~2~

Udając rozluźnionego przemierzałem kolejne uliczki Crawltown. Już dawno zrobiło się ciemno, a ja z siatkami pełnymi zakupów próbowałem jak najszybciej wrócić do domu. Ponownie skręciłem w prawo. Dojdę do placu Forum Cogniti i będę już tylko pięć minut drogi od domu. Nagle do moich nozdrzy dotarła dziwna mieszanka zapachów. Jak krew ze spalenizną… Mocno mnie to zaniepokoiło. Mimo wszystko postanowiłem się w to nie mieszać. Właśnie dzięki tej złotej zasadzie udało mi się przetrwać tyle lat.

Spuściłem wzrok i przyśpieszyłem. Zapach zdecydowanie się nasilił. Spojrzałem przed siebie. To co zobaczyłem sprawiło, że prawie wypuściłem torby z rąk. Opancerzony wóz leżał przewrócony na bok.  Za nim rozpościerało się dosłowne morze krwi. Widok porozrzucanych wnętrzności sprawił, że omało nie zwymiotowałem. Szybko się ogarnąłem. Następnie w pośpiechu ruszyłem omijając przy tym jak najwięcej zwłok, a raczej tego co z nich zostało. Patrzyłem przed siebie. Nie spuszczałem wzroku. Im mniej będę tego widział, tym lepiej. Wtedy usłyszałem cichy, bulgoczący oddech. Początkowo myślałem, że mi się przesłyszało. Szedłem dalej. Jednak dźwięk nie ustępował. No nie. Muszę sprawdzić czy ktoś przeżył. Może da mu się pomóc? Ale jeżeli to człowiek? Muszę chociaż sprawdzić. Jeżeli to człowiek to go zostawię. Tak. Tak będzie najlepiej. Odłożyłem torby. Powoli ruszyłem w kierunku pobojowiska. Stawiałem kroki tak cicho jak tylko mogłem. Mimo moich nadprzyrodzonych zdolności każdy mój ruch wydawał się być głośny niczym bicie dzwonu kościelnego. Ostrożnie dotarłem do leżącego ciała. A więc to człowiek... Powinienem go zostawić. To potwór. On chce mojej śmierci. Ale co jeśli on wcale nie chce tego robić? Może został zmuszony? A co jeżeli ma rodzinę? Nie mogę go tu zostawić. Powinienem, ale nie potrafię. Uklęknąłem przy nim. Był nie przytomny i ledwo łapał płytki oddech. Musiało dojść do jakiegoś krwotoku wewnętrznego. Przyjrzałem się jego tułowiu. Pewnie dostał z jakiegoś słabego zaklęcia typu Toxicus. Ludzie musieli ulepszyć swoje kamizelki kuloodporne, ponieważ jej materiał został jedynie nadgryziony, a nie kompletnie przeżarty. Gdyby nie ona, ten żołnierz już by nie żył. Tutaj mu nie pomogę. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiś prowizorycznych noszy. Jedyne co znalazłem to stara deska. Przejechałem po niej dłonią. Nie była stąd. Była z domu... Arbor Principissae nie rosną tutaj i są bardzo rzadko sprowadzane. Położyłem ją na chodniku, a następnie ostrożnie oraz z wielkim trudem ułożyłem go na niej.

Okej, następnym razem pięć razy się zastanowię zanim zdecyduję się na coś takiego. Mężczyzna był niewyobrażalne ciężki. Kilka razy musiałem zrobić sobie przerwę. Jak tylko wróciłem do domu zadzwoniłem do swojego współlokatora z prośbą o zrobienie kolejnych zakupów. Większość tego co kupiłem zostało na ulicy. Oczywiście spróbowałem je jakoś schować, ale byłem praktycznie pewien, że już ich tam nie ma.
Po opatrzeniu ran szatyna, skierowałem się do kuchni w celu umycia rąk i wszystkich potrzebnych mi naczyń.

- Wróciłem! – oznajmił głos z korytarza, a po nim ciszę zagłuszył huk zamykanych drzwi.

Po chwili w progu pojawiła się rudawa czupryna oraz wiecznie uśmiechnięta, piegowata twarz.

- A więc – zaczął chłopak – Co takiego masz mi do powiedzenia?

- Otóż... – ze zdenerwowania podrapałem się po karku –  przyniosłem rannego człowieka.

Rudzielec zamarł, a czekolada, którą właśnie wsadzał do ust upadła na podłogę

- Żartujesz, prawda? – jego głos przesiąknięty był narastającą obawą.

- Nie – odpowiedziałem krótko – znalazłem go rannego na pobojowisku.

- Na pobojowisku?! – złapał się za głowę – Czy ty wiesz co właśnie zrobiłeś?! Przecież on nas pozabija!

Wściekły ruszył w kierunku mojego pokoju.

- Czekaj! – złapałem go za ramię próbując go powstrzymać, co wywołało wściekłe warknięcie – Co chcesz zrobić?!

- A jak myślisz?! – mimo nie wskazującego na to wyglądu, wyrwał się z mojego uścisku – To co trzeba.

- Nie! – krzyknąłem wyprzedzając go i zasłaniając sobą drzwi do pokoju – On nic nam nie zrobi! Jest za słaby.

- Ale zaraz wyzdrowieje! – widziałem, że był już na skraju wytrzymałości – Przecież pierwsze co zrobi to nas zaatakuje, albo pobiegnie nas wydać!

- Nie! – nadal broniłem dostępu do pokoju, dyskretnie sięgając po różdżkę – Zrozum, nic takiego się nie stanie. Umiem o siebie zadbać, wszystko będę miał pod kontrolą.

- Nie, nie będziesz miał! – jego zwykle lazurowe oczy zmieniły barwę na krwisto-czerwoną.

Już otwierał usta, żeby coś jeszcze dodać, ale wtedy wyciągnąłem różdżkę.

-Iam Sedo – szepnąłem wykonując w jego kierunku ruch magicznym przedmiotem.

Stanął osłupiały. Mrugnął kilka razy, jego tęczówki przybrały normalny kolor. Widziałem jak mięśnie chłopaka powoli się rozluźniają, a grymas znika z twarzy. Zaklęcie zadziałało.

- J-jak mogłeś? – wyszeptał jakby zawiedziony.

- Nie chciałem, żeby coś się stało – wyznałem szczerze, jednocześnie zamykając drzwi od pokoju, w którym leżał człowiek – Przedyskutujmy to  na spokojnie. – poprosiłem go łagodnie.

Delikatnie chwyciłem Jay’a za ramię i poprowadziłem w kierunku naszego, małego salonu.

~~~~~~~~~~~~

Oto jestem! Rozdział był praktycznie skończony już tydzień temu, ale musiałam dokształcić się w łacinie. Jakby coś się nie zgadzało to proszę pisać. ;) Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał. Dajcie znać w komentarzach! ❤️

Chciałam Wam jeszcze życzyć radosnych i spokojnych świąt pełnych radości i miłości ❤️ oraz szczęśliwego nowego roku! 🎇🎆🎉

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top