VII
Droga do Nowego Orleanu nie zajęła mi wiele czasu. Może dlatego, że przez cały czas jej trwania zadręczałam się tym czy na pewno nie powinnam zawrócić... No dobra niecałą. W pewnym momencie tak wkurzyłam się na samą siebie, że włączyłam radio tak głośno, jak tylko mogłam by zagłuszyć własne myśli. I jakoś przeleciało.
Jednak teraz nowe wyrzuty sumienia zaczęły mnie dręczyć. Bo zamiast odwiedzać ciocie i kuzyna ja zwiedzałam bary. A precyzyjniej mój ulubiony bar. Mieszczący się praktycznie w centrum miasta często odwiedzany przez istoty nadprzyrodzone i przez takie prowadzony. Raj na ziemi dla kogoś takiego jak ja. A kiedy jeszcze weźmiemy pod uwagę, że jestem tak daleko od szkoły i zapewne żaden stwór mnie tutaj nie dopadnie, to w ogóle jest super.
Nie obwiniaj się idiotko. Twój ojciec zabijał ludzi i zjadał ich serca a ty masz wyrzuty sumienia, bo nie odwiedziłaś rodziny, która i tak nie chciała cię widzieć.
Woleliby zobaczyć Hope, a nie ciebie.
Wysiadłam z samochodu i podeszłam do bagażnika. Otworzyłam go i zdjęłam z siebie koszulkę. Pod nią miałam krótką bluzkę z ładnie wykrojonym dekoltem. Do tego miałam niebieskie dżinsy z wysokim stanem. Koszulkę wrzuciłam do bagażnika. Buty zdjęłam rzucając je obok koszulki. Z bagażnika wyjęłam kozaki na grubym obcasie, które szybko ubrałam. I może to śmieszne jednak do tego ubrałam długie rękawiczki w kolorze czarnym, by pasowały do topu. Dzięki rękawiczka miałam poczucie większej kontroli nad mocą, do tego w moim przekonaniu dobrze wyglądały dlatego czasem je ubierałam.
Może nie byłam idealnie chuda a wręcz byłam bardziej przy kości, jednak mi to nie przeszkadzało. Co prawda kiedyś miałam na tym punkcie ogromny kompleks i obsesyjnie porównywałam się do innych dziewczyn. Jednak w końcu udało mi się pogodzić z tym, że pewnie nigdy nie będę idealnie chuda. Miałam więcej kilogramów, jednak nauczyłam się kocham siebie właśnie taką. A zdanie innych mi zwisało.
A przynajmniej takie chciałam sprawić wrażenie.
Zatrzasnęłam bagażnik i zamknęłam samochód. Ruszyłam w stronę baru, wchodząc do środka. Od razu uderzył we mnie zapach alkoholu i fajek. Bar miał ten swój specyficzny klimat. Może to przez ten zapach a może przez dźwięk starego roka, który grał tu nieustannie. Może to ten dziwny styl drewna pomieszanego z cegłą i starymi ścianami w kolorze, który już dawno zdążył zmienić swój pierwotny odcień.
Podeszłam do baru i usiadłam na stołku. Sama nie miałam pojęcia, co tak konkretnie planowałam. Może chciałam tylko się napić, a może miałam chętkę kogoś przelecieć.
Wyjdzie w trakcie.
— Poproszę cole z whiskey. — Zawróciłam się do barmana, kiedy tylko ten na mnie spojrzał. Na moją prośbę skinął głową i od razu zajął się swoją pracą.
A może tak bardzo lubiłam to miejsce, bo nigdy nie sprawdzali dowodów.
Rozejrzałam się po barze, nie szukając niczego konkretnego. Znałam te cztery ściany bardzo dobrze. Jedynie ludzie się zmieniali. Chociaż określenie ludzie jest tutaj średnio trafne.
— Czego tak wypatrujesz? — Spytał barman, stawiając przede mną szklankę.
— Nie wiem. Jednak kiedy to znajdę, to będę pewna, że to właśnie to. — Zapewniłam, posyłając mu blady uśmiech. Wzięłam szklankę do ręki i wzięłam pierwszego łyka.
Bardzo mi tego brakowało. Alkoholu i odrobiny spokoju. Moje życie było zwariowane. I jeden wieczór bez potwora wychodzącego z Maliwor, by dołożyć swoją cegiełkę do zniszczenia świata był prawdziwym błogosławieństwem.
— Więc spójrz tutaj. — Zasugerował nieznany mi męski głos. Mimo niechęci przeniosłam na niego spojrzenie.
— Ymmm nie to bez wątpienia nie to. — Mruknęłam, przenosząc spojrzenie na szklankę. Liczyłam szybko go spławić, by cieszyć się swoją chwilą samotności. Na moje nieszczęście był uparty jak ja.
— Więc przyjrzyj się uważnie. Żyjemy w świecie gdzie na pierwszy rzut oka prawie wszystko wydaje się być czymś innym. — Zauważył niezwykle błyskotliwie ciągnąć naszą rozmowę. — Jestem Michael Crain. A ty pewnie jesteś Destiny Mikaelson.
— Skąd niby to wiesz? — Spytałam może zbyt szybko, co wywołało na jego twarzy szeroki uśmiech.
Taki już miałam odruch. Zazwyczaj, kiedy ktoś znał moje imię i nazwisko, to chciał mnie zabić. Taka scheda po ojcu i w ogóle po moich przodkach, którzy narobili sobie za tysiąc lat życia sporo wrogów. A, że oni poumierali to teraz ci wrogów mszczą się na mnie i na Hope. No niestety zemsta musi się dokonać.
— Masz na szyi naszyjnik z herbem rodziny. — Zauważył, na co odruchowo zacisnęłam dłoń na naszyjniku. — I jesteś brunetką. Hope ma rude włosy. A żeby to wiedzieć nie trzeba mieć na waszym punkcie obsesji. Więc spokojnie nie chce cię zabić.
— W tym świecie mało jest wampirów, które nie chcą mnie zabić. — Zauważyłam szybko poznając, że ten jest wampirem. Pachniak w bardzo charakterystyczny dla tej rasy sposób. — Ile ty w ogóle masz lat?
— Dwadzieścia więc trochę za mało by mieć zatarg z twoją rodziną. — Zauważył, na co skinęłam głową. — I to tak na serio dwadzieścia.
— Młody jesteś. — Stwierdziłam mało błyskotliwie.
— Ty jesteś młodsza. — Zauważył, a ja musiałam przyznać mu rację.
Facet fizycznie wyglądał na swój wiek. Poza tym był całkiem niczego sobie. Nieco ciemniejsza karnacja i czarne włosy. W komplecie z czekoladowymi oczami, które kupiły mnie niemal od razu. Nie powiem, że był w moim typie, bo ja nie miałam typu. Podobali mi się skrajnie różni mężczyźni.
— Skoro nie chcesz mnie zabić to, po co zawracasz mi głowę? — Spytałam chcąc wyjaśnić cała tę sytuację. Jeśli czegoś chciał to niech powie to od razu, a nie marnuje mój czas.
— A czy muszę czegoś chcieć? Rozmawiam z ładną dziewczyną, bo mi się podoba. To chyba nic niezwykłego? - Spytał, odgarniając kosmyk włosów z mojej twarzy. Zagarnął je za ucho jakby chciał mi się lepiej przyjrzeć.
— Takie gadki zostaw dla kogoś innego. — Zasugerowałam już myśląc o tym, dokąd uciec, by go spławić. Odruchowo złapałam jego dłoń i ją odrzuciłam by już mnie nie dotykał.
— Następnym razem będę pamiętać, by nie mówić kim jesteś. To widocznie cię odstrasza. — Stwierdził mało błyskotliwie. — Więc może powiesz mi, co tutaj robisz?
— Przyszłam posiedzieć SAMA i odpocząć od reszty. — Wyjawilam, kładąc nacisk na słowo sama. Chociaż wątpię, by miało go to spławić.
— Wątpię. — Stwierdził, na co posłałam mu pytające spojrzenie. — Nie wydajesz się lubić samotność. Może przyszłam odpocząć od osób, które znasz jednak nie w ogóle od ludzi czy innych stworzeń. Zmieniasz środowisko, a nie się alienujesz.
— A ty co psycholog? — Spytałam, unosząc jedną brew.
— Zastępuje barmana, bo wydaje się być zajęty. — Wyjaśnił, wskazując na mężczyznę przygotowującego kolejne zamówienie.
— Jak to się stało, że jesteś wampirem? — Dopytałam po raz kolejny, zmieniając temat rozmowy.
— Jak w wielu przypadkach to długa i nieco ckliwa historyjka, której nie lubię opowiadać. — Wyjaśnił, na co skinęłam głową. Rozumiałam co znaczy mieć bolesną przeszłość, do której nie chciało się wracać. Dlatego nie dopytywałam. — Chociaż to i tak pewnie mało porywająca historia dla kogoś takiego, jak ty.
— Chyba próbujesz mnie poderwać, więc sobie daruj. Bo słabo ci idzie. — Zapewniłam, dopijając drinka.
— Jeszcze nie zwiałaś więc chyba jednak nie aż tak źle. — Zauważył, uśmiechając się cwaniacko. W zasadzie to miał trochę racji. — Jednak chyba dzisiaj nie jesteś w nastroju na moje umizgi. Dlatego proponuję spotkać się w nieco bardziej nastrojowym miejscu.
— Doprecyzuj. — Poprosiłam całkiem zaciekawiona jego propozycją.
— Klub The living died. Jutro o tej samej godzinie. — Zaproponował, na co przygryzłam dolną wargę.
Jutro powinnam już być w szkole i grzać ławkę na nudnych lekcjach. Jednak jeśli jeszcze nie sprzątnęli tego potwora, to mogłabym się zgodzić. W sumie to, co mi szkodzi.
— Zastanowię się. — Zapewniłam, wstając z miejsca.
— Mam nadzieję, że przyjdziesz. Z chęcią poznam lepiej tak intrygującą kobietę, jak ty. — Oświadczył, na co jedynie skinęłam głową.
Ruszyłam do wyjścia, stwierdzając, że moje plany niepokojąco się zmieniły na skutek poznania tajemniczego nieznajomego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top