Prolog
Sierpowaty księżyc świecił wysoko na niebie, którego bezchmurne oblicze ukazywało wszystkie gwiazdy i ich konstelacje. Noc była bezwietrzna, ale grzywa konia oraz płaszcz jego jeźdźca i tak falowały pod wpływem pędu. Biegł jakby od tego zależało jego życie, popędzany przez swojego właściciela coraz bardziej na zachód.
Tętent jego kopyt roznosił się pośród ciszy nocy.
Na horyzoncie pojawiły się zabudowania. Jeździec zwolnił tempo jazdy, nie chcąc rzucać się w oczy i wjechał do nie za dużej wioski.
Teraz jechali spokojnie pomiędzy drewnianą zabudową. Godzina była już późna, lecz pomimo tego, wielu ludzi bawiło się jeszcze w karczmach.
Jeździec dotarł w końcu do celu swojej podróży. Zsiadł z konia, lecz nie przywiązał go do zaczepu, gdzie stały inne wierzchowce. Puścił wodze luźno i naciągając bardziej kaptur płaszcza, wszedł do gospody.
Tam znalazł miejsce w kącie, które nie rzucało się w oczy i obserwował bacznie całe pomieszczenie. Spod ciemnego materiału narzuconego na głowę połyskiwała para zielonych oczu.
W końcu wzrok wędrowca zatrzymał się na grupce nieco podchmielonych, roześmianych mężczyzn. Oczy tajemniczego jegomościa zwęziły się nieco, obserwując dokładnie łysego mężczyznę z zarostem na twarzy, który właśnie brał potężnego łyka z drewnianego kufla. Z tyłu głowy widniała długa, cienka blizna, ciągnąca się aż pod ubranie. To z pewnością był ten, którego szukała.
Mężczyzna siedział jeszcze chwilę, śmiejąc się i żartując z towarzyszami. Dość szybko jednak spostrzegł, że jest obserwowany.
Pożegnał się i zostawiając dwie monety do zapłaty, za to, co wypił, ruszył do wyjścia.
Kiedy udało mu się opuścić gospodę, podbiegł szybko do zaczepu i trzęsącymi się rękoma, odwiązał jednego z koni. Po tym wskoczył na jego grzbiet i oglądając się nerwowo za siebie, ruszył galopem.
Ujrzał, że tajemniczy jeździec wybiegł z karczmy i zwinnym ruchem wskoczył na swojego rumaka, który stał dokładnie tam, gdzie zostawił go jego właściciel.
Rozpoczęła się szalona pogoń. Uciekinier szybko wyjechał z wijących się uliczek na pola wokół miasta. Pędził przed siebie, popędzając konia jak szalony i co chwilę oglądając się na ścigającego go osobnika. Ten natomiast był coraz bliżej swojego celu. Jego koń nie potrzebował nawet popędzania, zupełnie jakby rozumiał, że za wszelką cenę muszą dogonić uciekającego mężczyznę.
W końcu oba konie zrównały się. Nie czekając ani chwili dłużej, tajemniczy jeździec skoczył na drugiego, zwalając go z konia i sprawiając, że oboje wylądowali na twardej ziemi.
Koń mężczyzny pojechał dalej, natomiast wierzchowiec wędrowca zatrzymał się gwałtownie, nie czując na grzbiecie swojego jeźdźca.
Podczas upadku kaptur zsunął się z głowy tajemniczemu osobnikowi, który teraz w mig podniósł się na nogi i zanim jego przeciwnik zdążył coś zrobić, przystawił mu miecz do gardła.
— Mów co zabrałeś kupcom z Tradevillage. — Ostrze miecza zostało dociśnięte mężczyźnie do gardła, a on patrzył z lekkim strachem na kobietę, która stała przed nim.
Jej oczy pełne były zdeterminowania, ale i groźby, mówiącej, że jeśli mężczyzna nie będzie współpracować, z pewnością tego pożałuje. Szatynka już od bardzo dawna szukała swojej własności i teraz kiedy była już tak bliska jej odnalezienia, nic nie mogło jej powstrzymać. A już na pewno nie rabuś o niezbyt wysokich umiejętnościach, który był zaledwie kropelką w morzu całej tej zawiłej sprawy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top