~1~
Hejo, hejo! Otóż porawcam z nowym ff. Mam nadzieję, że będzie lepsze niż moje poprzednie prace i że zostanie zakończone. Obecna okładka jest chwilowa, ale postaram się, aby niedługo wszystko wyglądało jak powinno. Przed Wami pierwszy rozdział. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. ❤️
~~~~~~~~~~~~
Pojazd ponownie zatrząsł się na wyboistej drodze. Zawieszone na jego suficie, dające słabe, białe światło lampy zamigotały. Spojrzałem na chwilę w górę tylko po to, aby po chwili znów opuścić wzrok. Mocniej zacisnąłem dłonie na moim karabinie. Czym ja się stresuję? Przecież to tylko jakaś mała, najprawdopodobniej nieuzbrojona grupka. Mimo wszystko coś mi mówiło, że nie skończy się to dobrze. Jeszcze raz, ignorując dziwne spojrzenia moich kolegów, sprawdziłem czy wszystko mam. Niczego nie brakowało. Westchnąłem. Migocząca nad drzwiami czerwona lampka zawiadomiła nas o naszej odległości od celu. Mocno ściśnięta grupa dwunastu osób upewniła się, czy jej broń jest naładowana i gotowa do strzału. Czerwone światło zmieniło barwę na pomarańczowe. Pojazd stanął. Wszyscy wstali przygotowując się do ataku. Pojazd zabłysnął na zielono. Drzwi stanęły otworem, a my szybko wyskoczyliśmy na stary chodnik. Małe kamyczki zachrupały pod moim ciężarem. Rozglądając się uważnie ruszyłem za swoim przywódcą. Była wyjątkowo ciemna noc. Ciężkie chmury skutecznie uniemożliwiały światłu księżyca dotarcie na ziemię. Otaczały nas małe, ciemne domki. Oplatał je bluszcz, tynk sypał się ze ścian, a w niektórych oknach brakowało szyb. Gdzieniegdzie widoczne było niestabilne światło świeczek. Powietrze było wyjątkowo gęste oraz ciepłe. Ciężko się oddychało. Otaczała nas grobowa cisza. Ciche kroki wydawały się grzmieć niczym arie wybuchów. Wszystko wydawało się być martwe. Ruszyliśmy w stronę dużego jak na tutejsze standardy, kwadratowego budynku. Bluszcz oplatał go mocniej niż resztę budowli oraz przybierał przygaszone, nienaturalne kolory. Skradając się podeszliśmy do jednej ze ścian. Nagle ciszę przerwał przerażający krzyk pełen bólu i cierpienia. Odwróciłem się akurat by zobaczyć jak wielka kreatura zwana orkiem. Rozrywa ciało mego towarzysza na pół. Zanim zdążyłem otworzyć ogień do moich uszu dotarł dźwięk pękającego kręgosłupa, a wrzaski ustały. Ciało upadło na ziemię, a wokół niego utworzyło się morze krwi. Około dwu metrowy, obślizgły ork ruszył w naszą stronę. Przeszedł przez czerwoną ciesz, a jej metaliczny zapach drażnił mój nos. Na jego twarzy widniał wielki uśmiech satysfakcji. W pewnym momencie jakbym otrząsnął się z transu i pociągnąłem za spust. Reszta oddziału oprzytomniała i poszła w moje ślady. Pociski odbiły się od niego jakby nigdy nic. Pierdolone zaklęcia ochronne. Nagle kula oślepiającego światła uderzyła może z metr ode mnie. Schyliłem się w bok zakrywając swoje oczy. Kolejne wrzaski dotarły do moich uszu. Uderzyła we mnie fala porozrywanych na malutkie kawałeczki szczątków moich towarzyszy broni. Zebrało mi się na wymioty. Z trudem powstrzymałem kolejne odruchy. Podniosłem szybkę ochronną mojego hełmu, aby ułatwić sobie oddychanie. Zaczynałem czuć rosnące poczucie bezradności i przerażenia. Wtedy po swojej lewej stronie zobaczyłem czarownicę. Przełknąłem ślinę gdy spojrzała wprost na mnie. Bez zastanowienia wycelowałem do niej z karabinu i pociągnąłem za spust. Usłyszałem tylko głuche kliknięcie. Kurwa. Usta kobiety wykrzywiły się w zwycięskim uśmiechu. Machnęła różdżką, której wyleciała pomarańczowa, świecąca kula. Nie zdążyłem odskoczyć. Poczułem przeszywający ból w okolicach klatki piersiowej. Z krzykiem padłem na twardy grunt. Wszystkie odgłosy zdawały zlewać się w jeden wielki huk. Próbowałem zatkać uszy jednak hełm mi na to nie pozwalał. Ból stawał się coraz gorszy. Nie mogłem uleżeć w miejscu. Przestałem nawet odróżniać własne krzyki. Wszystko zachodziło ciemnością. Poczułem metaliczny smak w ustach. Ja chyba umieram… Nie… ja nie chce… nie…
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top