XXI. Miłość ponad śmierć.
Wielka sala z posadzką obleczoną w złoto.
Złoto, złoto, wszędzie złoto.
Ponad miarę.
Thorin przechadzał się z lubością, wpatrując się w swoje odbicie w połyskującej, cennej posadzce. Przyglądał się z uwielbieniem koronie zdobiącej jego głowę i płaszczowi otulającemu jego ramiona.
Był królem. W końcu zasiadł na tronie i teraz mógł wszystko. A co ważniejsze miał wszystko. Głęboko w górze ciągnęły się sale, w których spoczywały dziesiątki ton złota i kosztowności. A wszystko było jego i tylko jego. I było niemożliwym, jak powiedział Dwalinowi, zmierzyć ten cały skarb ilością żyć, poległych w jego obronie żołnierzy.
Taki skarb był wart każdego poświęcenia. – I choć Thorin wierzył w to całym sobą, gdzieś z najdalszych zakątków swojej świadomości usłyszał głos.
Nosisz królewski płaszcz, wspaniałą koronę, a jesteś tak daleko od postawy prawdziwego władcy jak jeszcze nigdy! – powiedział głos, brzmiąc identycznie jak Marion.
W Thorinie wybuchł gniew. Chciał zaprzeczyć, ale jego umysł nie dał mu to szansy, natychmiast podsyłając inne głosy.
Marion ma rację – odezwał się w jego głowie Dwalin, mówiąc dokładnie to, co prawdziwy Dwalin jeszcze parę chwil temu. – W tej koronie i całym wspaniałym odzieniu wyglądasz na wspaniałego władcę... A jesteś nędzniejszy niż kiedykolwiek...
Ale tego skarbu nie można zliczyć ilością zabitych! Jest wart każdej ceny!
Te bogactwa wywołują chorobę – mówił ostrzegawczo, zmartwiony głos Balina.
Ślepa ambicja Króla pod Górą – dodawał Bard.
Jestem Królem!
Thorin zaczął iść coraz wolniej, za to z każdą chwilą intensywniej wpatrywał się w złotą posadzkę.
To złoto jest nasze... I tylko nasze. I, przysięgam na życie, że nie rozstanę się z ani jedną monetą... Z żadną cząstką skarbu.
Thorin, w którym się zakochałam nigdy nie opuściłby swoich ludzi w potrzebie. Nie pozwoliłby, żeby ginęli w jego imię, kiedy on siedzi bezpieczny za murami, które sam wzniósł, dbając jedynie o swoje skarby! – krzyczał dobitnie głos Marion.
Nie mów do mnie, jakbym był nic nie znaczącym krasnoludem... Thorinem Dębową Tarczą.
Ta choroba doprowadziła twojego dziadka do szaleństwa! – mówił dalej Balin.
Tak właśnie się teraz czuł – jakby oszalał. Głosy w jego głowie stawały się coraz głośniejsze, a on nie mógł nic na to poradzić. Nawet wpatrywanie się w piękną, złotą posadzkę nie koiło już jego nerwów i żądzy bogactwa. Brunet zaczął czuć dziwne kłucie w sercu.
To jest Thorin, syn Thraina, syna Throra! – zawołał głos Dwalina.
Nie jestem moim dziadkiem... Nie jestem moim dziadkiem!
Do ciebie należy tron Durina – odparł głos Gandalfa.
Oddają życie za swojego króla! – przekiwał go głos Marion.
Odzyskamy Erebor...
Oni tam giną!
Dain jest otoczony!
Giną!
Wszystkie głosy zaczęły się przekrzykiwać i mieszać w jeden bełkot, w którym wszystko powtarzało się w kółko i w kółko... Korona boleśnie oblekała jego czoło, a płaszcz zrobił się nagle niesamowicie ciężki. Thorin stał i wlepiał nieprzytomne spojrzenie w złoto pod swoimi nogami.
Zmieniłeś się Thorinie...
Nie jestem swoim dziadkiem.
Czy ten skarb naprawdę jest wart więcej niż twój honor? – zapytał Bilbo, zagłuszając wszystkie inne głosy.
— Nie jestem swoim dziadkiem — powiedział Thorin, nie zdając sobie nawet sprawy, że zrobił to na głos. Kiedy wypowiedział te słowa szepty w jego głowie ustały.
Krasnolud usłyszał jednak coś innego. Donośny szmer. Odgłos ciężkich ruchów. Coś zmierzało w jego stronę.
Odwrócił się z przerażeniem wypisanym na twarzy i śledził ruchy ogromnego cielska, które pełzło pod taflą złotej posadzki.
Długi ogon, wielkie skrzydła...
Ten skarb będzie twoją zgubą – odezwał się znów Gandalf.
I Thorin poczuł, jak podłoga pod jego stopami ustępuje. Złoto zrobiło się nagle płynne i Krasnolud krzyknął z przerażenie kiedy zobaczył, że zapada się razem z nim. Upadł na kolana, bo korona i płaszcz zrobiły się nagle ciężkie ponad miarę. Widział samego siebie, który spada w odmęty złotej przepaści, a jednocześnie czuł, że właśnie to robi. Desperacko próbował wspinać się na jej krawędzie, ale nie miał się czego złapać.
Nagle zobaczył Marion, która stała przy krawędzi i patrzyła na niego z bólem i zawodem w oczach. Rozpaczliwie wyciągnął w jej stronę ramiona, mając nadzieję, że kobieta pomoże mu się wydostać, jednak grubo się mylił.
Nie w takim Thorinie się zakochałam – powiedziała tylko i odeszła, znikając mu z oczu. Thorin krzyknął zrozpaczony, a wtedy krawędzie przepaści zasklepiły się i uwięziły go w okowach złota.
Po całej komnacie rozszedł się brzdęk korony, która uderzyła o lśniącą posadzkę, odrzucona przez krasnoluda. Po chwili na ziemi znalazł się również płaszcz.
Thorin zrzucił z siebie ucisk korony i wagę królewskich szat i po raz pierwszy od dłuższego czasu miał czysty umysł i jasne myśli. Przejrzał na oczy i nie zaślepiała go teraz żądza bogactwa.
Wreszcie był znów sobą. Thorinem Dębową Tarczą. Zwykłym krasnoludem, ceniącym swoich braci ponad wszelkie bogactwo. Zwykłym krasnoludem kochającym Marion.
Zwykłym krasnoludem, który nie uciekał przed walką.
~●~
Ulice dawnego miasta Dale przepełnione były bólem, walką, a przede wszystkim orkami.
Każdy walczył o przetrwanie swoje i swoich bliskich, jednak warunki ku temu były trudne. Wąskie i rozgałęziające się przejścia, a przede wszystkim ciała już poległych w walce i zapach krwi – zdecydowanie nie było to pomocne.
Pomimo tego duch walki nie opuszczał mieszkańców dawnego Miasta na Jeziorze, ani towarzyszących im w walce eflów.
Czy pół-elfów, takich jak pewna bardzo zdeterminowana i rozgniewana kobieta.
Marion cięła, przebijała i uderzała z jeszcze większą precyzją niż większość elfów.
Adrenalina i gniew buzowały w jej żyłach i napędzały do dalszego działania, pomimo zmęczenia spowodowanego tak długim czasem walki.
Szatynka tylko je podsycała, bo bała się, że jeśli przestanie – opadnie z sił. Nie zwracała nawet uwagi na krew swoich wrogów, która plamiła jej ubrania oraz ciało.
Pomimo amoku, w którym się znalazła, Marion nie przestała zwracać uwagi na to, co dzieje się wokół niej i kiedy tylko odprowadziła Tildę, Sigrid oraz Baina do reszty kobiet, dzieci i starszych, którzy nie walczyli, wróciła do Hardwina, który pomimo podeszłego wieku uparcie odmawiał schowania się z innymi, którzy nie walczyli.
Mężczyzna działał ramię w ramię z innymi mężczyznami z Esgaroth, a pomimo wieku radził sobie tak dobrze, iż nawet Marion była pod ogromnym wrażeniem.
Skrzynkę ze spadkiem, jak mówił, ukrył w bezpiecznym miejscu, a że odniósł taki sukces będąc jej strażnikiem przez tyle lat, Marion nie dopytywała o szczegóły. Chociaż znali się krótko, zaistniałe wydarzenia połączyły ich i sprawiły, że Marion naprawdę zaczęła traktować mężczyznę jak swoja rodzinę, zresztą z wzajemnością.
Dlatego nie zawahała się ani sekundy, kiedy Hardwin został otoczony i natychmiast skoczyła mu na ratunek. Razem odparli cały tuzin wrogów, lecz zza zakrętu wyłaniali się już kolejni. Marion szybko złapała mężczyznę i pociągnęła w przeciwnym kierunku, jako, że żołnierze, którzy do tej pory walczyli razem z nimi również przenieśli się gdzie indziej, a nie było rozsądnym walczyć z całym batalionem orków w pojedynkę.
Mijając kilka budowli kobiecie udało się znaleźć nieoblegane miejsce pomiędzy jakimś budynkiem a murami, które wciąż stały, nietknięte przez trolle. Wraz z mężczyzną przycupnęła, chowając się tak, aby nie zobaczyli ich potencjalni wrogowie i aby mogli choć chwilę odpocząć.
Kobieta czuła jak schodzi z niej adrenalina wywołana gniewem, a wraz z nią duży zapas sił. Prawda była taka, że Marion wraz nimi poczęła tracić również nadzieję. Wrogich wojsk było po prostu zbyt dużo i szatynka wiedziała, że jeśli nic się nie zmieni, nie uda im się wyjść z tej bitwy zwycięsko.
— Powinieneś się ukryć — powiedziała, patrząc na Hardwina, który pomimo ogromnego zmęczenia, wciąż zdawał się mieć dużo chęci do walki. — Weź Rigela i pojedź...
— Gdzie? — przerwał jej mężczyzna, choć w jego głosie nie było nic nieuprzejmego. — Jeśli przegramy tę bitwę, nie będzie takiego miejsca w Śródziemiu, które byłoby bezpieczne.
Marion nie wiedziała co ma powiedzieć. Mężczyzna miał rację – musieli wygrać.
Ale jak tego dokonać w obliczu tak zatrważającej przewagi, tylu poległych i gasnącej nadziei w sercach? Potrzebowali cudu...
I właśnie taki cud przyszedł im z pomocą. W beznadziejnej sytuacji, w której krasnoludzkie wojska zostały przyparte do murów Ereboru, a trąby orków nawoływały do ostatecznego ciosu, nagle rozległ się dźwięk rogu. Całkowicie inny niż te dotychczas. Marion spojrzała na Hardwina skonsternowana i wraz z nim wstała, aby z murów przyjrzeć się sytuacji przed Samotną Górą.
Akurat w tym momencie mury wzniesione przez kompanię runęły, rozsypując się w drobny mak, wybite przez ogromny dzwon, którego potężne dzwonienie rozchodziło się teraz po całej równinie, docierając nawet do ruin Dale.
Bataliony wojsk Azoga Plugawego zatrzymały się, nie mając pojęcia co się właściwie dzieje i obserwując w zdziwieniu wejście do Góry. A z niego z bojowymi okrzykami, w pełnym uzbrojeniu i wznosząc ku górze broń wybiegła w pełnej okazałości kompania krasnoludów. Kompania Thorina Dębowej Tarczy ze swoim przywódcą na czele pędziła wprost na armię orków, choć było ich jedynie trzynastu. Niedługo pozostali jednak sami. Rozległ się krzyk Daina Żelaznej stopy: "Do Króla!" i armia krasnoludów, która jeszcze przed chwilą kłębiła się bezradnie pod murami, teraz ruszyła z nową nadzieją i odzyskaną odwagą, aby walczyć za swojego Króla.
Marion poczuła jak żołądek ściska jej się z emocji, a do oczu napływają łzy. Thorin wyszedł ze swojej kryjówki, aby walczyć ramię w ramię ze swoimi braćmi. Pokonał żądze, które go trawiły. Cała kompania stała za nim murem, pomimo rzeczy jakie zrobił i powiedział.
Marion widząc to, miała ochotę ruszyć tam i również stanąć u jego boku, ale coś ją powstrzymało. Nie była pewna czy przyczyną były słowa, którymi uraczył ją krasnolud i ból jaki jej sprawiły czy może po prostu nie chciała zostawiać Hardwina samego. W każdym razie coś sprawiło, że wciąż stała w miejscu, przypatrując się jak krasnoludy znów zagłębiają się w walce.
— Na co jeszcze czekasz? — usłyszała i spojrzała zdziwiona na Hardwina. — Życie jest zbyt krótkie, żeby tracić je na wątpliwości czy chowanie urazy — oznajmił. — Nawet jeżeli jest się w połowie elfem — dodał po chwili namysłu.
— Ja sobie poradzę — stwierdził, widząc, że kobieta chce zaprotestować. — Nie będę sam — oznajmił i spojrzał a uliczkę za zakrętem, gdzie ponownie znaleźli się żołnierze z Miasta na Jeziorze, którzy najwyraźniej również odzyskali siły i wolę do walki.
Marion poczuła jakąś wewnętrzną ulgę i radość. Ruszyła przed siebie, jednak po chwili przystanęła i wróciła się. Objęła mocno mężczyznę i wyszeptała tylko: "Dziękuję", po czym odeszła, zagłębiając się w wir walki toczącej się w ruinach Dale, aby jak najszybciej wydostać się na równinę.
~●~
Straty po każdej ze stron były ogromne. Na ulicach dało się dostrzec trupy każdej z ras biorących udział w bitwie. I choć większość z nich należała do orków, Thranduila najbardziej bolał widok zimnych, zastygłych w objęciach śmierci elfów.
Jego ludzi, których przeznaczeniem była nieśmiertelność, a nie utrata życia w sprawie, która nawet ich nie dotyczyła.
I właśnie to było przyczyną decyzji, którą podjął.
— Daj znak żołnierzom — powiedział do oficera, który stał u jego boku. — Wycofujemy się.
Po czym wraz z ludźmi, którzy byli akurat u jego boku, ruszył jedną z wolnych uliczek w stronę przeciwną do Samotnej Góry.
Traf chciał, że prostopadłą ulicą przejeżdżała akurat Marion na Rigelu. Zacisnęła zęby, widząc wycofujących się elfów. Spieszyło się jej, ale nie mogła na to pozwolić, bo bez elfiej pomocy, krasnoludy i ludzie z pewnością sobie nie poradzą.
Zsiadła z konia i ruszyła szybko w kierunku elfiego króla.
Zanim do niego dotarła zdążyła ujrzeć schodzących mu z drogi Legolasa z Tauriel i domyśliła, że oni również próbowali przemówić mu do rozsądku.
— Thranduil! — krzyknęła, kiedy była wystarczająco blisko, aby elf mógł ją usłyszeć. Ku jej zdziwieniu mężczyzna obrócił się, a nie zignorował jej jak zazwyczaj. W jego oczach dało się dostrzec pewnego rodzaju wzburzenie, zapewne spowodowane wcześniejszą rozmową.
— Pole bitwy jest w przeciwną stronę — oznajmiła kobieta, sama nie wiedząc skąd wzięła się jej pewność siebie w stosunku do Thranduila, której wcześniej po prostu nie miała.
— Ani jeden elf nie zginie już w obronie tej przeklętej ziemi — oznajmił i znów ruszył przed siebie.
— Dlaczego to robisz? — zapytała Marion, ale elf już jej nie słuchał. — Bez ciebie nie wygramy. Krasnoludy i ludzie zginą... Słyszysz?! — krzyknęła kobieta i zastąpiła blondynowi drogę, celując w niego mieczem.
Thranduil wydawał się aż nazbyt spokojny w tej sytuacji, bo nic nie robił sobie z wyciągniętej w jego stronę broni.
— Nie opuścisz ich w potrzebie. Nie tym razem! Nie kiedy Thorin...
— Thorin — przerwał elf, widząc wyraz twarzy kobiety. — Więc o niego ci chodzi.
Marion była tak zdziwiona, że nie zdążyła nawet odpowiedzieć. Thranduil natomiast kontynuował.
— Proszę bardzo, jedź i poświęcaj się dla niego – i tak zostanie zabity, a to czy zginiesz razem z nim nie robi mi wielkiej różnicy. Ja nie zamierzam poświęcać moich ludzi dla szczeniackich zauroczeń. Twoje uczucia do tego krasnoluda nie są prawdziwe — oznajmił i odsuwając od siebie jej miecz, wyminął ją.
— Kocham go! — krzyknęła wzburzona Marion. — To coś o czym TY nie masz pojęcia! Bo co ty możesz wiedzieć o miłości?!
— Więcej niż ci się wydaje! — wysyczał wyprowadzony z równowagi Thranduil, gwałtownie zawracając i zbliżając się do niej tak bardzo, iż Marion prawie się przewróciła. — Nie kochasz go, Maureen — rzucił jej prosto w twarz.
Marion stanęło serce. Przez chwilę myślała, że się przesłyszała, ale przestraszony wzrok Thranduila, który zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, upewnił ją, że jednak nie.
Odsunęła się od niego zszokowana.
Nie miała pojęcia co zaszło niegdyś pomiędzy Thranduilem a jej babcią, ale nie chciała tego wiedzieć.
Cofnęła się i wciąż w wielkim szoku, dosiadła Rigela.
— Cóż... — powiedziała powoli i z namysłem. — Najwyraźniej popełniłam błąd, myśląc, że możesz się zmienić — stwierdziła i ruszyła galopem w stronę Samotnej Góry, zostawiając milczącego Thranduila za sobą.
~●~
Krasnoludy znów zagłębiły się w walce. Siekały, cięły i rozgniatały wrogów z większą zaciętością niż kiedykolwiek, a miały ku temu dobry powód – walczyły za swojego Króla.
Przecinając gardła, ucinając głowy i przebijając piersi kolejnych orków, Thorin znów całkowicie poczuł się sobą. Uświadomił sobie, że przede wszystkim jest Thorinem Dębową Tarczą, a w drugiej kolejności Królem pod Górą.
Nie mógł opisać uczucia, które go ogarniało, zupełnie jakby wybudził się z jakiegoś snu. Pamiętał wszystko co się wydarzało i wiedział, że główny udział w przezwyciężeniu Smoczej Choroby należał do Marion.
Wiedział również, że bardzo ją zranił, a opuszczając Erebor targały nią silne emocje.
Wiedział jak złość wpływa na wojownika i dlatego chciał ją jak najszybciej odnaleźć. Miał tylko nadzieję, że wszystko było z nią w porządku.
Przebijając kolejnych wrogów, starał się znaleźć ją pośród ogólnego chaosu, ale nie było to łatwe.
Dostrzegł natomiast kogoś innego.
— Dain!
— Thorin! — zawołał Żelazna Stopa rad, że w końcu może zobaczyć się ze swoim kuzynem twarzą w twarz. — Poczekaj, już pędzę! — oznajmił i zabijając kolejnych orków, a po niektórych wręcz skacząc, dotarł do bruneta.
— Kuzynie! — rzekł, kiedy zabił ostatniego z dzielących ich orków. — Co tak długo?
Thorin zaśmiał się szczerze, wymieniając z Dainem braterski uścisk. W tym czasie kilku krasnoludzkich żołnierzy zajęło się przybywającymi wciąż orkami, aby ich przywódcy mogli spokojnie się naradzić.
— Dain, muszę znaleźć Marion. To... — i już chciał wyjaśnić Dainowi, kto to właściwie jest Marion, kiedy mężczyzna mu przerwał.
— Marion? Niezła z niej sztuka, przyznaję. Walczy lepiej niż moi żołnierze! — zarechotał. — Ale po co...? — zapytał i umilkł nagle w połowie zdania, jakby zdając sobie z czegoś sprawę. — Na brodę mego ojca! Jak mogłeś mi nie powiedzieć? Przysłałeś kruka z prośbą o pomoc, a o tym ani słowa! No, to kiedy ślub?
— Jeśli tylko mi wybaczy i się zgodzi, to kiedy ta rzeź się skończy — oznajmił krasnolud, sam zaskoczony spokojem oraz uśmiechem z jakim o tym mówił. — Ale najpierw trzeba wymyślić jak wyplenić te kanalie! — rzucił i powalił orka, który pędził w jego stronę.
Żołnierze nie mogli zapewniać im przestrzeni do rozmowy przez wieczność.
— Masz rację — przytaknął Dain — ale ci wszarze są zbyt liczni. Obyś miał plan, kuzynie.
— Mam — przyznał Thorin, w którego głowie właśnie zapaliło się światełko nadziei. — Zabijemy ich przywódcę.
— Azog — powiedział z obrzydzeniem, ale również pewnym strachem Dain. — W takim razie trzeba się spieszyć. Nie wiadomo co ten drań ma jeszcze w zanadrzu!
Thorin przyznał mu w duchu rację, musiał się pospieszyć.
— Marion? — zapytał ponownie brunet.
— Ostatni raz widziałem ją zmierzającą do Dale — oznajmił Żelazna Stopa.
Thorin przeklnął pod nosem. Nie miał czasu, aby jechać w tę i z powrotem. Nie miał również pewności, że kobieta wciąż tam była, a nawet jeśli – że ją odnajdzie. Musiał podjąć szybką decyzję i właśnie to zrobił.
Najpierw zabije Azoga, a później kiedy w szeregach wroga zapanuje chaos, odszuka Marion.
Jego serce miało na ten temat inne zdanie, ale Thorin musiał myśleć racjonalnie i o wszystkich.
Marion była odważna i niezłomna i krasnolud musiał wierzyć, że poradzi sobie do tego czasu.
Złapał najbliższego wolnego kozła i odbijając się od ciała jakiegoś orka, wskoczył na jego grzbiet.
— Ukatrupię to ścierwo — powiedział z determinacją.
— Thorinie, nie możesz — zaoponował Dain. — Poślemy kogoś innego, jesteś naszym Królem...
— I właśnie dlatego muszę to zrobić — oznajmił krasnolud. — Jestem królem i muszę zrobić to, co do króla należy – walczyć za swoich ludzi.
— A jak chcesz się przedrzeć na Krucze Wzgórze w pojedynkę? Nie dasz rady...
I właśnie wtedy rozległ się krzyk: "Stać!" i tuż przed nosem rudowłosego zatrzymało się sześć kozłów ciągnących wóz. Powoził nim Balin, a obok siedzieli Dwalin, Fili oraz Kili.
— Ostrzegam, że dawno już tego nie robiłem — zastrzegł starszy krasnolud. Thorin uśmiechnął się, widząc oddanie swoich towarzyszy i siostrzeńców, pomimo wszystkich rzeczy, które zrobił. Skinął w ich stronę głową, dziękując za wszystko, po czym spiął kozła i zawołał:
— Na Krucze Wzgórze!
~●~
Nie było łatwo przebić się przez ruiny Dale, kiedy niemal na każdej ulicy spotykało się orków lub, co gorsza, trolle.
Marion jednak jakoś sobie z tym zadaniem poradziła. Wyprowadziła Rigela bezpieczną drogą, w razie potrzeby torując ją swoim mieczem.
Udało im się wyjechać na równinę, jednak teraz najwięcej zależało od ogiera.
Marion nie miała pojęcia jak uda im się przedrzeć przez całe pole bitwy, w miarę jak najbliżej Samotnej Góry, gdzie powinien walczyć Thorin.
Wiedziała jednak, że jakoś muszą tego dokonać.
Nachyliła się nad szyją swojego wierzchowca, gładząc jego sierść i ściskając grzywę.
— Dasz radę, mały — wyszeptała. — Musi nam się udać.
Rigel zastrzygł uszami i parsknął. Marion schowała swój miecz. Ich celem było jak najszybsze przejechanie na drugą stronę, pomiędzy walczącymi i potencjalnymi wrogami i kobieta nie chciała ryzykować, upadku przez miecz wbity w ciało jakiegoś orka.
Złapała się mocno, usiadła głęboko w siodło i dając znak Rigelowi, powiedziała:
— Ruszajmy.
Koń zarżał i natychmiast ruszył z kopyta.
Już po chwili wjechali pomiędzy szeregi wroga. Wokół nich rozlegały się skrzeki i okrzyki walki. Wiele kreatur chciało się na nich rzucić, ale Rigel zręcznie unikał wszystkich ataków. Był niesamowity, pędząc pośród tylu różnych niebezpieczeństw i chroniąc nie tylko siebie, ale również swoją właścicielkę.
W końcu udało im się przedrzeć, na "krasnoludzką" stronę, po której co prawda odbywały się walki, ale było tu więcej ciał orków niż samych kreatur.
Marion rozejrzała się, w poszukiwaniu znajomych twarzy. W tym chaosie trudno było kogokolwiek dostrzec, ale w końcu jej się to udało.
Ujrzała Bifura, Bofura i Bombura walczących przy skarpie.
Wciąż byli otaczani nowymi wrogami. Marion skierowała w ich stronę konia, dobywając miecza.
Kiedy była już blisko, zeskoczyła, wbijając swój miecz w jednego z orków i pozwalając, aby Rigel jechał dalej bez niej.
Można by rzec, że rozumieli się bez słów i koń dobrze wiedział, że na razie nie przyda się swojej pani.
Szatynce brakowało już sił, ale pomimo tego dzielnie walczyła, aby zabić wszystkich orków otaczających jej przyjaciół i dostać się do nich.
Po kilku chwilach pełnych wysiłku jej się to udało.
Przebiła potwora, który właśnie zawisł nad Bofurem i odrzuciła jego martwe już ciało na bok, ocierając swój miecz z czarnej krwi i nie bacząc na to, że brudzi sobie ubranie jeszcze bardziej.
— Marion! — zawołał uradowany Bofur, co natychmiast zwróciło uwagę również Bifura i Bombura.
Cała trójka rzuciła się, aby ją uściskać, jako że na razie pozbyli się wszystkich orków, którzy ich otaczali, a krasnoludzcy żołnierze jeszcze sobie radzili.
— Jak dobrze, że żyjesz! — powiedział Bifur, a Marion aż opadła szczęka ze zdziwienia.
Przez moment myślała, iż jest tak zmęczona walką, że ma przywidzenia. Tym bardziej, że Bofura i Bombura wcale nie zdziwił fakt, że Bifur właśnie przemówił. Wręcz przeciwnie, zachowywali się jakby było to jak najbardziej normalne, a nawet szczerzyli się od ucha do ucha.
Wtedy Marion zauważyła nagle, że w głowie krasnoluda brakuje topora, po którym jednak został ślad w postaci wgłębienia.
— Bifurze! — zawołała zaskoczona i zrozumiała, że najwyraźniej podczas walki musiało dojść do jakiegoś incydentu. Jednak pomimo wielu pytań, które kłębiły jej się w głowie, nie miała teraz na to czasu.
Cała czwórka musiała wrócić do walki, bo dookoła zrobiło się zdecydowanie za dużo orków.
— Czy wiecie gdzie jest Thorin? — zapytała Marion, parując miecz przeciwnika.
— W drodze na Krucze Wzgórze — odpowiedział Bofur i choć Marion nie do końca wiedziała co to znaczy, po chwili wszystko stało się jasne. — Chce zabić Azoga.
— Co?! — zawołała przestraszona kobieta. Szokująca informacja tak ją rozproszyła, że została powalona przez orka. Ostrze bestii co prawda nie dotknęło jej skóry, ale rozdarło materiał płaszcza i koszuli na prawym boku.
Krasnoludy natychmiast rzuciły się na pomoc kobiecie. Bombur skoczył na orka i turlając się z nim po ziemi, w końcu przebił go toporem. Bifur pomógł jej wstać, a Bofur doskoczył do niej i powiedział:
— Znajdź Daina — powiedział. — Jeśli pojedziesz na koźle, może uda ci się go dogonić.
Marion wciąż oszołomiona pokiwała głową, zgadzając się ze słowami przyjaciela. Chwyciła mocniej miecz i już miała odejść, kiedy zatrzymał ją głos Bifura.
— Marion, zaczekaj! Chyba to zgubiłaś... — oznajmił krasnolud, podbiegając i podając jej pergamin. — Miłość ponad śmierć?... Skąd to wzięłaś? — zdziwił się.
— Pokręcona historia. Wyjaśnię ci potem — odparła Marion, po czym wzięła od niego kawałek papieru z elfickim zaklęciem po babci i ruszyła w stronę Daina, którego ruda czupryna, połyskiwała gdzieś pomiędzy orkami.
W biegu nawet nie spostrzegła, że Bifur właśnie odczytał nagłówek, który tak bardzo ją wcześniej zastanawiał.
— Dain! — krzyknęła kobieta, kiedy tylko udało jej się dostać na tyle blisko, aby krasnolud mógł ją usłyszeć. — MUSZĘ się dostać do Thorina!
— Jesteście wszyscy szaleni! — odparł Dain. — I to mi się podoba!
Krzyknął coś po krasnoludzku i zaraz obok zjawił się wielki biały kozioł.
Marion wdrapała się na grzbiet zwierzęcia i spojrzała w stronę Kruczego Wzgórza, gdzie stały machiny, którymi Azog kierował swoimi legionami.
Obok niej pojawił się nagle Dain, złapał ją za rękę, chcąc jeszcze przez chwilę utrzymać ją w miejscu, po czym powiedział:
— Nie daj mu zginąć.
Dopiero wtedy Marion poczuła prawdziwość zagrożenia wiszącego nad Thorinem. Przytaknęła głową, czując, że żadne słowa nie przeszłyby jej przez gardło, po czym chwyciła się mocno i skierowała zwierzę w stronę wzgórza.
Niedosłyszała już Daina, który z nietypowym dla siebie zmartwieniem na twarzy powiedział jeszcze:
— Niech Durin ma was w opiece.
Jazda na koźle była zupełnie inna niż na koniu. Marion przywykła do zgrania, które łączyło ją i Rigela, dzięki niemu nie musiała zwracać takiej uwagi na kierowanie wierzchowcem, bo ten sam zazwyczaj wiedział co miał robić. Natomiast zwierzę, które teraz kobieta miała pod sobą musiało być dokładnie kierowane i Marion wkładała nie mało wysiłku, aby ominąć wszystkich orków, a potem nawet wargów, którzy chcieli się na nią rzucić.
Oczywiście, że wolałaby pokonać drogę na Krucze Wzgórze na swoim wierzchowcu, ale musiała się tam pojawić jak najszybciej, więc rozsądniejszym było po prostu wspięcie na koźle po skałach niż wjeżdżanie na górę okrężną drogą. Nawet na tak szybkim rumaku jakim był Rigel.
Marion pierwszy raz jechała na koźle, więc droga po na stromy szczyt była dla niej wyjątkowo trudna. Pomimo, że trzymała się na grzbiecie zwierzęcia z całych sił, z każdym jego skokiem miała wrażenie, że mogą nie trafić na skały lub się z niej osunąć i runąć w dół.
Nic takiego się jednak nie stało i w końcu oboje dostali się na Krucze Wzgórze.
Marion zsiadła rozglądając się dookoła. Pośród czarnych skał było wyjątkowo cicho. Wręcz nienaturalnie, zważając na okoliczności w jakich się tu znalazła.
Kobieta dobyła miecza i zaczęła się iść przed siebie.
Wiatr, który wiał pomiędzy skałami, wdzierał się przez jej rozcięte ubranie i muskając skórę, powodował gęsią skórkę.
Szatynka doszło do szerokiej, zamarzniętej z racji pory roku, rzeki. Stąd mogła zobaczyć wzniesienie, z którego Azog wydawał swoim legionom polecenie. Dziwaczne machiny stały teraz jednak opuszczone, a liny do nich przytwierdzone powiewały bezwiednie na wietrze.
Marion ścisnęła w dłoni klingę miecza, próbując wyłapać jakikolwiek hałas lub szmer i spodziewając się ataku wroga z każdej możliwej strony.
Jednak nic takiego nie nastąpiło, zamiast tego kobieta ujrzała kogoś na lodzie tuż pod wzniesieniem.
Zmarszczyła brwi, kiedy dostrzegła znajome ubrania i blond włosy.
— Fili?... — zapytała. Rozejrzała się dookoła, a kiedy upewniła się, że naprawdę jest sama, natychmiast podeszła do krasnoluda. Dopiero kiedy znalazła się bliżej dostrzegła ogromną plamę krwi barwiącą plecy jej przyjaciela. — Fili!
Rzuciła się na kolana i z lekkim trudem obróciła blondyna na plecy.
Jego klatka piersiowa była przebita. Marion z przerażeniem spojrzała w jego otwarte oczy, które z pustką wpatrywały się w przestrzeń. Bez wyrazu. Bez życia.
Zacisnęła dłonie na jego ubraniach wściekła i zrozpaczona. Zamknęła delikatnie jego oczy. Chciała godnie pożegnać swojego przyjaciela, ale jednocześnie czuła naglącą potrzebę odnalezienia Thorina i reszty całych i zdrowych.
Szepnęła więc tylko: "Wrócę po ciebie". I ocierając łzy szybko ruszyła dalej.
Nie musiała iść daleko, aby dosłyszeć pierwsze odgłosy walki. Skały niosły szczęk oręża, jednak zanim Marion zdążyła ujrzeć walczących zaatakowała ją banda orków.
Kobieta, choć była już wyczerpana, zabiła całą piątkę i szybko ruszyła w stronę, z której dobiegał ją hałas.
Nieco wyżej pomiędzy skałami, ujrzała Kiliego i Tauriel walczących z Bolgiem.
Ogromny ork, właśnie zamierzał zabić krasnoluda, a elfka próbowała go powstrzymać, jednak nie wyglądało to najlepiej.
W Marion wstąpiły nagle nowe siły. Ruszyła biegiem w ich kierunku. Przed oczami miała martwe ciało Filiego, a w głowie jedną myśl – Kili nie może podzielić losu brata.
Szatynka widziała jak Tauriel zostaje odepchnięta i boleśnie uderza w skały. Widziała jak ork brał już zamach, ale wciąż była za daleko.
W akcie desperacji z całych sił rzuciła swoim mieczem. Nie trafił on jednak w orka, a jedynie zderzył się z jego bronią, wytrącając go na chwilę ze skupienia i siłą uderzenia sprawiając, że nie trafił.
Skonsternowany syn Azoga spojrzał w stronę, z której nadleciał miecz, ale nie zdążył się nawet spostrzec, kiedy został powalony, wypuszczając z rąk Kiliego. Marion nie mając czasu odzyskać broni, po prostu rzuciła się na orka, zwalając go z nóg i sprawiając, że wylądowali z impetem na twardym podłożu.
Tyle, że ona była nieuzbrojona.
Próbowała wydostać się spod jego ciężkiego cielska, pod którym niefortunnie się znalazła, ale zanim zdążyła to zrobić potwór już zorientował się w sytuacji. Przycisnął ją do ziemi i uniósł dłoń z ostro zakończonym trzonem broni.
Marion instynktownie zasłoniła swoją głowę rękoma. Jednak w ostatnim momencie powietrze przeciął miecz i ork musiał się obrócić, aby odeprzeć atak Kiliego.
Marion udało się jakoś wydostać spod bestii i szybko ruszyła po swój miecz, który leżał w śniegu nieco dalej.
Kiedy się odwróciła ujrzała Kiliego na skraju przepaści i Bolga, który znów miał nad nim przewagę. Ruszyła w ich stronę, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić Tauriel rzuciła się na orka.
Oboje spadli na półkę skalną na niższym poziomie.
Kili zaczął zbiegać na dół, chcąc jak najszybciej się tam dostać, a Marion pobiegła tuż za nim.
Niestety kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli Bolga, który trzymając elfkę za szyję, wbił w jej pierś swoją potężną broń.
— Tauriel! — krzyknął zrozpaczony Kili. Kobieta spojrzała na niego ze łzami w oczach, jednak nie było w nich strachu. Wyglądała jakby chciała mu coś wyznać, a jednocześnie uspokoić, że nie musi się martwić. Po chwili jednak zacisnęła powieki, a ostatnia łza zleciała po jej policzku.
— NIE! — wrzasnął Kili. Rzucił się ku orkowi i zranił go głęboko w ramię. Potwór puścił martwe już ciało Tauriel i odskoczył. Nie miał jednak szans na rewanż, bo nagle z góry zeskoczył na niego Legolas, zrzucając go z półki skalnej jeszcze niżej. Z jego oczu ziała rozpacz, smutek i gniew, tak samo jak z oczu Kiliego.
Elf zacisnął mocno dłoń na klindze miecza, po czym również zaskoczył niżej i rozpoczęła się kolejna, tym razem bardziej wyrównana, walka.
Kili jednak nie kwapił się aby do niej dołączyć. Zamiast tego ukląkł zrozpaczony przy martwym ciele elfki. Była zabrudzona od krwi, która zabarwiła również śnieg i skały dookoła.
Marion podeszła bliżej, czując jak jej gardło się zaciska.
Kili siedział i tuląc do siebie blade, jeszcze ciepłe lica rudowłosej, kołysał się lekko to wprzód to w tył. Nie mógł powstrzymać łez, które spływały po jego policzkach.
Marion położyła dłoń na jego ramieniu i ścisnęła je. Serce jej się krajało, ale nie miała czasu, aby teraz wraz brunetem opłakiwać kobietę.
— Kili... gdzie jest twój wuj? — zapytała cicho, jednak nie otrzymała odpowiedzi. Żołądek jej się ściskał, a łzy zbierały w oczach, ale powtórzyła ostrzej. — Kili, gdzie jest Thorin?
— Walczy... — wyszlochał krasnolud. — Walczy z Azogiem.
Marion poczuła jak jej serce zaczyna bić w szalonym tempie.
Nie było mowy o kolejnej śmierci.
Ona nie mogła go stracić.
— Ukryj się — powiedziała. — Słyszysz co mówię? Weź ciało Tauriel i ukryj się! — krzyknęła, bo nie mogła inaczej do niego dotrzeć.
Marion wiedziała, że w takim stanie Kili nie dałby rady walczyć.
Na szczęście jej posłuchał, więc kobieta, choć z ciężkim sercem, zostawiła go i pobiegła dalej w stronę, którą wskazał jej brunet.
Przez strach każda sekunda wydawała jej się wiecznością. Marion zbiegła z czarnych jak węgiel skał i znów znalazła się na pokrytej lodem rzece. Buty nieco jej się ślizgały, ale starając się jak najmocniej utrzymać równowagę, biegła przed siebie z mieczem w pogotowiu.
Nagle jednak stanęła. Przed nią, na lodzie leżało jakieś ciało. Kobiecie na chwilę stanęło serce, ale zaraz zaczęło bić dwa razy szybciej, kiedy zorientowała się, że to nie Thorin.
Podeszła bliżej i ujrzała puste spojrzenie Azoga.
Wstrzymała oddech.
Czyli jednak mu się udało!
Z niewymownym szczęściem ruszyła do urwiska, przy którym dostrzegła Bilba i najwyraźniej Thorina.
Uśmiech rozjaśniał jej twarz, jednak im bliżej była, tym robił robił się on mniejszy, aż w końcu całkowicie znikł.
Kobieta zmarszczyła brwi i podbiegła do mężczyzn.
Kiedy ujrzała zakrwawione ubranie krasnoluda i zrozpaczoną twarz hobbita, odrzuciła miecz na bok i uklękła tuż obok nich.
— Thorinie! — zawołała przerażona, czując jak wszystkie jej wnętrzności zaciskają się boleśnie.
Krasnolud jeszcze żył. Najwyraźniej jeszcze przed chwilą mówił coś do Bilba, jednak usłyszawszy kobietę, zwrócił się w jej stronę.
— Marion!... — ożywił się, ujrzawszy ją i chciał się podeprzeć na łokciach, jednak szatynka nie pozwoliła mu n to, widząc ile sprawia mu to bólu.
Przycisnęła dłonie do jego rany, chcąc zatamować krwawienie.
— Leż spokojnie. Znajdę na to jakieś zaklęcie. Na pewno jest jakiś sposób... Będziesz żył — mówiła kobieta i jednocześnie gorączkowo próbowała sobie przypomnieć wszystko, czego nauczyła ją babcia.
— Marion — wyszeptał Thorin i oderwał jedną z jej dłoni, ściskając w swojej dużej i sprawiając aby na niego spojrzała.
Kobieta spojrzała w jego chłodne, błękitne tęczówki, które tak ją hipnotyzowały, a fakt, że ujrzała w nich prawdziwego Thorina – wyzwolonego spod Smoczej Choroby – poruszył ją jeszcze bardziej.
— Przepraszam — wychrypiał brunet. — Za wszystko... Wybacz... mi... Ja... — Marion czuła, że mężczyzna jest już bardzo słaby. Ledwo mówił, z wysiłkiem oddychał i nawet jego dłoń coraz słabiej trwała w uścisku.
— Thorinie, wytrzymaj — błagała. Bała się. Tak bardzo bała się go stracić, że strach paraliżował całe jej ciało.
— Marion... — wydusił Thorin ostatkami sił. — Ko–
Nie dokończył.
Thorin utkwił w niej swoje ostatnie spojrzenie i wydał swój ostatni oddech, a wokół zaległa nieznośna cisza.
— Thorin... Thorin... Thorinie! — powtarzała Marion, powstrzymując łzy i gładząc go po twarzy, ale krasnolud nie odpowiadał.
Bilbo zaczął szlochać, nie mogąc się dłużej powstrzymać.
— Thorinie, orły przyleciały — wyszlochał niziołek. — Zobaczysz, wygramy!...
Do Marion nie docierało to, co się właśnie stało. Nie dopuszczała do siebie płaczu Bagginsa, pustego spojrzenia, które wciąż było w nią utkwione i kolejnego stygnącego ciała.
On nie mógł umrzeć.
— Nie... nie, nie, nie, nie... Nie! — powtarzała. Złapała się za głowę, gorączkowo próbując przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby pomóc.
Zaczęła przeszukiwać swoje kieszenie, mając nadzieję, że znajdzie jakiś lek, elficki eliksir, coś co mogłoby pomóc.
Ale znalazła jedynie zwitek żółtego pergaminu.
Zdziwiona rozwinęła kartkę i zmierzyła ją zaszklonym spojrzeniem.
— Taerin rrin raugh — przeczytała.
Miłość ponad śmierć – usłyszała w głowie głos Bifura i dopiero teraz dotarły do niej słowa krasnoluda.
Dotarło do niej ich znaczenie. To, że niżej było wypisane elfickie zaklęcie. Oraz słowa Hardwina, iż jej babcia wszystko przewidziała.
Jej serce wypełniło się nową nadzieję. Otarła łzy, które nie wiedzieć kiedy zaczęły spływać jej po policzkach. Odchrząknęła kilka razy, chcąc oczyścić zaciśnięte gardło i zaczęła czytać.
Zapłakany Bilbo spojrzał na nią zaskoczony, lecz nic nie powiedział.
Słuchał z zapartym tchem jak szatynka wypowiadała kolejne słowa, które układały się w przedziwne, ale piękne zdania.
Marion czuła dziwne mrowienie oraz napięcie w powietrzu.
Czuła, że coś się dzieje. Czytała kolejne zdania z coraz większą nadzieją, aż doszła do końca.
A właściwie do miejsca, gdzie reszta kartki był rozerwana, lecz wyglądało na to, że zaklęcie i tak kończyło się w tym miejscu.
Marion wraz z Bilbem patrzyła z nadzieją i oczekiwaniem na twarz Thorina.
Patrzyła w jego piękne oczy i wręcz widziała jak wraca do nich życie.
A może jednak tylko jej się wydawało?...
Mijały minuty, ale nic się nie działo. Thorin leżał nieruchomy, w tym samym miejscu, z taką samą pustką a oczach i może jedynie jego ciało stało się trochę chłodniejsze.
— Marion... — odezwał się w końcu Bilbo. Kobieta nie zareagowała, więc niziołek chwycił ją za rękę. Szatynka spojrzała na niego.—- To nie zadziała, Marion... — wyszeptał z bólem w oczach i choć kobieta już to wiedziała, poczuła niewyobrażalny ból rozdzierający jej serce.
Spojrzała oczyma pełnymi łez na brudną od krwi twarz krasnoluda.
Chwyciła jego twarz w dłonie i złożyła na jego ustach delikatny pocałunek.
Chciała je poczuć po raz ostatni. Jednak chłód warg, tylko jeszcze bardziej nią wstrząsnął.
Zapłakała głośno, a z jej oczu zaczęły spływać łzy.
Przycisnęła swoje rozgrzane czoło, do jego zimnego, gładząc go po twarzy.
To nie mógł być koniec.
Thorin Dębowa Tarcza nie mógł umrzeć!
A jednak leżał tutaj z niebijącym sercem i pustym spojrzeniem.
Nie zdołała go uratować.
Nie zdołała przybyć na czas...
Nie miała nawet okazji, aby się z nim pożegnać!...
Marion długo klęczała i tuliła do siebie martwe ciało mężczyzny, którego kochała.
Nie zauważyła nawet kiedy dookoła zebrała się reszta kompanii i patrząc na nią z wielkim żalem oraz smutkiem, oddała cześć swojemu królowi, przywódcy, ale przede wszystkim – bratu – kłaniając się przed nim po raz ostatni.
Dopiero kiedy ktoś położył jej dłoń na ramieniu, Marion zorientowała się, że nie jest sama. Balin patrząc na nią ze smutkiem, powiedział:
— Kochał cię.
I wtedy Marion tak naprawdę poczuła, że jej serce rozsypuje się na milion kawałeczków.
Znalazła osobę, za którą była gotowa oddać życie, ale nie było jej dane tego zrobić.
Kochała go, a Thorin Dębowa Tarcza kochał ją.
Tyle, że nigdy jej tego nie wyznał i już nigdy nie miał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top