VIII
Kiedy wybierałam się z wizytą do Nowego Orleanu, nie przypuszczałam, że zawitam do rodzinnego domu. Chociaż dom to chyba za mocne słowo. Był to raczej budynek, w którym swego czasu pomieszkiwałam. I w przeciwieństwie do domu wcale nie wracałam tutaj z szerokim uśmiechem, a powrotowi nie towarzyszyło to przyjemne ciepło w środku i morze nostalgii. To było tylko ściany wybudowane z cięgieł, z którymi nie łączyło mnie dosłownie nic. Może kilka wyblakłych wspomień, które nie są ani szczególnie dobre, ani złe. A przynajmniej już teraz się takie nie wydają.
Przekraczając próg budynku z torbą na ramieniu, nadal toczyłam bój z wątpliwościami. Czułam się tutaj raczej jak gość który nie jest pewien tego, jak zostanie przyjęty przez domowników. W żadnym wypadku jak nastolatka, która wraca do rodzinnego domu, by zobaczyć rodzinę.
Byłam obca we własnym domu.
I byłam tylko gościem we własnym życiu.
— Destiny! — Radosny głos cioci Keelin rozniósł się po domu, wyrywając mnie z zamyślenia. — Nie spodziewałam się, że przyjedziesz. Coś się stało? — Zapytała już z mniejszym entuzjazmem zapewne przerabiając milion teorii o tym, jak to mnie wyrzucili lub zawiesili.
— Jest demon w szkole i powiedzmy, że przeszkadzam w jego złapaniu. — Wyjaśniłam, na co ta wydała się poczuć wyraźną ulgę.
Też bym ją czuła na jej miejscu.
— Na długo zostaniesz? — Dopytała, krzyżując ramiona na piersiach.
— Jedna noc raczej nie więcej. — Zapewniłam, na co ta skinęła głową. — Jestem już zmęczona, więc pójdę się położyć. — Wyjaśniłam, ruszając w stronę schodów.
— Oczywiście. My z synem wyjeżdżamy jutro by załatwić parę spraw. Więc kiedy się obudzisz, pewnie nas nie będzie. — Wyjawiła, na co jedynie skinęłam głową, chociaż w głębi duszy skakałam z radości. Rodzinne niezręczne śniadania były u mnie bardzo wysoko na liście rzeczy, które nienawidziłam. Bardzo blisko małych dzieci. — Dobranoc.
— Dobranoc.
Sprawnie pokonałam korytarz, odnajdując w nic odpowiedni pokój. W przeciągu swojego życia mieszkałam w kilku miejscach. Najpierw ukrywałam się z siostrą i ciocią Rebeccą. Potem mieszkałam w mieszkaniu naprzeciw tego budynku. Następnie w domu na wsi wraz z mamą, siostrą i paroma trumnami na strychu. W zasadzie potem mieszkałam trochę tutaj i trochę w internacie. Chociaż bardziej w internacie. W międzyczasie może było coś jeszcze, jednak od tych wydarzeń dzieliło mnie tyle dziwnych przygód, że miałam czasem wrażenie, że żyje lat sto, a nie siedemnaście. Dlatego niektóre szczegóły mogły mi umknąć.
Otworzyłam drewniane drzwi i weszłam do pokoju. Nie było w nim nic niezwykłego. Łóżko z metalową ramą i sporych rozmiarów szafa. Poza tym komoda i toaletka. Na podłodze leżał dywan, który średnio mi się podobał tak samo, jak tapeta na ścianie. Jednak nie narzekałam. Bo i tak spędzałam w tym pokoju znikomą ilość czasu.
I chyba w tym wszystkim najbardziej przerażał mnie fakt, że to właśnie szkoła imienia Stefana Salvatora była moim domem dużo bardziej niż to miejsce. I może jej nienawidziłam. Żyłam tam, chociaż nie koniecznie czułam się w tym miejscu dobrze. Jednak była jedynym miejscem, które w jakiś sposób mogłam nazwać domem.
Odłożyłam torbę na podłogę, nabierając do ust powietrza. Usilnie starałam się przypomnieć sobie cokolwiek związanego z tym domem. Może któreś święta? Rozmowa z mamą? Lub może z tatą, lub kimkolwiek innym z rodziny? Jednak te wspomnienia w zasadzie były już dla mnie niedostępne. Bo pierwszym co przychodziło mi do głowy były wydarzenia związane z Pustką. Rozpad naszej rodziny. To, co ostatecznie przypieczętowało jej losy.
Tak właśnie skończyło się nasze zawsze i na zawsze.
Potem były inne wspomnienia. Jednak mało przyjemne. Bo te związane ze zniknięciem mamy. Ze słowami, których nigdy nie zapomnę. Które już zawsze będą mnie nawiedzać w najgorszych koszmarach odbierając mi zdrowy sen.
Mama już nigdy nie wróci.
Potem Hope obwiniała wujka Elijah'e. Jednak ja w głębi serca zawsze winiłam ją. I może nigdy nie powiem tego na głos, w końcu to nie mogło nic zmienić jednak w moim odczuciu to przez nią złapali mamę. Jednak Hope jest nietykalną. Jej uczucia liczą się nad uczucia wszystkich. I by ją uszczęśliwić większość ludzi, których znam, zniszczyłoby ten świat. Chociaż nigdy nikt tego nie przyzna. Ostatnim czego potrzebuje to jej gniew.
I tak wygrałaby tę wojnę.
— Jak ja czasem nienawidzę swojego życia. — Rzuciłam, czując niewypowiedziany żal w sercu.
Czemu tutaj zawsze chodziło o nią?
— Nie zachowuj się tak. — Skarciłam, samą siebie czując, że jestem coraz bliżej tego, by oszaleć. — Nie jesteś już dzieckiem, które potrzebuje uwagi. Więc nie bądź żałosna i ogarnij dupę.
Odgarnęłam ciemne włosy z twarzy i zgarnęłam torbę z podłogi. Wyjęłam z niej potrzebne rzeczy i ruszyłam do łazienki. Odruchowo spojrzałam lustro, w którym zobaczyłam to, co zawsze. Niebieskie oczy, które odziedziczyłam po ojcu. I ciemnobrązowe włosy, które miałam po mamie. Blada cera, która bez zawahania się można było przypisać jako wampirzą cechę. Głównie dlatego, że według wielu byłam trupio blada. Przez co cienie pod oczami były niepokojąco widoczne. Odstające uszy i garbaty, duży nos wcale nie dodawały mi urody. Jednak to byłam tylko ja. Pełna wad jak każdy.
Wzięłam jedynie szybki prysznic i włożyłam na siebie biały podkoszulek i czarne dresowe spodnie sięgające kolan. Nie było to ubranie najwyższych lotów, jednak do spania było w sam raz. Umyłam zęby i stwierdzając, że nie jestem głodna, ruszyłem do swojego pokoju.
Teraz marzyłam tylko o odrobinie snu.
— Czyli jednak to prawda. — Stwierdziła Freya stając na mojej drodze. — W końcu nas odwiedziłaś i nawet się nie przywitałaś.
— Wybacz ciociu. Jestem strasznie zmęczona. — Oświadczyłam, co w sumie było prawdą. Byłam mało żywiołowa od czasu kiedy demon posolił się moją mocą. Jakby razem z nią wyssał część mojej siły życiowej. A może po prostu miałam gorszy okres w życiu i dlatego na nic nie miałam siły? Nie mam pojęcia.
— Wiem. Dlatego chciałam tylko cię zobaczyć i życzyć Ci miłych snów. — Zapewniła, posyłając mi lekki uśmiech.
— Dziękuję i nawzajem. — Odpowiedziałam może mało ambitnie, ruszając w stronę swojego pokoju.
— A i jeszcze jedno. — Dodała po chwili, na co zatrzymałam się w drzwiach. — Na toaletce czeka na ciebie prezent. — Wyjawiła znikając tak nagle, jak się pojawiła.
Zamknęłam na dobre drzwi i rzuciłam rzeczy na łóżko. Podeszłam do toaletki i wzięłam z niej niewielkie pudełko. Otworzyłam je i wyjęłam z niego bransoletkę. Taka samą jak nosiła Hope za dzieciaka, by nas nie wyzabijać przez brak kontroli nad swoją mocą. U mnie nie było tego problemu, bo moje moce magiczne nie objawiły się tak szybko. Jednak kiedy już się objawiły to stwierdziły, że będą mnie nawiedzać, tylko kiedy będę za bardzo rozemocjonowana lub gdy jakiś idiota każe mi rzucić zaklęcie.
Wychodzi na to, że Hope zadzwoniła do cioci i wszystko jej powiedziała. Bransoletka emonowała mocą. Wyczuwałam to, kiedy trzymałam ją w dłoni. Jednak nie byłam pewna, w jaki sposób została zaklęta. Szczerze to prawie w ogóle się na tym nie znałam.
No coś to pytanie na inny dzień.
Odłożyłem bransoletkę do pudełka, a to ponownie odłożyłem na miejsce, z którego je wzięłam. Rzuciłam się na łóżko nawet nie przejmując się syfem, który na nim zrobiłam. Byłam tak zmęczona, że sen przyszedł niemal od razu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top