojącego przede mną Cartera, który także się zatrzymał.
– Znowu ty – mruknęłam pod nosem, nie ukrywając swojej awersji do jego osoby.
– Ale skąd to wrogie nastawienie? – Skrzyżował ręce na piersi, patrząc na mnie z góry.
Był w dobrym humorze, czemu się nie dziwiłam. W końcu wygrali mecz, a do tego zdobył najwięcej punktów dla drużyny, tym samym prowadząc ją do zwycięstwa.
– Tak dla zasady. – Wzruszyłam ramionami i już miałam go wyminąć, ale sprawnie mnie zatrzymał.
– Nie radziłbym. Dopiero zaczęli się całować.
Skrzywiłam się lekko, a ręce opadły mi z bezsilności.
– Cudownie – wymamrotałam pod nosem, zastanawiając się, co powinnam zrobić.
Przeniosłam spojrzenie z sufitu na Deana, który mierzył mnie wzrokiem. Zmarszczyłam brwi, obserwując, jak skanuje mnie oczami. Starałam się nie myśleć o tym, jak jego mięśnie pracowały podczas dzisiejszego meczu, lśniąc od potu.
– Chcesz coś powiedzieć? – zapytałam, przestępując z nogi na nogę.
Nasze spojrzenia w końcu się skrzyżowały. Carter zwilżył wargi językiem, przekręcając lekko głowę.
– Wiesz, myślę, że powinnaś poważnie rozważyć bycie cheerleaderką. – Jego głos był nieco niższy niż jeszcze kilka sekund temu, co sprawiło, że odrobinę mnie ścięło, bo towarzysząca mu chrypka była cholernie atrakcyjna.
– A to dlaczego? – westchnęłam cicho, oczekując jakiegoś głupiego komentarza z jego strony.
– Masz do tego nogi – odparł pewnie, trochę zbijając mnie z tropu.
Zaśmiałam się kpiąco na jego tekst, chociaż musiałam przyznać, że mnie zaskoczył. Raczej spodziewałam się po nim obelgi lub czegoś, co mnie rozdrażni. Dean jednak pozostał poważny, nadal na mnie patrząc.
– Wolałabym dopingować drużynę, która potrafi grać – stwierdziłam, zadzierając głowę.
Carter szeroko się uśmiechnął, jakby był niebywale rozbawiony moją wypowiedzią.
– W ogóle coś dzisiaj trafiłeś, że jesteś taki zadowolony? – Uniosłam brew, starając się zachować powagę.
Oczywiście widziałam każdy kosz, który dziś zdobył, ale nie oznaczało to, że nagle będę mu gratulować i traktować go jak króla, tak jak robiła to połowa szkoły.
Dean szczerze się zaśmiał, podchodząc o krok bliżej. Poczułam jego drogie perfumy i miętę. Patrzył na mnie z góry, kiwając powoli głową. Jego długie rzęsy rzucały cień na policzki, a kosmyki włosów były lekko wilgotne po prysznicu. Nagle nie czułam się już tak pewnie jak wcześniej, ale tego wiedzieć nie musiał. Zanim zdążył się odezwać, przerwał nam śmiech mojej przyjaciółki, która właśnie wyszła z szatni w towarzystwie Matta.
Dzięki Bogu.
– Och, Mia. Wybacz, trochę się zasiedziałam. – Lee wsunęła rękę pod moje ramię.
– Tak. Trochę – odparłam sugestywnie, na co dziewczyna niewinnie się uśmiechnęła.
Przewróciłam oczami, tym samym jej odpuszczając. Pożegnałyśmy się z chłopakami i ruszyłyśmy do wyjścia, co sprawiło, że wreszcie mogłam odetchnąć.
– Nie wiem jak ty, ale ja skoczyłabym jeszcze coś zjeść. – Bon ścisnęła lekko moje ramię, przez co od razu na nią spojrzałam.
– Czytasz mi w myślach. – Mrugnęłam do niej zalotnie, opuszczając szkołę w znacznie lepszym humorze.
Szkoda, że nie mogło tak być zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top