XXXII

Przewracałam się po łóżku, nie mogąc zasnąć. Czułam jak moc przechodzi przez moje ciało co było cholernie nieprzyjemne. Cały dzień siedziałam w lesie a teraz niedane mi było nawet się wyspać więc byłam po prostu wkurzona. Podniosłam się do siadu i odgarnęłam włosy z twarzy wylatując się z kołdry. Wyszłam z łóżka zastanawiając się nad tym, jakim prawem podejmuje tak beznadziejne decyzje życiowe. I wyszło na to, że miałam do tego dryg.

Wyszłam z pokoju i zeszłam na dół. Przeszłam na drugą stronę drogi, nawet się nie przebierając. Przeszłam przez długi korytarz i spojrzałam na ten pożal się Lucyferze sabat, który rzucał kolejne zaklęcie.

— Co tutaj robisz? — Spytał Michael, który przyglądał się temu, co robili.

— Te ich czarny mary nie pozwalają mi spać. — Oświadczyłam nico zbyt agresywnie. — Nie mogą tego robić kiedy indziej jak w środku nocy? Cały dzień czarowania im nie wystarczy?

— Nie denerwuj się tak to, co robię jest ważne... I chce, żebyś wiedziała, że w końcu im w tym pomożesz. — Wyjaśnił, a ja spojrzałam na niego jak na wariata.

— Powiedz mi prawdę. Po cholerne mnie tu ściągnąłeś i do czego mnie potrzebujesz. Nienawidzę kłamstwa i nie jasności więc chce znać prawdę. Teraz. — Oświadczyłam, stwierdzając, że mam dosyć tej niewiedzy. Wiedziałam, że wampir czegoś ode mnie chce a ja chciałam wiedzieć, na czym stoimy.

— Dobrze. — Przyznał i pociągnął mnie do tego pseudo salonu. Nalał mi whiskey i podał mi szklankę. — Jak zauważyłaś, nie panujesz nad własną mocą. Jednak jest w tobie coś wyjątkowego. Bo jesteś jak wzmacniacz mocy. Dzięki tobie można ją wzmocnić i przekierować, dzięki czemu można rzucić silniejsze zaklęcie. Dlatego cię potrzebuje.

— Jeśli zamierzasz zniszczyć świat, to mi to powiedz. Zaoszczędzimy dużo czasu. — Zauważyłam, jednak ten pokręcił przecząco głową.

— Nie chce końca świata. Jedyne co pragnę to potęga. Nie po to, by władać. Intryguje mnie możliwość posiadania mocy wiedźmy.

— Czyli to jest to zaklęcie, które ćwiczą. Wezmą czyjąś moc i przeniosą ją na ciebie. — Zauważyłam, na co ten skinął głową. — Skrzywdziłeś wiedźmy z sabatu? Tego, którego napad wendigo?

— Nie. To zrobił ktoś, kto chciał mnie powstrzymać. Wiedział, że szukam tam kolejnych wiedźm do sabatu. — Wyjaśnił, popijając alkohol. — Jednak sprawdziłem jednego potwora.

— Ty zabiłeś Landona prawda? — Spytałam, zaciskając dłoń na szklance.

— Tak. Przeszkodziłem w ten sposób malivor. I przy okazji dzięki temu odeszłaś ze szkoły, więc osiągnąłem swój cel. — Zauważył, uśmiechając się szeroko.

— Przez ciebie pokłóciłam się z siostrą i zresztą nie tylko z nią. — Zauważyłam zdenerwowana.

— No cóż, tu też robiłaś rzeczy, z których nie jesteś dumna. Jednak jestem zmotywowany, by osiągnąć swój cel. — Wyjaśnił, a ja odłożyłam szklankę z hukiem.

— Znajdź sobie inny przekaźnik mocy. — Mruknęłam, ruszając do wyjścia.

— Lubię cię Desire. Jednak nie myśl, że pozwolę ci tak po prostu odejść. Za długo szukałem kogoś takiego jak ty. — Oświadczył tonem kompletnie pozbawionym emocji.

— Wiesz, co jest moją osobistą tragedią? Mogę przekazać innym moc, z której sama nie mogę korzystać. Okropne. — Zauważyłam, odwracając się w jego stronę. — Nie pomogę Ci. — Rzuciłam, ruszając do wyjścia.

— I nie odejdziesz. — Zapewnił i rzucił się w moją stronę. Pchnął mnie na ścianę i do niej docisnął. — Jesteś głupia, jeśli myślisz, że zrobiłem to wszystko tylko po to, by pozwolić ci odejść.

— Wiesz co jest moją największą wadą? To, że nie przypominam mamy... Hayley była cudowną kobietą. Tak silną i kochającą. Na dobrą sprawę nie potrzebowała nikogo i powinna być moim wzorem. A ja będąc jej córką, jestem zwykłym tchórzem. — Mruknęłam pozwalając, by moje oczy zmieniły kolor. — Koniec strachu i koniec z uciekaniem. Bo to jeszcze do nikąd mnie nie doprowadziło.

Zaczęłam wypowiadać słowa zaklęcia, a ten puścił mnie i wycofał się. Nie ważne co robiłam moja moc, mogła tylko niszczyć. I chyba to była w tym momencie moja największa siła.

Zamknęłam drzwi i obróciłam się w jego stronę. Podbiegłam do jednego z krzeseł i wyłamałam z niego nogę. Spojrzałam w jego stronę i stwierdziłam, że jest wkurzony. Zresztą nic dziwnego.

Szybko znalazł się przy mnie i uderzył mnie w twarz. Złapał moją rękę i ją wykręcił, przez co puściłam swój prowizoryczny kołek. Za to on złapał go i wbił w mój brzuch. Krew wypłynęła z moich ust, a ten uśmiechnął się szeroko.

— Na Twoje szczęście potrzebuje cię żywej. — Oświadczył prostując się.

Złapał moją głowę, chcąc najpewniej złamać mi kark. Ja za to złapałam jego ręce nie mogąc mu na to pozwolić. Jeśli zabiłby mnie, chociaż na chwilę zyskałby czas by wszystko przygotować. A nie chciałam by ten ją zyskał. Bałam się, co mógłby zrobić z taką potęgą. Mógł sobie mówić, że nic złego jednak ja w to nie wierzyłem. W końcu każdemu może odbić. A on ewidentnie miał do tego predyspozycje.

Wysunęłam pazury i wzięłam mocny zamach, wbijając je w jego twarz. Ten krzyknął, puszczając moją głowę. Mimo bólu wyjęła kołek z ciała. Szybko się wyprostowałam i idąc tyłem wepchnęłam go do ściany. Obróciłam się szybko i spojrzałam na niego, czując lekkie zawahanie. I to był mój błąd. Bo kiedy ja się zawahałam, on złapał mnie za ubrania i podbiegł w wampirzym tempie do biurka, na które mnie rzucił, łamiąc mebel moim celem.

Bałam się. Zresztą w tej sytuacji nie bałaby się tylko osoby gotowa na śmierć. A ja do nich się nie zaliczałam. Nie chciałam umierać w taki sposób. Skłócona z siostrą i hybrydami, jak i zresztą z wieloma innymi osoba. Zapamiętana jako wieczny tchórz i potwór. Nie chciałam kończyć życia, nie przeżywając nawet jednego dnia tak jak chciałam.

I w tym momencie, kiedy śmierć spoglądała mi w oczy przyrzekłam sobie, że jeśli przeżyje, zmienię wszystko.

Bo perspektywa śmierci uświadamia cię w tym, ile w swoim życiu chciałbyś zmienić.

Michael zawisł nade mną, by wbić we mnie kolek. Ja złapałam jego ręce, zawinięte na drewnianym przedmiocie trzymając je z dala od swojego ciała. Co wcale nie było takie łatwe. Wampir był naprawdę silny.

Jednak ofiarą zawsze będzie biegła szybciej od drapieżnika.

Obróciłam się na bok a siła jaka dociskał kolek, wbiła go w ziemię. Szybko się podniosłem ignorując ból w całym ciele, i złapałam go rzucając nim o ścianę. Podbiegłam do niego okładając go pięściami przez krótszą chwilę.

— A ja na Twoje nieszczęście ciebie nie. — Warknęłam i mimo bólu wbiłam rękę w jego klatkę piersiową. — Nie chciałam cię zabijać. Jednak nienawidzę bez przerwy oglądać się za siebie. A moim rodzicom nigdy nie wyszło na dobre darowanie komuś życia. — Wyjaśniłam i wyrwałam mu serce.

Puściłam je, a ono padło na podłogę ponownie jak jego ciało. Nieco niezdarnie przez odniesione obrażenia ruszyłem do wyjścia. Ostatecznie jednak wyskoczyłam przez okno. Obróciłam się przodem do budynku i powtarzałem bez końca jedno zdanie, które ostatecznie sprawiło, że budynek zaczął się rozpadać.

Przebiegłam przez drogę i weszłam na górę. Zgarnęłam swoje torby. Wzięłam prysznic, by zmyć z siebie krew i się przebrałam. Na szczęście nie zdążyłam się rozpakować. Dlatego jedynie zgarnęłam bagaże i zbiegłam na dół, wrzucając je do bagażnika. Wsiadłam do samochodu i odjechałam.

To była do przewidzenia. Kolejna bolena lekcja o tym, że miłość nie jest mi przeznaczona. A ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem.

— Zawsze to samo... — Rzuciłam sama do siebie. — Desi musisz przestać uciekać. To niczego nie rozwiązuje. Nigdy. Musisz być odważna.

Przypominałam sobie dzisiejszą rozmową z Michael'em. Chciałam ruszyć dalej. Zapomnieć o przeszłości i nie być już tą osobą. I żeby to zrobić musiałam zamknąć sprawy, które porzuciłam, tak jak porzuciłam. Nie mogłam tak całe życie uciekać i liczyć, że moje problemy same się rozwiążą. Bo to życie nigdy mi się nie układa. Bez przerwy wpakowuje się w kolejne kłopoty i niszczę sobie życie raz za razem. Bo Destining Mikaelson zawsze sprawdza się do kolejnej tragedii.

I dlatego postanowiłam wrócić do szkoły. Zatrzymać się tak jedynie na moment i zamknąć sprawy, których nigdy nie zamknęłam. Tak bym mogła zacząć wszystko od nowa. Nie być już tym emocjonalnym tchórzem który piepszy wszystko po kolei.

Nie chciałam już być Mikaelson. Nie chciałam być córką pierwotnego. Bo to przynosiło mi jedynie pech i cierpienie. To nazwisko było jak klątwa, która przyciągała do mnie kolejne kłopty, z którymi nie umiałam sobie poradzić.

Śmierć była już dla mnie swego czasu nowym początkiem. Teraz tym początkiem miało być pogodzenie się z tym, ile popełniłam błędów i przyznanie się do nich przed samą sobą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top