Rozdział VIII - Złe kobiety

MOIRA

Tajna baza Talonu, Rialto, Włochy

Feng, a właściwie Tsai-Yan Ting, był bardzo silnym człowiekiem. Miał wspaniałą zbroję wyposażoną w dwa drony latające nad ramionami, która doskonale chroniła jego korpus przed obrażeniami. Mimo to było widać, że nie uniknął ich nawet mimo usilnych starań. Dowodem na to była ogromna blizna po zewnętrznej stronie jego lewej ręki, biegnąca od ramienia aż do nadgarstka. Jego prawa ręka zaś była całkowicie cybernetyczna, wystawały z niej metalowe śruby i sztucznie odtworzone zginacze. Miał szczupłą, pociągłą twarz, pasującą do młodego chłopaka. Jedyna rzecz, która wydawała się w niej nie na miejscu, to żuchwa, która również została zastąpiona protezą. Moirę mocno zastanawiała jedna rzecz.

- Jesteś w stanie jeść?

- Niczego od ciebie nie chcę – odpowiedział. Jego załzawione, skośne oczy wciąż miały groźne spojrzenie. – I tak wkrótce umrę.

- Cóż... śmierć to genialny mechanizm natury. Pozwala na ciągłe zmiany i zachowanie zasobów. Jako biotechnolog czuję się dumna, że mogę świadomie uczestniczyć w cyklu życia i śmierci.

- Materia mojego świata się rozkłada. Tam już nie zajdą żadne procesy. Będzie jak przed wielkim wybuchem, pieprzona nicość. Najgorsze jest to, że.... Przeniesienie się tu nic nie zmienia. Nadal się rozkładamy... Ja, Faust, Kitsune... Umrzemy w obcym świecie, w bólu i cierpieniu. Odkryłem to niedługo potem, jak ich tu wysłałem. Być może mógłbym przeprowadzić badania i jakoś temu zaradzić gdybyście mnie nie porwali!

Moira pochyliła się nad chłopakiem. Był się naprawdę zrozpaczony. Cały jego punkowy styl wydawał się tylko przykrywką dla wrażliwej osobowości. Miała wrażenie, że jego świat, choć odkryła go Sombra za pomocą programowania, może wnieść wiele w sferę naukową i pozwolić Moirze odkryć nową budowę organizmów, nowe pierwiastki, minerały... Wszystko to pachniało bestsllerową pracą, niespotykanymi eksperymentami i nagrodą Nobla.

- Nie ma nic, czemu nauka nie może zapobiec. Znam nawet doktor, która potrafi przywracać ludzi do świata żywych. Nie martw się... ty i twoi przyjaciele będziecie bezpieczni, jeżeli tylko zgodzisz się współpracować.

- Wyjawiłem wam, z kim pracowałem do tej pory i jak się dostać do mojego świata! Czego więcej chcesz?! – wykrzyczał chłopak prosto w twarz rudowłosej. Zacisnął dłonie w pięści i zamachnął nimi, jakby chciał uderzyć Irlandkę. Jego ręce były jednak skrępowane kajdanami.

Szybko wyciągnęła ku niemu lewą dłoń i pozwoliła, by ciemnofioletowa wiązka trucizny wsiąknęła w mięśnie młodego mężczyzny. Natychmiast zwinął się z bólu i syknął. Zwiększyła dawkę niszczycielskiego specyfiku. Siła chłopaka ją irytowała. Chciała, żeby wrzeszczał, błagał o litość. Miała silną potrzebę pokazania, kto tu rządzi.

Zaśmiała się złowieszczo, gdy dobiegły ją pierwsze jęki, przeradzające się powoli w krzyk. Osiągnęła swój cel, przestała więc dawkować truciznę

- Twojej wiedzy – odpowiedziała, patrząc, jak jej więzień mdleje – Wiem, że ją masz, medyku bojowy.

ELIZABETH

Droga 66

Białowłosa kobieta-albinos siedziała w pociągu do centrum miasta. Ochraniała skórę ogromną ilością kremów nawilżających , nosiła ciemne okulary, by nie wyjawić naturalnego, czerwonego koloru oczu i robiła wszystko, aby ukryć chorobę, jednak jej starania nie zawsze przynosiły efekty. Nawet w kowbojskim kapeluszu z rondem i z twarzą zakrytą seledynową chustą, wciąż nie mogła się opędzić od dziwnych spojrzeń i rzucanych szeptem komentarzy

„Widzisz tę panią? Jest taka blada!"

Nienawidziła swojej choroby, tego, że rodzice nie robili nic, aby ją leczyć. Zatrudnili jej pielęgniarkę-niańkę, żeby „upewniała się, że mała nie wychodzi na słońce" i umyli od tego ręce. Jak od całej jej osoby. To sprawiło, że de facto nie miała rodziny... No, może poza Bobem, swoim robotem-lokajem i wspomnianą wcześniej pielęgniarką, panią Whittaker, która dostała ataku serca, dowiedziawszy się, że jej ukochana podopieczna wplątała się w towarzystwo młodocianych przestępców. Zmarła niedługo później w szpitalu, ze względu na to, że jej serce od zawsze było bardzo słabe.

Rodzice nie bez powodu wołali na nią Calamity*. Naprawdę przemieniała wszystko wokół w katastrofę. Nawet zabijała tych, których kochała.

Śmierć pani Whittaker oznaczała dla Elizabeth Ashe tylko jedno: Nie miała po co wracać do domu. Dlatego nigdy nie wróciła. Uciekła razem z Bobem i swoim partnerem w przekrętach, Jesse'm McCree. W tym drugim była zakochana, odkąd tylko go zobaczyła. Nigdy mu tego nie wyznała. A choć wtedy, ponad dwie dekady później, wiedziała, że on siedzi w tym samym pociągu, razem z trójką dziwnie wyglądających towarzyszy, nie zamierzała tego zrobić. Jedyne, co ją interesowało, to przechwycić ten przeklęty pociąg, gdy będzie wystarczająco blisko celu i wziąć zakładników, grożąc, że ich zabije, jeśli Vishkar nie wycofa się z miasta. Dziki zachód należał do niej, nie do bandy Hinduskich brudasów, którzy myślą, że robienie domków ze światła czyni ich jakkolwiek bardziej cywilizowanymi.

Minuty mijały, Bob był na warcie w innym przedziale wagonu, a ona nie mogła nic poradzić na to, że wciąż patrzyła na Jesse'ego. Rozmawiał ze starym, pomarszczonym mężczyzną, jednak byli na tyle daleko, że nie była w stanie usłyszeć, o czym. Przed nimi siedziało dwoje innych ludzi – Azjatka w dziwnym, długim, fioletowo-białym kitlu i złotym krawacie, a koło niej podobny, ale starszy koleś w samurajskim wdzianku z odsłoniętym sutkiem.

Istny bal przebierańców. Nie mogła uwierzyć, że Jesse zniżył się do poziomu jakichś dziwacznych intruzów z Dalekiego Wschodu. To nie było godne Amerykanina, a już na pewno nie południowca. Gdyby został przy niej, miałby wszystko – żadnych wojen gangów, zobowiązań, umów i dzielenia zysków z akcji. Czysty profit.

Rozmyślała tak nad kowbojem i ich dawną relacją przez następną godzinę, by odwrócić swoją uwagę od stresu związanego z realizacją planu. Jednak w końcu ten moment musiał nadejść.

Ostatni przystanek przed oddalonym o pięć kilometrów celem. Kilka minut zatrzymania pociągu. Elizabeth wstała i wzięła głęboki oddech. Musiała się sprężać. Podeszła normalnym, wyważonym krokiem do miejsca maszynisty i zapukała.

- Kto tam?

- Chcę zmiany miejsca! Ludzie mi się naprzykrzają! – odegrała rolę wściekłej pasażerki najlepiej, jak potrafiła. Właściwie, do pewnego stopnia nie była to rola.

- Proszę wejść – odpowiedział męski głos.

Pociąg był napędzany prądem i w dużej mierze prowadzony przez zaawansowane oprogramowanie, którego jeszcze sześćdziesiąt lat temu spodziewanoby się tylko w samolotach i to tych najnowocześniejszych. Toteż, puszysty, wąsaty maszynista stał zwrócony do niej twarzą, gdy otworzyła drzwi, zupełnie nie zwracając uwagi na kokpit.

- W czym dokładnie jest problem?

Elizabeth niewiele myśląc zamknęła drzwi. Następnie wyciągnęła broń, uderzyła delikwenta w głowę lufą, by spadł z krzesła, przycisnęła do ziemi i wysyczała w ucho

- Zatrzymujesz pociąg i wzywasz firmę, która go zaprojektowała. Teraz.

- Ochrona! – wrzasnął wąsacz, co momentalnie poskutkowało najpierw żądaniami otwarcia drzwi, a później próbami ich wyważenia.

Na Elizabeth nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Była przygotowana na tę ewentualność.

- Bob, zrób coś!

Dobrze wiedziała, że od tych słów najlepiej jest zacząć soczystą rozwałkę. 

-----------------------------

*Calamity - katastrofa, klęska. Wg. opisu Ashe, było to jej przezwisko. 

Rozdział jest diametralnie różny od tego, co zaplanowałam wcześniej i dlatego nie pojawił się w niedzielę. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby rozkminić, czy Ashe jako postać jakkolwiek mnie obchodzi - a obchodzi, no bo... solidarność chorych od urodzenia, I guess? Wiem, że jej albinizm nie został potwierdzony, ale wygląd naszej bohaterki mówi sam za siebie. Nawet, jeśli okaże się to tylko fanowski domysł, w mojej książce jest i będzie to najprawdziwsza prawda. Headcanon, boom. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top