HOLOGRAM LABIRYNTU
(Shot nie jest powiązany z resztą moich opowiadań. Zostały zachowane jedynie imiona postaci oraz niektóre fakty, takie jak należenie Danny'ego czy Zoey do DRESZCZ-u i et cetera. Ogarniecie. Mam nadzieję, że wam się spodoba. A więc miłego czytania!)
···
THE MAZE RUNNER
···
Ty stałeś tam,
ja stałam tu.
A pomiędzy nami
był wielki mur.
···
OPIS: Nigdy nie poczujesz tego bólu co ja. Nie wiesz jak to jest, kiedy twoje serce zamkną w samym środku labiryntu, podczas gdy ty nie znasz do niego drogi. I choć cię wzywa, choćby biło głośno twoje imię, ty zawsze skręcasz w ślepy zaułek tunelu. Tak się właśnie czułam; tam, w tym cholernym labiryncie. Bo wszystko było tylko cholernym hologramem.
···
HOLOGRAM LABIRYNTU
···
Historia o tym, jak Ellie z Dannym nigdy nie uciekli przed wrogim im światem. Wręcz przeciwnie — dziewczyna trafiła w szeregi DRESZCZ-u, gdzie wychowała się z Obiektami testowymi. Jednak dzięki wysokiej pozycji swojego wuja, nigdy nie zesłano jej do Labiryntu, by przekonać się o jej odporności czy też jej braku. Musiała za to patrzeć, jak robią to z jej przyjaciółmi oraz połową młodzieńczego serca.
Ta połowa nazywała się Newt.
···
ELLIE
Tik-tak. Czas rzucił mi wyzwanie: bądź szybsza albo patrz, jak twój ukochany umiera. Tik-tak. Tylko jak zwyciężyć w wyścigu, kiedy śmierć tak parszywie poganiała do przodu wskazówki zegara. Rzadko co wyrabiałam się na czas, o co Danny zawsze suszył mi czuprynę. Ale wtedy musiałam. Tik- tak.
Musiałam uratować Newta.
— Ellie! Poczekaj no, bo nie daję rady!
Krzyczała tak za mną już od kilku korytarzy, więc gdyby faktycznie nie mogła, to po prostu by się zatrzymała. Zresztą, kto jej kazał za mną biec? Przymusu nie było. Tak to sobie tłumacząc w głowie, olałam ją więc totalnie, dalej biegnąc na złamanie karku przez bieluchne korytarze.
— Nawet nie wiesz czy to prawda!
Nie wytrzymałam. Gwałtownie zaryłam piętami o podłogę, przez co biegnąca za mną szatynka wpadła na mnie, prawie wygłębiając nas obie. Dziewczyna sapała ciężko pod nosem, jej długie brąz włosy skołtuniły się przez bieg, podczas gdy ja jeszcze wypalałam w jej czole dziurę swoim zirytowanym spojrzeniem. Nie widziała tego, bo garbiła się nad swoimi kolanami.
— Byłaś tam i widziałaś to co ja, Zoey — rzuciłam z wyrzutem. — Jak wspiął się na ten cholerny mur, pomodlił się chwile nad przepaścią i... skoczył — ostatnie ledwo co przeszło mi przez gardło.
Nadal ten widok prześladował mnie i torturował, jakbym czymś światu zawiniła. Byłyśmy akurat w głównym laboratorium z widokiem kamer wewnątrz Labiryntu; Zoey szukała jakiś papierków, o które poprosiła ją mama, natomiast ja grałam w pasjansa na jednym z komputerów. Od początku walczyłam z ochotą zerknięcia na ten jeden monitorek. Ten, którego kamera całodobowo obserwowała chłopców w Labiryncie A. Zagryzałam palce, waliłam się po głowie, kręciłam piruety na krześle... a koniec końców i tak wyszło, że się złamałam. Ellie wygrała nad Ellie, skubana.
Śledziłam wirtualną Strefę dobre kilka minut, nic ciekawego nie znajdując. Wschodził właśnie blady świt, większość chłopaczków dalej słodko kimała w wyrkach i tylko nieliczni już wędrowali między zielenią, szykując się na kolejny nudny dzień. Bo wszystko tam u nich wyglądało tak samo. Dzień był tym samym dniem, noc równie czarna i bezgwiezdna jak poprzednia. Słońce wschodziło o tej samej godzinie i znikało nie wcześniej ani później, to samo księżyc. Nigdy nie padało, liście nie zmieniały kolorków, a bałwany mogli robić co najwyżej z piasku.
Bo ich los nie należał do nich, a do ludzi wyżej - naukowców, którzy bez pytania ich porwali i wsadzili do jakiejś dziury, by być może i tylko być może, uratować świat.
Bomba, no nie? Ale wracając...
Znałam ich tam. Alby'ego, który zawsze pilnował, abym przed snem wyszorowała do bólu dziąseł zębiska, który w tamtej chwili przechadzał się między śpiącymi Streferami. Pakującego plecak przed kolejną eskapadą Minho, co miał ekstra oczka, takie małe i zawsze roześmiane. Nie przeoczyłam także Siggy'ego, już szykującego dla całej hałastry żarcie na ranek, z którym dawniej śpiewałam piosenki po wykradniętym Danny'emu rumie.
Dawniej... chciałabym wrócić do tego, co było dawniej.
I tak widziałam prawie każdego. Oczywiście umykał mi ten, do którego moje serce najbardziej wzdychało z tęsknotą. Bo przecież jego część zabrał ze sobą.
NewtieNewtieNewtie, takie było właśnie bumbum mojego serca.
Po kolejnych dwóch minutach się poddałam, uznając, że pewnie zabunkrował się w tej ich chatce, do której kamery nie miały wstępu. Ciężar zawodu był nie do zniesienia, ale mówi się trudno i płynie się dalej, jak to zanuciłam w myślach. Już miałam zamiar odejść i może trochę potruć nad uchem Zoey, kiedy nagle coś zauważyłam. Wystarczyło spojrzeć na inny monitorek.
Wtedy zamarłam. Wewnątrz mnie Lęk chwycił w szpony moje serce, które szybko bijąc nie zdołało przed nim uciec, po czym wgryzł się w nie jak w serniczek. Szepty zaczęły nadawać w mojej głowie. Oddechy ciężko szły od płuc.
Newt stał wysoko, wysoko na górze jednego z murów. Zbyt blisko chybotał się na krawędzi, popychany przez wiatr. Jego złote włosy tańczyły w powietrzu, które dodatkowo wtedy roztrzepały żylaste ręce. Jakimś cudem udało mi się przybliżyć obraz. Nie widziałam ukochanego od kilku miesięcy; od momentu, w którym wyrwali mi go z ramion i zabrali, nie mówiąc wcale, kiedy zamierzają go zwrócić. Kupa czasu, a mnie dalej dech zapierało za każdym razem, gdy go widziałam. Nawt był po prostu piękny. Nawet jako pikselowy obrazek.
Żałowałam tylko, że nie mogłam zobaczyć jego oczu. Na to technologia była zbyt niekumata, albo to po prostu ja nie kumałam technologii. Nie ważne. Brakowało mi moich ukochanych czekoladowych oczu, w których płonął ciepły płomień, a wokół którego tańczyły rozbrykane iskierki. Kiedyś widziałam w nich nie tyle co miłość, ale i odbicie cudownej duszy. Kochałam tamte oczy.
Całego go kochałam.
To dlatego tak mną wstrząsnęło, kiedy zobaczyłam go na tamtym murze. Tommy mi mówił, że Newt w Labiryncie bywał często; należał do pewnego rodzaju grupy wypadowej, której codziennie członkowie penetrowali korytarze. Było chyba jednak zbyt wcześnie na rozpoczęcie warty. Coś było nie tak.
Przekonałam się o tym niedługo później.
W pewnym momencie Newt wplątał palce w swoje włosy i mocno za nie szarpnął, chodząc przy krawędzi raz w lewo, raz w prawo. Był wyraźnie czymś sfrustrowany. Jego podły humor udzielił się i mnie.
Nigdy nie oglądałam życia w Strefie. Kilka razy proponował mi to Tommy, ale ja odmawiałam za każdym z tych kilku razów. Czułam, że bym się złamała. Zapewne zalana łzami pobiegłabym do Danny'ego czy nawet do samej Paige, wyrzucając im wszystko i błagając, aby zwrócili mi ich z powrotem. Tęsknota za nimi wręcz mnie wysuszała. Zrobiła z mojej duszy wydrążony orzech; pustą skorupę. Bez żadnego środka. Taka właśnie byłam od ich zniknięcia.
I oddałabym wszystko, aby znów przy nich być. Szczególnie po tym, co odwaliło się potem na monitorku. Moje serce zamarło, a gardło związało się w supeł. Nie mogłam przestać patrzeć, patrzeć w oczy horroru. Mimo tego, że przez łzy mało co widziałam.
Mianowicie... on zeskoczył. Newt skoczył z tamtego pieprzonego muru.
W uszach piiiiisk. Szepty, śmiechy i tortura. Przyglądałam się dokładnie, jak Newt, mój ukochany Newtie, spada bezwładnie w dół. Bo czas jakby zwolnił. Płuca domagały się oddechu, ale oddechu nie było. Był tylko Newt, który dobrowolnie skoczył w ramiona śmierci.
Patrzyłam do samego końca. Widziałam moment, w którym zaplątał się w bluszcz i dalej spadał już na pnączach, często wyginając się w dziwne pozy. Byłam przy jego twardym upadku na ziemię. Później długo, długo czekałam, aż wreszcie wstanie.
Nie wstał.
I takim sposobem znajdowaliśmy się na korytarzu; w połowie drogi do miejsca, gdzie istniało jedyne wejście do labiryntu.
Kiedy Zoey w końcu unormowała oddech, ta spojrzała na mnie z paniką. Tupałam wściekle nogą, chcąc już odbębnić jej wywód i biec dalej. Czas mnie gonił.
— I co chcesz zrobić? Wbiec na wariata do labiryntu i go operować?!
— Tak.
— Postrzeliło cię?!
— A co ty, od wczoraj mnie znasz?
— Nawet nie znasz drogi! Jak ty to chcesz zrobić?
— Na spontanie albo wcale, pa!
Nic już więcej nie mówiąc, wyrwałam się do dalszej drogi. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że pani maruda biegła tuż za mną.
Wparowałam do laboratorium jak burza, które na uparciucha było identyczne co do poprzedniego. W środku zastałam Danny'ego, którego uprzedziłam o wszystkim już dużo wcześniej przez telefon. Pierwszy raz ogonek z włosów z tyłu jego głowy nie rozbawił mnie jak zwykle.
Ja nie mogłam się śmiać, kiedy we mnie chichrał się Lęk.
— Prawie wszystko mamy obcykane — powiedział Danny, zanim zdążyłam spytać.
Na jego słowa wytrzeszczyłam szeroko oczy, jakby... cholera nie jakby, tylko na pewno!... przerażona wizją długiego czekania. Przecież Newt tam umierał!
— Jak to prawie?! — wplątałam palce w swoje włosy i mocno za nie pociągnęłam. Ból fizyczny był jednak niczym w porównaniu z tym, jaki odczuwałam w środku. — Ja nie potrzebuję prawie tylko już!
W tym samym momencie przez drzwi wpadła zmordowana Zoey, która rzęziła gorzej od starego traktora z gniazdkiem szopów w wydechu. Wskazała na mnie palcem.
— Okej, nawet nie chcę wiedzieć, którą dziurką wlewasz sobie paliwo!
— Nie chcesz wiedzieć, ale o tym myślisz i tak, właśnie tą dziurką.
Dziewczyna przewróciła oczami, po czym klapnęła na jeden z obrotowych foteli, by trochę odsapnąć. W tym czasie ja spojrzałam ponaglająco na wujaszka, krzyżując ciasno ramiona przy piersiach.
Morda, pomyślałam. W odpowiedzi Lęk się tylko śmiał.
— Jeśli tak cię już swędzi w dupie, to idź do trójki po apteczkę. Od buziaka rany się nie zagoją — burknął Danny i wskazał na drzwi. — Wysłałem tam Thomasa, aby ją przygotował i...
— Ale chyba mu nie powiedziałeś? — czemu nagle zaczęłam piszczeć? Też bym, cholera, chciała to wtedy wiedzieć!
Thomas... on to był ogółem lichą sprawą. Uwielbiałam go; był uroczy, zawsze pomocny, wrażliwy na krzywdę oraz ciapowaty, dzięki czemu ja mogłam mieć z niego polewkę. Jego jedynym problemem było to, że źle obierał życiowe drogi. Przyszłościowe, muzyczne, o sercowych nie wspominając. Choć... a niech tam - Tommy był zauroczony Teresą, jedną z wierniejszych sługusów Paige, która tak jak reszta żmijowiska kierowała się hasłem większego dobra. Wierzyła, że zamknięcie dzieciaków w labiryntach i uzupełnienie ich o grubaśne mecho-bestie z szpikulcami nafaszerowanymi cząsteczkami Pożogi, pozwoli nam zmienić cały świat, wynajdując tym sposobem lekarstwo na wirusa. Byli w tą wizję zapatrzeni jak ćma w żarówkę.
I choć sama początkowo nie dawałam temu wiary, Tommy, po wypraniu swojego tyci-tyci móżdżka przez Teresę, należał właśnie do tych zaślepionych tępaków. Wierzył, że to nijak nie zaszkodzi jego przyjaciołom, za to się przysłużą.
To była jedna strona barykady. Drugą stanowili tacy jak ja czy Danny, ciotunia Mary, Zoey i jej mama, którzy w cieniu i pod nosem DRESZCZ-u działali przeciw złu. Chcieliśmy doścignąć lepsze jutro; chwycić je za ogon i zamienić w nie parszywe dzisiaj, aby więcej się już nie bać i żyć tak, jak marzyły nasze serca. Wdychać wiosenny bez, tańczyć pod nocną szatą gwiazd, śpiewać z wróblami na gałęzi... oh, to były moje ulotne marzenia, biegnące daleko przede mną, do których dążyłam.
Ale bez wybijania z wątku, tak w podsumowaniu: przy Thomasie nie można było za wiele mówić. By wypaplał.
Danny strzelił mi spojrzenie spod uniesionej kpiąco brwi, co było jasnym przesłaniem, że to ja w naszym duecie byłam kretynką, nie on.
— Zasuwaj już po tą apteczkę — rzucił ze znudzoną miną, która tak właściwie była jego codzienną. — Obyś tylko nie spotkała Andy'ego, przy którym mi się wymsknęło, kto mu wsunął jogurt z lodówki.
Otworzyłam szeroko buzię, by już po sekundzie zamknąć ją z kłapnięciem. Cholera no, nie miałam argumentu.
— To byłaś ty?! — wtrąciła się zza moich pleców oburzona Zoey. — A to mnie się oberwało!
— Mówiłem jej, żeby się...
— Ja nie mogę, ale z was pleciuchy — burknęłam i wyrzuciłam ręce w górę, cofając się ku drzwiom. — Miło się gadało, ale muszę iść kogoś uratować.
Właściciela mojego stęsknionego serca.
Szepty w głowie; nie zdążysz, nie zdążysz! i ich głośny śmiech. Serce w potrzasku, jego bicie szybkie. Dusza na ramieniu. Potykające się nogi w wyścigu, w którym przeciwnikiem była sama śmierć. Widziałam jej cień. W kościach czułam chłód.
Czułam także Lęk.
···
Biegłam tak szybko, że na mecie nogi miałam na wymianę, a płuca gdzieś w gardle, gotowe do wyplucia. Rwał mnie każdy mięsień w ciele; w jego środku oraz na nim. Machnęłam jednak ręką na narzekanie mojego organizmu, wbiegając z rury do gabinetu i już w progu na kogoś wpadając. Zakręciło mi się w głowie.
— Tommy! — uśmiechnęłam się na widok bruneta i klasnęłam w dłonie. — Dzięki za miękkie lądowanie. Co tu dzisiaj wpadło, czyżby kluski? — mówiąc to poklepałam go po brzuchu.
W odpowiedzi chłopak przewrócił oczami, ale nijak tego nie skomentował. Został mistrzowsko zagięty.
NEWT! Oh, no tak.
— Masz apteczkę? — spytałam już poważniej.
Tik-tak. Tik-tak. Nie zdążysz. Tik-tak.
Z początku Thomas zmarszczył brwi, jakbym mówiła do niego językiem nie na jego poziomie intelektualnym, ale po chwili mruknął ciche oh! i zaszamotał się wokół własnej osi, prawie zaliczając glebę. W ostatniej chwili przytrzymał się wieszaka na kurtki. Ja natomiast westchnęłam i pacnęłam się dłonią w czoło, co było tylko jednym z nawyków, jakie zostały mi po Newcie.
— Czemu akurat ciapę mi zostawili? — sapnęłam pod nosem. Nikogo jednak tam takiego nie było, by mógł mi na to odpowiedzieć.
Chłopak jeszcze chwilę szamotał się z wieszakiem, który zaczepił się nóżką o nogawkę jego portek. Dopingowałam w myślach wieszakowi, aby mu je siup w dół - ściągnął, ale koniec końców wygrał Thomas. Podszedł do szafki w centrum gabinetu i spod blatu wyciągnął metalową skrzynkę z czerwonym plusem na środku.
— Bandaże, dropsy przeciwbólowe, maści łagodzące — wyrecytował jak formułkę, wręczając mi apteczkę. — Dorzuciłem też dodatkowy spirytus, bo to przecież dla ciebie — brunet mrugnął do mnie okiem.
— Odezwała się cnotka — prychnęłam i wyrwałam mu skrzynkę. — Ty sobie uważaj, bo... — zacięłam się, zaraz słysząc pstryk zapalającej się lampki w głowie. Palcem postukałam w czerwony znak. — ...widzisz ten plusik? Jak się nie zamkniesz, to odbije ci go na czole.
Thomas uniósł ręce w geście obronnym, nic już więcej nie mówiąc. I dobrze.
To był moment, kiedy już chciałam wznowić swój bieg. Bieg w wyścigu, w którym rywalizowałam ja oraz śmierć, a na którego mecie czekał Newt. Samotny, poraniony. Z pulsem coraz wolniejszym i cichszym. Musiałam dobiec pierwsza. Być może śmierć była daleko w tyle, wąchała moje pięty, ale na jej drodze nie było żadnych przystanków. Mnie za to czekało ich jeszcze tak dużo...
Stłumiałam płacz serca, zignorowałam śmiech Lęku. Będę pierwsza.
Już się odwróciłam, robiąc zaledwie jeden krok. Ścisk ręki na ramieniu zatrzymał mnie w miejscu.
Nieplanowany przystanek.
— Właściwie... to po co ci ona?
Zacisnęłam palce na metalu, w pewnym momencie wgniatając go w miejscu, gdzie był najcieńszy. Nie odwróciłam się do niego. Byłam zbyt blisko krawędzi załamania; za bardzo się na niej chwiałam w tą niewłaściwą stronę.
Dawniej Thomas przyjaźnił się z Newtem; byli nie tylko najbliższymi przyjaciółmi - ci dwaj byli braćmi. Bez problemu mówili sobie o rzeczach, które trzymali głęboko w duszy, pod kluczem. To Tommy'emu jako pierwszemu Newt zdradził o swoich uczuciach względem mnie, za to Tommy od razu poszedł do Newta, kiedy poczuł się dziwnie obco w szeregach DRESZCZ-u. Łącząca ich więź była tak silna, że aż złota i nierozrywalna. Przyjaciele do deski (Minho dodawał kiblowej). Tak ich nazywaliśmy.
A potem wkroczył DRESZCZ. Jednym ruchem przeciął więź jak lichą niteczkę, Newtowi wymazując o niej pamięć, natomiast Thomasowi każąc po prostu zapomnieć.
Thomas ścisnął mocniej moje ramię, przypominając o sobie.
Nie mogłam mu powiedzieć, że w tamtej chwili życie jego przyjaciela powoli w nim gasło.
Serce krwawiło. Oczy szczypały od łez, zaraz też policzki. Wytarłam je szybko, próbując się choć częściowo pozbierać. Przecież żył. Nie musiałam płakać. Nie mogłam.
Newt żyje, Newt żyje, Newt żyje. Im dłużej to sobie powtarzałam, tym mniejsze były jednak moje nadzieje. Proszę cię, żyj.
— El...
— To dla mnie.
To było pierwsze, co mi ślina na język przyniosła. Zagryzłam mocno wargę, w myślach gratulując sobie głupoty. No spanikowałam, okej?
Ku moim obawom, Tommy obszedł mnie i stanął tuż na wprost. Wzrok miał zdezorientowany, a minę trochę głupią, choć jakby tak pomyśleć, takie zestawienie widniało na jego twarzy dosyć często.
— Coś ci się stało? — słyszałam po jego głosie, że się zmartwił. — Ty płaczesz?
No i masz ci Ellie klops. Czy to był placek...? To był... uh, jeden grzyb.
— Nieee, no skąd — machnęłam niedbale ręką, po czym zaśmiałam się najsztuczniejszym śmiechem, jaki kiedykolwiek słyszałam. I on był z mojego gardła! — Znaczy, masz rację, płaczę, o rany ja płaczę!... dziwne, żebym nie płakała, tyle się ostatnio dzieje i... mam okres.
Tommy wytrzeszczył szeroko oczy i spuścił gębę do podłogi. Śmiesznie wyglądał; pewnie bym się zaśmiała, gdybym nie tonęła po uszy w bagnie.
Mogłam rywalizować z Tommym o nagrodę idioty roku. To był już jego poziom!
— Masz okres? — wydusił. Policzki nieco mu się zaróżowiły; samo mówienie o tym musiało być dla niego niekomfortowe.
— No przecież mówię.
— I leci ci krew?
— Oj, leje się jak dzika.
— Po to ci są bandaże?
— Czymś ją muszę zatamować, co nie?
— A leki?
— Rozsadza mi brzuch.
— Maść?
— Spuchły mi kostki.
— A...
— ...alkohol jest na poprawę humoru! — dokończyłam za niego. Za plecami dłonie mi drżały, a w palcach od potu ślizgała się metalowa apteczka. — A teraz wybacz, ale czuję... czuję że... — załkałam, wachlując się jedną dłonią w oczy, aby je wysuszyć. — ...no nie, znów będę beczeć. Idę po lody.
Ta rozmowa była czymś, przez co miałam ochotę iść do łazienki i spłukać sobie głowę w kiblu. Żenująca, nie na miejscu oraz obleśna. Potrzebowałam jak najszybciej stamtąd wyjść. Zacząć wreszcie skupiać się na Newcie, zapomnieć i najlepiej unikać Tommy'ego przez tydzień. Tak, to był dobry plan.
Ale nic z tego. Dłoń Thomasa na moim ramieniu po raz kolejny pokrzyżowała mi plany. A niech go szlag!
Zagryzłam wargę i niepewnie zerknęłam w bok, gdzie już czekały na mnie piwne oczy Tommy'ego. Były ładne, choć kochałam inne. Czekoladowe. I jeśli ja przejęłam po Newcie rolę mamy grupy, odczuwając wstyd po każdym wybryku chłopaków, tak Thomas zaczął patrzeć podobnie jak on. Wyczekująco, aż sumienie gryzło, ale nie jakoś nachalnie, tylko troskliwie. Westchnęłam. Następnie spuściłam głowę, mając dość tamtych oczu.
Zbyt bardzo przypominały mi o innych. Tych, co sobie ukochałam.
— Ktoś... ktoś bardzo mi bliski zrobił sobie wielką krzywdę — szepnęłam cicho. Prawie że pusto. — Cierpi, może nawet i umiera... j-ja... ja nie mogę pozwolić mu odejść — wtedy spojrzałam prosto w oczy bruneta. Moje przepełniały łzy. — Nie pozwolę. Nie tak wcześnie.
Następne chwili były rozdzierającą serca ciszą. Bo to dopiero w niej wszystko do mnie dotarło - on zrobił to dobrowolnie. Nikogo tam nie było. Nikt go nie zrzucił, nie popchnął ani nie podciął nogi. On skoczył. Chciał to zrobić, zrobił to. Zabić się.
Newt próbował się zabić.
Już sama nie wiedziałam, co wtedy płakało bardziej - moje oczy czy moje serce, podarte na kawałki.
Uścisk na moim ramieniu wzmocnił się. Zmusiłam się, aby załzawionym wzrokiem spojrzeć na Tommy'ego, choć bardziej od tego wolałam pędzić do Newta. Pędzić ile tchu, ile sił w nogach, ile uderzeń jeszcze pracującego serca. Bo moje serce czuło, że jego druga połowa dycha coraz słabiej. Umiera. A bez jednej nigdy nie powstałaby znów całość.
Byliśmy w końcu Ellie i Newtem. Ellie bez Newta byłaby nikim, tak samo jak Newt bez Ellie byłby nikim.
Nie mogłam być samą Ellie. Po prostu... nie. To nie pasowało.
I Tommy wcale nie wyglądał na takiego, który chciałby mnie zatrzymywać. Wręcz przeciwnie - uśmiechał się lekko, w pełni popierając moje działania. Choć miał tępy wyraz twarzy, a piwne oczy zdawały się być pogubione, to Tommy nie pytał. Nie, żebym mogła mu cokolwiek powiedzieć. Ale i tak byłam wdzięczna.
Bo zrozumiał bez słów. Sam jego uśmiech mówił wystarczająco.
Idź.
Niedługo potem wybiegłam stamtąd, chłopaka zostawiając za sobą. Zostawiłam go ze swoim własnym uśmiechem, będącym jednocześnie obietnicą tego, że kiedyś wszystko mu opowiem. Zasłużył sobie na to. Thomas zasługiwał na prawdę.
Ale wtedy najważniejszy był tylko mój piękny chłopiec.
···
Drzwi. Nad nimi wisiał typowy znak ewakuacyjny wyjście, który mrugał lichym, żenującym światłem. Biła od nich pewna aura tajemniczości; samo znalezienie się ich wśród wypasionych maszyn laboratoryjnych z tak prostym wyglądem budziło ciekawość tego, co za sobą kryły. U mnie również ciekawość gnieździła się w środku, chcąc mnie chyba rozsadzić. Jakbym nie stała tylko kilka kroków od drzwi, twarzą w twarz, a wręcz przytulała się do nich ciałem, policzek przy metalu.
— Masz apteczkę?
— W drugiej kieszonce.
— Nadajnik?
— Sam mi go zakładałeś.
— Dobre buty?
— Jeszcze nieśmigane. Majtki też mam, czyściuteńkie. Jakbyś chciał zapytać.
Danny przestał poprawiać ramiączko mojego plecaka i spojrzał na mnie z ukosa, na co język zawiązał mi się w supeł. Tuż obok Zoey, opierająca się ramieniem o filar, nachmurzyła się jeszcze bardziej. Minę miała ponurą, za to oczy niespokojne. Od początku nie podobał się jej mój plan. I zamiast mnie wspierać, ona wolała się boczyć i rozsiewać napięcie wokół, które ani trochę nie było fajne czy przyjemne. Jakby chciała kopnąć oraz ruszyć moje sumienie. To natomiast posadziłoby mnie na dupie i nie pozwoliło iść do Labiryntu.
Tyle że ja musiałam tam iść.
Nagle przede mną pojawił się Danny, który złapał mocno za moje ramiona. Twarz zniżył na wysokość mojej twarzy, aby słowa, jakie chwilę później padły z jego ust, jeszcze bardziej do mnie dotarły.
— Ellie, posłuchaj mnie — od tamtej powagi w jego głosie wyskoczyła mi gęsia skórka. Uniósł w jednej dłoni jakieś czarne pudełeczko. — To jest lokalizator. Czerwona kropka na ekranie jest Newtem, a strzałka to ty. To wskaże ci drogę, z której masz nie zbaczać — koniec zdania powiedział dobitniej, bym zrozumiała. Zrozumiałam.
Ustrojstwo wyglądem podobne do telefonów z ery kamienia (czasy przed Pożogowe, jak zwał tak zwał) wylądowało w moich dłoniach. Na małym ekraniku faktycznie mrugała czerwona kropka oraz czarna strzałeczka, a pomiędzy nimi były kręte linie i zygzaki, będące w rzeczywistości murami Labiryntu.
— A to jest wzmacniacz dźwięków. Na Bóldożerców — ciągnął dalej Danny. — Może są pół-robotami, ale jest w nich też jakieś życie. Ich umysł działa na innej częstotliwości. Kiedy klikniesz ten guzik, ty usłyszysz tylko brzęczenie komara, za to oni będą czuli się jak przy starcie samolotu. Rozproszą się, a ty zyskasz czas na ucieczkę — wyjaśnił z krzywą miną. Dodał niewyraźnie: — Mam nadzieję, że nie będziesz musiała tego używać. Na wszelki wypadek jednak weź.
Kolejne urządzono wylądowało w moim posiadaniu. Tamto było srebrne, z czerwoną wskazówką na czarnej planszy, na której liczby wzrastały o dziesięć jednostek. Pod nią bił czerwienią wielki guzik, po którego kliknięciu zapewne wskazówka wzrastała, a dźwięki nabierały na sile. Nie widziało mi się w tamtym momencie tego testować, więc schowałam wzmacniacz do kieszeni.
— Nie zapominaj, że on o tobie nie pamięta — powiedział; niby to wiedziałam, a i tak kolejny raz to we mnie uderzyło. — Gadaj, bylebyś nie wywlekała zdarzeń za starych czasów. Nie możesz mu o niczym przypomnieć.
— Wiem — westchnęłam. — Inaczej będzie pif-paf z elektromiotacza.
— Dokładnie. I jeszcze coś. Najważniejsze.
Zanim zdążyłam się połapać co i jak, moje ciało już tkwiło w silnym uścisku Danny'ego. Męskie ramiona trzymały mnie ciasno przy torsie, duże łapska w moich włosach, a brodę podparł sobie o moją głowę. Nie byłam mu dłużna i również go przytuliłam.
— Uważaj na siebie, pokrako — szepnął. Chyba trochę zadrżał. — Masz tu wrócić.
— Uratuję go i wrócę, obiecuję.
Po moich słowach Danny odsunął się nieco i spojrzał na moją twarz. Uśmiechał się.
— Nie wątpię, że tego ćwoka uratujesz — mruknął. Niby niechętnie, ale wciąż z uśmiechem. — Choć dalej mam ochotę urwać mu jaja za to, że cię tknął.
Parsknęłam śmiechem. Natychmiast moją głowę zalały wspomnienia tego dnia, kiedy Danny dowiedział się o naszym związku z Newtem. Danny nie był moim prawdziwym ojcem, a ja nie byłam jego prawdziwą córką. Mimo tego taka nas właśnie relacja łączyła; on troszczył się o mnie i opiekował mną całe życie, za to ja zwierzałam się mu i robiłam na złość, tak jak dziecko swojemu rodzicu. Danny wypełniał w moim sercu pustkę po tym, którego kiedyś faktycznie tatą nazywałam, a którego już nie pamiętałam. I choć on nigdy nie miał córki, Danny tak mnie właśnie traktował.
To może dlatego w chwili, w której dowiedział się, że jego mała Ellie znalazła sobie chłopaka, Danny chciał w tej samej chwili znaleźć go i rzucić Poparzeńcom na żer. Zachował się jak typowy, nadopiekuńczy ojciec.
A ja zachowałam się jak typowa, buntownicza córka i wygarnęłam mu co nieco. Broniąc oczywiście Newta.
— Powiem mu, że straaaasznie tęsknisz.
— Dobrze. Tylko weź mu tak jojknij jak teraz, by nie uwierzył.
Czułam w kościach, że Minho i Patelniak w tamtym momencie mieliby popis do rzucenia swojego zabawnego komentarza.
Nie, nigdy nie jojczałam przy Newcie.
Nie w tym sensie!
Ellie, pogrążasz się. Oh, no tak, no jasne.
Danny nie zdążył dobrze się odsunąć, a kolejna para ramion już ściskała mnie mocno w uścisku. Zoey przytuliła mnie mocno. Tak, że aż żebra zacisnęły się mi na płucach, chyba gruchocząc. Dziewczyna nawet nie zauważyła, że przy swoim skoku walnęła łokciem Danny'ego w brzuch, przez co ten się nagrymasił i lekko skulił. Zaśmiałabym się, gdybym powoli nie traciła oddechu.
— Zoey — wydusiłam i poklepałam ją po plecach. — Zoey, duszę się.
— Masz racę, ta sytuacja też mnie dusi — zakwiliła w moje ramię.
— Nie. To ty. Ty mnie dusisz.
— Co ona mówi?
— Chyba ją dusisz.
— O matko! — w tej samej chwili Zoey mnie puściła. Tlen z powrotem zalał moje płuca, a było go tak dużo, że zaczęłam się nim dławić. — Rany, przepraszam! To przez emocje.
— Już wiem o co chodziło Minho, gdy gadał, że czuje się jakby spał z dziadziem do orzechów — wysapałam pomiędzy atakami kaszlu. Za mną migiem znalazł się Danny i walnął kilka razy w moje plecy. — Dzięki, ale nie pomagasz.
— Poczekaj, to mogę mocniej.
Zanim faktycznie zasadził mi mocniejsze klepnięcia, uciekłam szybko dwa kroki w bok. Zgromiłam go wzrokiem. Danny tylko wzruszył ramionami.
Następnie spojrzałam na Zoey, która dziwnie zamilkła. Postawa brunetki znacznie się zgarbiła, jej głowa opadła smętnie w dół. Patyczkowate palce wykręcały się nawzajem. Nie powiedziała ani słowa, ale ja od razu wiedziałam, co ją tak ruszyło. Imię. Jego imię.
Relacja Zoey i Minho była dość skomplikowana. Niby kręcili ze sobą, choć wszystkim wpajali co innego. Jakby głupi sądzili, że nikt nie widział tych ich mało dyskretnych spojrzeń, nikt nie słyszał pełnych napięcia sprzeczek ani nikt nie wiedział, że gdy znikali gdzieś razem, to wcale nie na treningu czy badaniach. Ciągnęło ich do siebie, ale oni się zapierali i ciągle odpychali. Bo się bali. Byli naiwnymi gąskami w kwestii własnych uczuć, nie znali się na nich i nie chcieli poznać, więc woleli się ich wypierać. Trudno im było odnaleźć się w tańcu do melodii, jaką wygrywały ich serca. Nie potrafili zrozumieć kroków. Gubili się. Niedojdy.
Poza tym byli całkowicie różni.
Zoey była delikatnym kwiatem. Nosiła zwiewne sukienki, pachniała jak kwitnący bez i zawsze pierw myślała, a potem działała. Z Minho było na odwrót. Był fleją, który używał koszulki za serwetkę, czasem śmierdział gorzej od gir Siggy'ego i nigdy nie myślał nad konsekwencjami swoich czynów. Prędzej podeptałby ten piękny kwiat, jakim była Zoey.
Zamiast tego on dodał jej życiu jeszcze więcej światła, dzięki któremu kwitła.
Ale oni nie byli mną i Newtem. Nie odważyli się wyznać swoich uczuć. Nie zrobili kroku w swoją stronę, by zatańczyć w parze. Miłosna melodia ich serc nie zgrała się w jedną, więc dalej grała smętnie im oddzielnie. Zbyt byli nieśmiali. Zbyt strachliwi.
A Minho nie wyglądał, no nie? Totalna miękka dupa ubrana w mięśnie
Dalej wszystko zepsuł im Labirynt. Jego mur stanął na drodze kolejnej miłości.
Położyłam dłoń na ramieniu Zoey, przez co tam uniosła na mnie smutny wzrok. Zaszklone, piwne oczy wręcz przestrzeliły na wylot moje serce. Popękane od tęsknoty. Czy moje wyglądały tak samo?
W końcu posłałam przyjaciółce mały uśmiech.
— Jeśli go minę w Labiryncie, to go cmoknę od ciebie, a od siebie kopnę.
Na moje słowa Zoey zaśmiała się cicho, choć jedna z łez i tak spłynęła po jej policzku. Polizałam wtedy swój kciuk i zaczęłam nim trzeć jej skórę, jak to robiły babcie swoim wnuczętom. Grymas wymalował się na jej twarzy.
— Bądź ostrożna — dodała, gdy skończyłam ją wycierać. Objęła się ciasno ramionami. — To naprawdę niebezpieczne. Dziwię się, że jej pozwalasz — fuknęła do Danny'ego.
— Gdybym jej zabronił, wymknęłaby się sama. Zapewne z niczym.
— Fakty — wtrąciłam.
— A tak mogę dopilnować, aby była choć trochę uzbrojona i miała jakiekolwiek szanse.
— Żeś mnie zmotywował, stary.
Wyczułam na sobie jego naganny wzrok. Zanim mi się jednak oberwało, ja już stawiałam kroki ku drzwiom.
Im bliżej nich byłam, tym większa była ciekawość w moim ciele. Biegła po każdej mojej kości, łaskotała każdy najmniejszy mięsień. Kiedy dotknęłam klamki, poczułam mrowienie w palcach. Stres bawił się moim żołądkiem jak kot włóczką. Na plecach czułam palące skórę spojrzenia Zoey i Danny'ego. W środku piersi głośno biło serce. Gdzieś z góry mrugało zielone światło znaku wyjście.
Ale ja nie wychodziłam. Ja wchodziłam.
···
Za dzieciaka miałam taką zabawkę. Takie pudełeczko, które miało planszę, na niej ściany, a między nimi srebrną kuleczkę. Celem kuleczki było dostanie się do środka planszy, gdzie była dziurka. Aby tego dokonać, musiałam obracać pudełeczkiem jak kierownicą, raz w prawo, raz w lewo i tak dalej, przez co kuleczka przemierzała Labirynt. I trzeba było uważać na ślepe zaułki.
W tamtym momencie to ja byłam tą kuleczką.
Nie miałam zegarka, ale byłam przekonana, że od mojego wejścia do Labiryntu minęły długie godziny. Moje mięśnie w nogach już płakały, a płuca pochłaniał ogień, przez co nie po drodze mi było z oddechem. Z tego powodu często robiłam postoje. Niedługie. W końcu brałam udział w wyścigu. Mojej przeciwniczki z pewnością nie męczyła zadyszka.
Niby miałam nawigator z mrugającą kropką (Newt) i strzałeczką (ja), ale był totalnym szajsem. Za każdym razem, kiedy skręcałam w WEDŁUG NIEGO dobry zakręt, ja całowałam ścianę w ślepym zaułku. Znałam mechanikę Labiryntu i wiedziałam, że jego mury się poruszały, ciągle zmieniając jego kształt. Nie musiały jednak, cholera, robić tego przed moim nosem!
I choć raz biegłam do wyczerpania tchu, raz podpierałam zmordowana zarośnięta bluszczem ścianę, nie przestawałam być czujna. Nasłuchiwałam. Co jakiś czas dochodziły do mnie mechaniczne stuki, bulgoty cielska oraz inne przechodzące dreszczem po plecach dźwięki, ale były odległe. Był dopiero blady świt, więc Bóldożercy dalej siedzieli na nocnej zmianie i patrolowali korytarze. Udawało nam się mijać. Widocznie moje serce nie biło aż tak głośno.
Powiedziałam to zbyt szybko.
Kiedy skręciłam w kolejny zakręt, stanęłam jak wryta. Nagle Lęk sparaliżował moje ciało równocześnie z sercem. Już nie biło wcale. Wtedy słychać można jedynie było charkliwe oddechy stwora przede mną, z masą stalowych odnóży, którymi stukał o posadzkę. Spasłe cielsko pokryte śluzem i krótkim włosiem przypominało przerośniętego ślimaka. Potwór nie miał żadnej widocznej głowy czy też ogona. Wiedziałam jednak, że patrzył wprost na mnie. Stał na drugim końcu korytarza. Mimo tego czułam to.
Bo co chwilę przechodziły mnie dreszcze.
A nim zdążyłam chociażby drgnąć, Bóldożerca ruszył na mnie w akompaniamencie warkotu i szczękania metalu o kamień.
Nadal byłam zmrożona, podczas gdy potwór na mnie szarżował. Metaliczne dźwięki drażniły moje uszy. Nie hałasowały same długaśne odnóża; coś na wzór piły mechanicznej obijało się o podłogę, co rodziło zgrzyt, który był równie przerażający co paznokcie na tablicy. Co jakiś czas z ohydnego cielska wyskakiwały ostre metalowe kolce i kreatura zwijała się w kulkę, po czym toczyła się do przodu. Jakby nie mogła się mnie doczekać. A ja cierpliwie na nią czekałam. Nie chciałam tego, rozum kazał mi uciekać, biec i uchronić życie. Tyle że jak?
Lęk, który siedział mi na głowie i się przyglądał, nie tylko nie dawał oddychać ani logicznie myśleć, a też przygważdżał mnie do ziemi.
Wreszcie się obudziłam. Warkot oraz jęki dalej mroziły mi w żyłach krew; mimo tego udało mi się sięgnąć ręką do kieszeni, gdzie ciążył mi wzmacniacz dźwięku od Danny'ego. Po wyciągnięciu przez chwilę wymykał mi się z rąk. Drżały, do tego lśniły potem. W tym czasie Bóldożerca pokonał już połowę drogi. W moje nozdrza uderzył obrzydliwy odór - połączenie zwęglonej ryby oraz spalonego silnika. Wymioty wstrząsnęły moim żołądkiem.
szczęk-szczęk-szczęk
warrrrrrkkot
bumbumbumbum
tik-tak, tik-tak, tik-tak
Śmiech Lęku. Dobrze się bawił.
Tyle dźwięków. Za mało czasu.
Stwór był już bardzo blisko. Czułam nie tylko jego zapaszek, ale i oddech śmierci na karku. Byli już tuż-tuż. Lęk się śmiał, ucieszony moją porażką. Ale ja nie mogłam przegrać. Przecież w wyścigu nie było mowy o moim życiu, tylko o życiu... Newta. To jego oczy powoli gasły. Jego oddech milkł.
WEŹ SIĘ W GARŚĆ, EL!, darł się rozsądek.
ELELEL, TRELELELE, NIE DASZ RADY, TRELELE, Lęk też nie odpuszczał.
Ostatecznie złapałam pewnie urządzenie w dłoni i nacisnęłam guzik.
W pierwszej sekundzie nie zadziało się za wiele. Strzałeczka na planszy rosła powoli, tak samo więc siła dźwięku. Druga sekunda już zachwiała szarżą potwora. W trzeciej zwolnił, czwarta rozniosła jego ryk i szczęk, które odbiły się echem od ścian. Z początku nic nie słyszałam, ale potem - faktycznie, jakby mucha latała. Dla mnie. Bóldożercy ten dźwięk zdawał się sprawiać ból, bo z jego cielska zaczęły się wydobywać jęki, wycie jak u cmentarnych syren. Piąta sekunda.
To była szósta sekunda, w której to ponownie skulił się w kulkę i wparował w ścianę. Gruchnęło. Ziemia się zatrzęsła. Cudem zachowałam równowagę, stawiając pierwsze kroki w tył. Potwór dalej stękał i szczękał przede mną, siódma i ósma sekunda, gdy w dziewiątej wleciał w drugą ścianę. Nie odklejałam kciuka od guzika. Cofałam się; krok za krokiem. Lęk podrzucił moje serce aż na początek gardła.
Gdy oddaliłam się na odległość piętnastu kroków (liczyłam), coś poruszyło się po mojej lewej stronie. Kurz zmieszał się z powietrzem, zasłaniając mi miotającego się Bóldożercę. To ściana zaczęła się rozsuwać; Labirynt wreszcie zaczął grać na moją korzyść, udostępniając mi drogę ucieczki. Nie zastanawiałam się długo - od razu rzuciłam się biegiem w lewo.
Dopiero po pokonaniu kilku kroków zrozumiałam, że w korytarzu, do którego wbiegłam, znajdowało się coś jeszcze. A raczej ktoś. Nikt inny nie poznałby go od razu, ale ja wiedziałam. Moje serce zbyt mocno wyrwało się do przodu, właśnie do niego, abym nie wiedziała, że to naprawdę był on.
Mój Newtie.
Wszystko stanęło; czas, moje nogi, moje serce. Każdy odgłos stracił na znaczeniu. Znów znieruchomiałam w miejscu, choć jedynym, o czym wtedy myślałam, to podbiegnięcie do niego jak na skrzydłach. Chyba zbyt oszołomił mnie fakt, że nareszcie udało mi się go znaleźć. I to przypadkiem! Nie do wiary!
W pewnym momencie znów zaczęłam dobrze słyszeć to, co wokół. Czyli ciszę. Głuchą, niepokojącą ciszę. Wsłuchiwałam się w nią ze zdziwieniem, dopóki za mną metal ponownie nie szczęknął o kamień.
I wtedy zrozumiałam, że już nie wciskałam guzika.
Nawet się nie oglądając, puściłam się biegiem przed siebie. Zgrzyt odnóży ruszył za mną. Z nim Bóldożeca. Serce, troszczące się wyłącznie o bezpieczeństwo Newta, kazało mi obrać inną drogę, bo taką sprowadzałam stwora właśnie na blondyna. Inne drogi jednak nie było. Musiałam biec do przodu, minąć go i liczyć, że spaślak podejmie wyzwanie schwytania uciekającej ofiary, a nie takiej półżywej.
Choćbym miała zapłonąć, choćbym straciła dech, biegłabym, gdyby stwór zostawił Newta w spokoju. Byłam na to gotowa. Na poświęcenie.
Ale to nie było konieczne.
Już w połowie drogi do Newta usłyszałam dziwny dźwięk. Niczym szuranie kamienia o kamień. Nie zerknęłam w tył, aby to sprawdzić. Wolałam dalej biec, choć na to brakowało mi już sił, bo nie ufałam wystarczająco swoim zmysłom. Dopiero gdy nastąpił głośny łomot oraz wściekły ryk, pozwoliłam sobie się zatrzymać i zobaczyć, co się działo za moimi plecami.
Co zobaczyłam? Szarą, popękaną ścianę, wokół której tańczył z powietrzem kurz.
Kolejny raz Labirynt pomógł mi w wyścigu, w odpowiednim momencie sterując odpowiednią ścianą. Ona zagrodziła drogę Bóldożercy. I nie wiedziałam, czy była to sprawka Danny'ego, Boga (oni dwaj to to samo) czy karmy, ale cholera, byłam wdzięczna.
Oby nie przelazł górą, pomyślałam. Nasłuchiwałam.
Przez jakiś jeszcze czas zza ściany dobiegały jęki, zgrzyty oraz postukiwania, jakby stwór szukał jakiegoś włącznika. W końcu jednak chyba się znudził, bo dźwięki robiły się coraz cichsze, aż nie zamilkły całkiem. Zagrożenie znokautowane przez ścianę, beng.
Odetchnęłam z ulgą.
A potem popędziłam do Newta, wyglebując się prawie pięć razy. Tak mi się nogi plątały, zdezorientowane przez szaleńcze bicie serca w piersi.
Newt leżał bezruchu na ziemi, wśród co mniejszych kałuż krwi i zerwanych pnączy bluszczu. Jedna z pnączy oplatała ciasno jego nogę, która wykrzywiała się w stronę, w którą stanowczo nie powinna. Nie musiałam być lekarzem aby poznać, że była złamana. Być może w kilku miejscach. Oprócz tego chłopak miał na sobie kilka zadrapań, mniejszych i większych, ale nic poważniejszego mu się nie stało. Siniaki miały pojawić się dopiero później.
Chwilę spoglądałam na niego z góry załzawionym wzrokiem i z pięścią wciśnięta w usta, przez którą nie mogłam oddychać, po czym uklękłam tuż przy jego głowie. Plecak zrzuciłam na bok. Delikatnie podniosłam głowę chłopaka i ułożyłam ją sobie na kolanach.
— Newt?
Nie zareagował. Dla pewności pochyliłam się nad nim, pisząc w głowie najczarniejsze scenariusze, ale wyczuwając na policzku jego słaby oddech, kamień jakby spadł mi z serca. Żył. A to było najważniejsze.
Był jednak nieprzytomny. Wykorzystałam więc ten czas na przyjrzenie się mu.
Wyrósł. Nie widziałam go od niecałego roku, raptem kilku miesięcy, w których to zmężniał i nabrał męskich zarysów. Nadal był chorobliwie blady, a jego dłonie były kościste i żylaste, o co dawniej się martwiłam, ale nie wtedy. Skupiłam się raczej na zmianach, jakie w nim zaszły.
Blond kosmyki od zawsze kojarzyły mi się ze słońcem. Wtedy, w promieniach tego wiszącego na niebie, nie ważne że sztucznego, one dosłownie mieniły się złotem. Przeczesałam je palcami, wzdychając na ich miękkość i swawole, w której wiecznie trwały. Szczęka była bardziej wyrazista, niż ją zapamiętałam. Bardziej męska. Tak samo przejechałam po niej palcami, czując w nich mrowienie. Usta natomiast, dawniej pełne i różowe, w tamtym momencie były nieco popękane i spierzchnięte. Czym się dziwić, skoro ostatni rok spędził zapewne na ciężkiej harówie.
Żałowałam, że nie mogłam zobaczyć jego oczu. Tych czekoladowych, co nie raz odwiedziły mnie w snach. Chciałam znów wejrzeć w ich głębię; dostrzec ciepły płomień oraz iskierki wokół niego. Tak bardzo się za nimi stęskniłam.
— Kochanie, słyszysz mnie?
Łzy zakręciły mi się w oczach. Oczy chciały płakać wraz z sercem, które krwawiło na myśl, że moich ukochanych oczu mogłam nie zobaczyć już nigdy więcej. Tak niewiele brakowało...
Wypierając od siebie te myśli, przyciągnęłam do siebie plecak. Newt może i był nieprzytomny, ale nie na długo. Musiałam się przygotować. W tym celu wyciągnęłam apteczkę, rozkładając jej zawartość obok siebie. Głowa blondyna dalej spoczywała na moich kolanach.
— Wyjdziesz z tego, Newtie...
Płakałam bez przerwy. Płakałam, gdy rozcinałam bandaże. Płakałam, kiedy rozgniatałam silny lek przeciwbólowy i mieszałam go z wodą. Płakałam nawet nad kroplą spirytusu, która mi się rozlała, bo tak bardzo drżały mi ręce.
Jak na Ellie Rajdowiec była ze mnie totalna beksa-lala.
Gdyby tak ktoś mnie nazwał, pokazałabym mu Newta. Nieprzytomnego, brudnego, z masą otarć oraz świeższej i tej zakrzepłej krwi. Potem temu komuś kazałabym posłuchać mojego serca. Jak waliło rozpaczliwie o pierś, smętnie i nieregularnie, jakby biło z przymusu. Nie z chęci życia.
Nie mogłam patrzeć na krew, która z rany na łuku brwiowym zalewała jedną połowę twarzy Newta. Chcąc się jej pozbyć, nasączyłam wodą skrawek gazy. Wtem coś poruszyło się na moich kolanach. Cichy jęk odbił się od kamiennych ścian.
Z wyłupionymi jak szeroko oczami spojrzałam w dół, na Newta. Jego twarz wykrzywiała się w bólu, oczy mocno zaciskał, jednak mnie oblała fala ulgi nie do ogarnięcia. Żył! Cholera jasna, naprawdę żył!
— Hej mocarzu — szepnęłam, po czym przyłożyłam mu miseczkę wody z rozpuszczonym lekiem. — Wypij to, a będzie mniej bolało. No już, do dna. Wiem, że potrafisz.
Przecież nie raz wykradaliśmy z barku Danny'ego kolorowe butelki i spędzaliśmy nad nimi noc, pijąc, śpiewając i tańcząc. Aż nie przychodził dzień lub paw.
Następnych parę chwil minęło nam na jego jękach oraz mojej ciszy, w której to gładziłam go po policzku. Takim sposobem jego ból przechodził na mnie. W pewnym momencie uchylił lekko oczy, a mnie aż dech zamarł w piersi.
Moje ulubione czekoladowe oczy. W nich płomień, wokół harcujące iskry. Pełne ciepła, nad wyraz spokojne. Nic się nie zmieniły. Tylko naczynka popękały i zabarwiły je na czerwono, wina adrenaliny.
— Witamy z powrotem, królewno — szepnęłam szczęśliwa.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Obudził się. Naprawdę, żył i patrzył na mnie.
— Cholera, za twardo tu na niebo — głos miał zachrypnięty, ale zrozumiały.
— Bo ty nigdzie nie pofrunąłeś, Newtie — zaśmiałam się. — Spróbowałbyś tylko, a znalazłabym cię i urżnęła skrzydełka przy dupie.
— Poważnie? — zdziwił się. — A więc jak lamusiarsko zabrzmię, kiedy palnę, że widzę anioła?
— Bardzo, lamusie.
Pomijając, że moje serce zabiło jak dzwon.
Newt uśmiechnął się lekko, a potem znów odpłynął. Był przytomny, tyle że sapał pod nosem z zamkniętymi oczami, co jakiś czas marszcząc nos. W tym czasie ja zdecydowałam się obmyć jego twarz z krwi.
— Może trochę szczypać — uprzedziłam, odstawiając butelkę ze spirytusem.
— Już szczypało. Wiatr, kiedy spadałem.
Zamarłam. Blondyn dalej leżakował na moich kolanach, podczas gdy ja patrzyłam na jego spokojną twarz, walcząc z szarżą łez w oczach, co bardzo chciały wypłynąć na świat. Jego słowa kruszyły moje serce, wręcz rozszarpywały je na drobiny. Bolało mnie i płakało, choć zarazem chciałam być silna dla niego. Dla mojego kochanego Newta, który wystarczająco długo był silny. Dalej już nie mógł. I chciałam być silna za nas dwoje, co było trudne z ciężarem w piersi ciągnącym mnie w dół.
Nie przestawałam obmywać jego twarzy z krwi, torturując się w myślach jego słowami. Nie potrzebowała nawet maczać szmatki w wodzie - moje łzy skapywały na jego skórę, wsiąkając w nią z bólem, od którego musiały chronić go silne prochy przeciwbólowe. Cieszyłam się z tego. On już za dużo wycierpiał.
— Cz-czemu to zrobiłeś?... — spytałam słabym głosem; słowa te przeszły przez moje gardło jak drut kolczasty. — Dlaczego...
— Miałem dość — wymamrotał; cicho, chrapliwie, z bólem. Oczy miał mętne, niczym zakryte mgłą, jakby Newt chciał bezpowrotnie się w nią zatracić, ale coś wciąż trzymało go przy świadomości. Jeśli tym cosiem byłam ja... miałam zamiar trzymać go i nie puszczać. By nie przepadł. — Miałem tak serdecznie dość tego klumpa.
Słuchając go, cały czas gładziłam go po policzku. Nie spuszczałam z niego wzroku. Z jego oczu; bałam się, że wystarczy moje jedno mrugnięcie, aby on zasnął i już się nie obudził. Mimo tego kątem oka dostrzegłam metaliczny ruch oraz czerwony błysk. To był Żukolec, wyglądem przypominający jaszczurkę, której łuski były ze stali, a ślepia o kolorze krwi. Upewniłam się w tym, gdy ten szpiegowski śmieć obszedł dookoła ciało Newta, zatrzymując się co jakiś czas i zerkając na chłopaka, jakby sprawdzał jego stan. Potem czmychnął szybko korytarzem, zanim zdążyłam go trzasnąć w przypływie złości. Przecisnął się przez szparę w ruchomej ścianie i zniknął.
Wtedy nie pomyślałam nawet o tym, że ktoś z DRESZCZ-u mógł nas obserwować. Wiedzieć, że tam byłam. Że do Labiryntu wtargnęła nieplanowana Zmienna. Ale to wtedy najmniej zaprzątało mi czuprynę.
Najważniejszy był Newt.
— Byłem cholernie pogubiony. Trafiłem tu, nie wiedząc co to za miejsce, kim są ludzie wokół mnie, kim ja do cholery jestem. Wylądowałem w jakiejś dziurze. Bez wspomnień. Bez przeszłości — wtedy Newt przymknął oczy, co mnie samą zepchnęło w sidła Lęku, ale po chwili czekoladowe oczy do mnie wróciły. Ironiczny uśmiech wygiął jego usta. — Chore: nie miałem nic, choćby jednego wspomnienia, a ja czułem, że czegoś mi brakowało. Coś, bez czego nie widziałem sensu dalej tego ciągnąć. Bez tego byłem taki pusty...
W gardle czułam pustynię. Jego słowa zadziałały aktywująco na moją własną pustkę, która zrodziła się we mnie po jego odesłaniu. Z każdym dniem piętrzyła się i ropiała, miażdżyła sobą moje stęsknione serce, któremu odebrano drugą połówkę. Wydarto. Tylko...
— Miałem tak cholernie dość. Więc skoczyłem.
...czy to możliwe, że Newt, mimo utraty wspomnień, czuł podobną pustkę po mnie?
— Chcesz usłyszeć coś jeszcze bardziej głupiego?
Wyrwałam się z objęć myśli, ale nie było mnie stać na choćby jedno słowo. Jedynie kiwnęłam głową.
Na ten jeden moment wzrok blondyna stał się ostrzejszy. Patrzył w moje oczy; aż zaparło mi dech w piersi.
— Teraz już nie czuję tej pustki.
Uśmiechnęłam się, ledwo powstrzymując się od kolejnego napadu płaczu. Serce biło mi szybciej niż kiedykolwiek. Ponownie przejechałam palcem w dół jego żuchwy, jakimś sposobem wędrując aż do różowych ust, tych wysuszonych i popękanych, których nigdy wcześniej jak wtedy nie miałam ochoty pocałować. To uczucie wypełniło mnie całą.
Więc to zrobiłam. Pocałowałam Newta.
To było jedynie delikatne muśnięcie. Dłonie trzymałam na jego policzkach, nosem dotykałam jego brody. Czułam smak kurzu zmieszanego z krwią. Pomimo tych nieidealnych doznań, obskurnego miejsca oraz okropnej sytuacji, ta chwila była szczytem moich marzeń. Wręcz spełnieniem snów. Po tak długiej rozłące nie liczyłam na więcej niż dotyk, może jedno czy dwa czułe spojrzenia. A dostałam nie tylko to wszystko, a jeszcze lekką, prawie że niewyraźną odpowiedź z jego strony. Delikatne naparcie. Ciche westchnięcie z jego ust. Moje serce popylało w klatce żeber niczym koliberek.
A kiedy się odsunęłam i znów spojrzałam w jego oczy, widziałam w nich brodzące we mgle szczęście. Uśmiechnęłam się na ten widok.
— Teraz i ja nie czuję się pusta — szepnęłam.
Tylko na chwilę, coś szepnęło wewnątrz mnie. Lęk - jak zwykle podcinał mi skrzydła. To tylko ulotna chwila. Potem już go nie zobaczysz.
Choć chciałam być silna, moje serce na tą myśl zapiszczało; niczym zraniony szczeniak. Byłam taka słaba.
Wtem Newt skrzywił się w oznace bólu, a jedna z nóg, ta chorobliwe poskręcana, zadrżała mu nieświadomie. Ostrożnie zsunęłam głowę chłopaka ze swoich kolan i ułożyłam ją na kamiennej posadzce, migiem znajdując się przy jego dolnych partiach ciała. Oblała mnie fala bezradności oraz niepokoju. Nie trzeba było być lekarzem, aby poznać, że z nogą Newta nie było dobrze. Stopa poniżej kostki wykręciła się w stronę przeciwną od tej, w którą powinna, a spod skóry wyrastały dziwne górki - końce złamanych kości. Nie ulegało wątpliwości, że Newt nigdy już nie będzie tak sprawny jak kiedyś. Że do końca życia miał kuleć i cierpieć na każdym kroku. Że w życiu o tym nie zapomni.
Wtedy dotarło do mnie, że Danny bądź Zoey wiedzieliby o wiele lepiej, co robić dalej. Ja byłam w tym totalnie zielona i jedyne co potrafiłam, to beczeć oraz jojczeć jak Siggy-Beksalala, gdy pajączek dyndał nad jego łóżkiem. Tęsknota za przyjacielem ponownie skręciła mnie w środku.
Jak na zawołanie łzy zaszczypały mnie w oczy, a oddech znów spróbował udusić.
Co za kaszana.
— Nie nastawię ci kostki. Prędzej ci ją bardziej połamię lub się porzygam. Zrobią to w Strefie, jeśli...
— ...dożyjemy? Czyli wreszcie pomyślałaś w jak fujowej sytuacji się znajdujemy.
Zerknęłam na niego z ukosa. Nic nie mogłam poradzić, że tchnęła we mnie irytacja. Zawsze tak było, gdy budził się w nim ten jego sarkazm.
— Wiesz co? Wolałam jak byłeś nieprzytomny — burknęłam, choć wcale to prawda nie była. Jedyne, czego pragnęłam wtedy najbardziej, to aby Newt pozostał przy przytomności. Przy mnie.
Chłopak skomentował to przewróceniem oczu. Typowa zagrywka Newtona.
W końcu przełamałam się, aby ostrożnie przebadać poskręcaną nogę. Nie liczyłam na weselszą diagnozę, ale mogłam chociaż obmyć ją z krwi, podobnie jak zrobiłam z twarzą. Delikatnie, dotykiem samego piórka, położyłam palce na jego skórze, wzdrygając się na natychmiastowy syk ze strony blondyna.
— Cholera! Nie dotykaj jej! — syknął znów. — Cholernie boli.
— Chcę tylko się przyjrzeć!
— Patrz ile wlezie, ale łapki trzymaj przy sobie.
— Danny ci to samo powiedział, chłoptasiu. Tyle że o mnie — skrzyżowałam butnie ramiona przy piersi. — Skoro ty nie posłuchałeś, czemu ja niby mam?
Ale ty jesteś głupia, El, westchnął głos. Dzięki!
W tamtym momencie Newt zmarszczył zaskoczony brwi. Przyglądał się mi, tymi głębokimi po duszę oczami, w których pływało zagubienie. Najpierw miałam go jakoś zgasić. Już otwierałam usta... aż zrozumiałam, że to ja miałam za długi jęzor. Szybko przycisnęłam dłonie do buzi, wybałuszając szeroko oczy.
Chyba potrzebowałam suwaka na usta.
Głupiagłupiagłupiagłupiagłupia.
Przecież on nic nie pamiętał.
CHOLERA!
— O czym ty pikolisz? — spytał. Był dziwnie pobudzony. Być może przez ból.
A ja się chyba zaczynałam pocić.
Nagle, jakby ktoś wysłuchał moich cichych, bo wypowiadanych w głowie, próśb, coś się zaczęło dziać. Kamienna posadzka pod nami zatrzęsła się, a uszy przekuł głośny huk. W parze z powietrzem zatańczył gęsty kurz oraz zapach krwi. Dopiero potem wraz z oddechem zadrapały moje płuca. Skutkiem był kaszel. Gdy tak walczyłam nad nie wypluciem własnych płuc, zza oszklonych łez dostrzegłam powoli przesuwającą się ścianę, która niedawno uratowała mnie przed Bóldożercą. Korytarz znów był otwarty.
Tym razem na jego końcu nie było obślizgłego, spasionego cielska mecho-ślimaka, chcącego mnie zaciukać i przerzuć ze smakiem. Nie. To byli chłopcy. Czarnoskóry oraz czupryniasty.
Dobrze mi znani chłopcy. Minho i Alby.
Moje serce potrzebowało wziąć głośny wdech.
Przyglądałam się im bez mrugnięcia, kiedy się zbliżali. Doszukiwałam się w nich zmian. Dwa lata. Tyle wystarczyło, aby z chuderlawych chłopaczków zrobić napakowanych byczków, którzy z dnia na dzień musieli nauczyć się, jak przetrwać. Przetrwać bez rodziny, narzędzi, własnej tożsamości. Przetrwać z obcymi dzieciakami, pustką w pamięci, zagubieniem w dziwnym miejscu, otoczonym wielgaśnymi murami.
Ale przecież miałam skupić się na ich wyglądzie, a nie znów rozpaczać nad ich losem. Sory.
Właściwie to za wiele się nie zmienili. Czarne włosy Minho dalej układały się do góry, zapewne na ślinę, skórę miał niczym brzoskwinka, a oczka takie małe, tyci-tyci, w których chował się ogrom emocji. Alby jak to Alby, dalej strzygł się na jeża, minę miał gburowatą, a poliki pucowate. Mieli może parę blizn, wystających zza wyświechtanych ubrań Strefera, przy których powstaniu mnie już nie było. Ale oprócz tego...
...wyglądali na zmęczonych. Strasznie, okropecznie zmęczonych całym tym szajsem.
Wreszcie znaleźli się tuż przy mnie i Newcie. Alby od razu skupił się tylko i wyłącznie na blondynie, za to Minho wytrzeszczył na mój widok oczy. Wycelował we mnie paluchem.
— Purwa, coś tu mi nie gra — mruknął. — Nie wyglądasz jak jeden z naszych kolegów. Bóldożerców.
— Bo nim nie jestem — prychnęłam z rozbawieniem.
— Chwała Stwórcom. Gdyby wbiły na taki poziom kamuflażu, to purwa, ja nie wiem, czy bym chciał stąd wychodzić. I panienki w Strefie mogłyby stracić Opiekuna Zwiadowców.
Zaśmiałam się. Niewymuszenie, z wolnym duchem. Pierwszy raz szczerze.
Rany, jak ja się za nim stęskniłam.
— Każdy by za tobą chlipał w chusteczki — prychnął Alby.
— No wiem, ty ze swoich mógłbyś pierzynkę pewnie zmajstrować. Choć ja bym nie chciał kimać pod twoimi smarkami — wydedukował Azjata. Potem wzruszył ramionami. — Ale co kto lubi. Nie mnie oceniać.
— Skąd wiedzieliście gdzie iść? — spytałam.
Przeczucie? Ekstra węch? Rentgen w oczodołach? Nie, powiedzieliby mi o tym... no nie?
— Jakiś rozumny Żukolec zaprowadził nas pod ścianę, która akurat zaczęła się otwierać przed naszym nosem — Minho zamachnął się rękoma, przez co prawie rypnął w facjatę Alby'ego. Uchylił się jednak. — Patrzymy, a tu wy.
— Ten Żukolec nazywał się Danny albo Zoey.
— Fuj wie, nie zaglądałem mu pod ogon.
Wtedy cichy jęk zawisnął między nami. Newt przypomniał o swojej obecności, a mnie znów serce skurczyło się z troski oraz bólu.
Ten cichy dźwięk musiał być ostatnim, który Newt wydał z siebie jako ten przytomny. Gdy na niego spojrzałam, oczy miał już zamknięte; czekoladowe oczy odcięły się ode mnie, a mnie oblał blady strach, że to już bezpowrotnie. Że uciekły i już ich nie zobaczę. Kropelki potu na jego skórze mieszały się z krwią oraz kurzem. Drżącą ręką dotknęłam jego czoła; było gorące.
— Bierzcie go pod pachy — nakazałam, szybko uprzątając apteczkę. — Trzeba go zanieść do Strefy, nastawić mu tą nogę i zrolować w kocyk, by się wylegiwał — wtedy dźwignęłam się na nogi, gotowa do wędrówki po Labiryncie. Minho i Alby wymienili się spojrzeniami, jakby nie dowierzali sytuacji, w jakiej się znaleźli. Machnęłam ponaglająco ręką. — No ruchy! Każda sekunda się liczy!
Widziałam, jak Minho ciska w przyjaciela oczywistym wzrokiem, po czym powiedział:
— Mówiłeś, że nie mogę wiedzieć, że baby nami pomiatają, bom żadnej dawno nie widział. Teraz widzę i dalej jestem przy tym, że jesteś taką babą. Nawet cycami dorównujesz.
···
Szliśmy już jakąś godzinę. Nieustannie spoglądałam na lokalizator, aby dotrzeć do Strefy jak najprędzej, kiedy Minho oraz Alby dreptali za mną i dźwigali przewieszonego sobie przez ramiona, nieprzytomnego Newta. Co jakiś czas lukałam za siebie, marudziłam, że źle go trzymają. Oni w odpowiedzi gderali na mnie pod nosem.
Słońce zdążyło już wspiąć się na niebo, ale wciąż było zbyt nisko, aby wyszturchać promieniami wszystkich ze snu. To dlatego, gdy już znaleźliśmy się w korytarzu, na którego jednego z końców majaczyła zieleń zza otwartych Wrót, ja nie dostrzegłam zbyt wielu porannych ptaszków. Nieco mi ulżyło. Znaczyło to, że obędzie się bez upierdliwych gapiów. Natomiast to znaczyło, że Newt szybciej dostanie pomoc. A przecież to było priorytetem.
Nic innego się nie liczyło.
Całą drogę nad naszymi głowami wisiała cisza. Obijała się o ściany Labiryntu. Na tej ostatniej prostej jednak cisza Minho już zbrzydła, więc ją przerwał:
— Dosyć mam, skończyło się babci sranie.
Nim zdążyłam skumać bazę, Minho już wyrósł w pełnej krasie tuż przede mną. Ryjec miał wykrzywiony irytacją, a postawę butną; pokazywał, że jeśli nie zatańczę jak on mi zagra, to krucho ze mną. Chłopak skrzyżował ramiona przy torsie i zmrużył oczy do mini szparek.
— Gadaj no, coś za jedna, co się porobiło z Newtem i skąd nas znasz — wyrecytował na jednym tchu. Wow, musiał przygotowywać się do tej przemowy od kilku zakrętów. — Bo nie powiesz, że nie znasz. Widziałem, jak ci się oczka zaświeciły na nasz widok. Jak u szczurka.
— Bo ładny jesteś.
Tym wyraźnie zbiłam go z tropu. Minho zawiesił się, ściągnął razem brwi. Chwilę mu zajęło pojęcie moich słów, a gdy już otwierał japę, aby je skomentować, ja szybko dodałam:
— Tia, nic nie mów. Słaba wymówka. Krzywy ryjec jesteś, widzę.
To już się Minho nie spodobało, bo mu mina drastycznie zrzedła. Ale no co? Musiałam się z nim podroczyć. W końcu moje imię to Ellie.
— Purwa, wracaj tutaj i mi z nim pomóż, krótasie — usłyszałam za sobą głos Alby'ego. — Smrodas groszkiem nie jest.
Nie zdążyłam się odwrócić, gdy Minho już stał z drugiej strony Newta i go podtrzymywał, kiedy on niecelowo próbował walnąć gębą o posadzkę. Jego poskręcaną nogę Alby starał się podciągać do góry poprzez trzymanie nogawki spodni, ale i tak bałam się, że taki sposób był jeszcze gorszy do tego, jakby noga miała szorować po ziemi. Za nimi ciągnął się szlak krwi.
Im dłużej go takim oglądałam, tym bardziej otępiał mnie ból.
Wreszcie to Alby wlepił we mnie spojrzenie; tak samo surowe i dotykające kości jak dawniej. Moment się pod nim kurczyłam, czując się przy nim taka mała. Zawsze tak było.
— Gadaj. Ty jesteś od nich, co? — rzucił sucho. Jego wrogi ton przebiegł po mojej skórze dreszczem. — Od tych fujów, co nas tu wpakowali? Stwórców — dodał.
Wtedy poczułam, jak w moim gardle wyrasta ogromna gula. Wsadził mi ją sam DRESZCZ, który groził mi śmiercią, o ile cokolwiek bym wyśpiewała. Już i tak ryzykowałam wchodząc do Labiryntu. Za plecami wyłamywałam nerwowo palce, śliskie od potu. Wzrokiem uciekłam na buty, choć uczucie wwiercania się w czaszkę nie zniknęło; wręcz przeciwnie - nasiliło się, gdy Minho dołożył swoje spojrzenie. Wewnętrznie drżałam.
Tak to wyglądało przez kilkanaście następnych sekund. Ta cisza ciążyła mi na ramionach. Ich ślepia uwierały mnie w skórę. Serce nie wyrabiało z biciem.
— Chciałam tylko mu pomóc... — szepnęłam; spróbowałam zagrać inną kartą, chcąc pominąć tamto pytanie. Takie Uno.
Tyle że grałam z cholernie dobrymi skurczybykami.
— Uratować — prychnął Alby. — Tia, wiadomo. Najpierw ukiśmy ich jak ogóry w Labiryncie, w którym chodzą mecho-gluty, chcące dzieciaków powybijać, a potem uratujmy! Aż się chce z wami zaprzyjaźnić.
— Więcej zyskujemy przy bliższym poznaniu — odparowałam zirytowana.
— Warujcie szczeniaki. Nie ma czasu skakać sobie, purwa, do gardeł — wciął się Minho. Poprawił Newta na swoim ramieniu, przy tym się krzywiąc. — Co on żre, ja pikolę... — wymamrotał.
— Powiedz nam chociaż co się stało — westchnął zmęczony czarnoskóry. — To nasz Sztamak. Przyjaciel.
— Nonono, nasz psiapsi!
Zagryzłam wargę, znów wplątując się w konflikt myśli. Chciałam im wszystko powiedzieć; ze względu na stare czasy oraz troskę, jaka płonęła w ich oczach po zobaczeniu Newta. Ale... uh, Newt był typem człowieka, który nie lubił się zwierzać. Zawsze wolał trzymać swoje emocje zakopane głęboko w sobie, aby móc zajmować się emocjami innych. Nienawidziłam w nim tego. Chętnie bym tą cechę z niego wydarła i spaliła.
Kochałam go jednak i nie chciałam mu robić na złość. A wiedziałam, że ostatnim czego mój ukochany by chciał, to aby jego przyjaciele dowiedzieli się, że on próbował się poddać.
— Dorwał go Bóldożerca — wewnętrznie krzyczałam, że musiałam ich okłamać. — Znalazłam go już takiego, gdy poczwarka się wokół niego kręciła. Pewnie by go posiekała, gdybym jej nie odpędziła.
Powinnam dostać cholerny medal za to, że nawet głos mi nie zadrżał.
Chłopcy wymienili się spojrzeniami. Widziałam to ich zwątpienie, które aż zagotowało krew w moich żyłach. Też mi coś!
— Niby jak...
— A tym, niedowiarki.
Wygramoliłam z kieszeni i pomachałam i przed patrzałkami bajerem od dźwięków, które szarżującemu na mnie niedawno Bóldożercy solidnie wjechało na psychę. Nie dałam im jednak czasu się przyjrzeć bliżej, bo nie podobało mi się, jak pewna blond czupryna bezwładnie zwisa między nimi. Musieli zanieść Newta do Strefy. Zaopiekować się nim.
A ja, choć z ciężkim sercem, musiałam wracać.
— Nie mam czasu wam tłumaczyć, jak to działa. Po prostu mi pykło, tyle w temacie — zaczęłam, widząc jak oboje otwierają gęby do gadki. — Teraz proszę, zabierzcie go już w bezpieczne miejsce i opatrzcie. Nie wiem jak długo przeciwbólowce będą chciały działać... — na koniec już szeptałam. Łzawo. Bo jakże by inaczej.
Kolejna wymiana spojrzeń między nimi. Takim sposobem się porozumiewali, coś knuli, jakkolwiek to nie brzmi dziwnie. Nie skupiałam się jednak na nich, tylko na nieprzytomnym Newcie, wciąż brudnym w kurzu oraz własnej krwi. Serce mi się krajało. Tęskniło do jego oczu; ciepła ogniska oraz blasku iskierek, choć przecież widziało je tak niedawno. Chciałam jednak oglądać je już zawsze.
— Jedno pytanie. Odpowiesz na jedno pytanie i zmiatamy.
Zacisnęłam mocno oczy i westchnęłam.
— Nie mogę...
— Fuja tam, nie możesz. Jesteś nam winna pierdyliard razy więcej — przerwał mi wrogo Minho. Potem dodał już spokojniej: — Ale uratowałaś naszego przyjaciela. Dlatego skracamy twój dług do jednego pytania.
Cholernie mi się to nie podobało. Czułam się jak dociśnięta do ściany. Ciężko mi się oddychało. Chcąc nie chcąc, pokiwałam ledwo głową.
— Ile to jeszcze potrwa?
Słyszałam tą żałość w jego głosie. Widziałam te dwie zmęczone twarze, zasianą bliznami skórę oraz mętny wzrok. Czułam bijącą od nich nadzieję. To mnie złamało. I choć wisiało nade mną widmo śmierci za to, co zamierzałam zrobić, nie zamierzałam zrezygnować. Musieli poznać choć kęska prawdy. Taki, który zaspokoiłby ich głód, ale nie zapchał.
— Do dnia, aż pojawi się Zdrajca.
Czytaj: Teresa. Ha-tfu. Plujemy na śmieci, drogie dzieci. Tfu-tfu.
— Potem sięgnie po was Prawa Ręka.
Tak miało być.
Alby przewrócił oczami, widocznie niezadowolony z takiej odpowiedzi.
— Co to ma niby...
— Chcieliście odpowiedź, to ją dostaliście — ucięłam. — Teraz jazda mi stąd, zanim się wkurzę i nakopię wam w tyłki.
Zamknęłam oczy, aby nie widzieć jak odchodzą. Kolejny raz przez to przechodziłam. Oni odchodzili, gdy ja musiałam stać w miejscu, daleko za nimi. Sama. Ponownie ta świadomość zgniatała moje serce w szponach. Część mnie jak odżyła, tak znów usychała na wiór. Poczułam ruch powietrza obok siebie; nie otworzyłam jednak oczu, które dodatkowo zostały sklejone dzięki łzom.
Tak bardzo nie chciałam na to patrzeć. Jak odchodzą. Beze mnie...
I wtedy o czymś sobie przypomniałam.
Gdzieś już mając, jak długo zamierzałam po tym płakać, szybko odwróciłam się i szarpnęłam wolną ręką Minho. Ten zatrzymał się, tym samym stopując i Alby'ego. Rzucił we mnie pytającym spojrzeniem, podczas gdy ja z zapałem grzebałam w swoim plecaku.
Aż wreszcie znalazłam i wyciągnęłam z niego szmacianą laleczkę.
Nazywała się Ruby.
— Daj mu ją — szepnęłam, nie patrząc jednak na chłopaka, tylko na lalkę. — Kiedy się obudzi, daj mu Ruby. Na pamiątkę.
Pamiątkę po mnie. Aby czuł się mniej pusty i ani myślał skakać znowu. Choć oddając ją, to ja traciłam kolejną część siebie i rozgrzebywałam pustkę, tak pragnęłam, by Newt właśnie tą małą Ruby, moją odwieczną przyjaciółką, zastąpił wymazane o mnie wspomnienie w pamięci.
W końcu uniosłam spojrzenie na Minho. Z początku wyglądał na nieprzekonanego, ale w sekundę się to zmieniło. Musiał dostrzec coś w moich oczach; coś silnego, co przekonało go do wzięcia lalki i kiwnięcia głową. Może to było błaganie. Być może bezsilność.
Albo miłość do chłopaka o czekoladowych oczach.
Ostatni raz jeszcze zerknęłam na nieprzytomnego Newta, nim odwróciłam się i odeszłam na dobre. Każdy kolejny krok był coraz to cięższy. Głęboko wewnątrz siebie czułam dziwne uczucie; jakby pustosząca mnie pustka została na chwilę wypełniona, ale z każdym zakrętem znów się opróżniała i robiła się jeszcze bardziej mroczna niż wcześniej. Bardziej zimna. Kłująca.
Wypełniły ją krótkie chwile z Newtem, które po każdym kroku ulatywały hen w dal. Bo znów go zostawiałam.
W pewnym momencie już nie wytrzymałam. Zsunęłam się po jednej ze ścian, wyglądającej jak pięć poprzednich, po czym się rozpłakałam. Z powodu całego tego klumpa.
Nawet nie wiedziałam, że człowiek tyle potrafił płakać. A jednak - ja płakałam aż do utraty tchu, aż do bólu gardła, aż do wyschnięcia łez. Płakałam cały czas.
Płakałam też wtedy, gdy sztyletem zaczęłam żłobić litery w ścianie.
Wiedziałam, że Streferzy żłobili w ścianie imiona swoich zmarłych przyjaciół. Robili to, aby uhonorować ich pamięć. By byli blisko nich. Że w momencie, gdy patrzyło się na imię przyjaciela, który nie mógł być tuż obok ciebie, ty poczułbyś jego obecność w sobie. W sercu.
Ja też chciałam być blisko Newta i moich przyjaciół. Jak najbliżej. A skoro cieleśnie nie mogłam, tak nikt nie bronił mi być tam, ukrytą wśród bluszczu i pod kurzem. Dlatego napisałam mnie.
E L L I E
Wierzyłam, że dzięki temu będziemy bliżej siebie; mimo tego, że świat nam to zabronił, stawiając między nami grube, zimne mury Labiryntu.
Ja wierzyłam. Bo co mi innego pozostało?
A no tak, został mi jeszcze płacz.
···
NEWT
Pierwsze co poczułem, to wypurwisty ból w moim łbie.
Drugie to cholerne rwanie w nodze.
Dopiero trzecia była słomiana poduszka i twardawe łóżko, do tego jeszcze fujowe słońce próbowało przewiercić się przez moje zamknięte powieki, bo jakiś krótas nie zasłonił okna. Byłem w Bazie. Na bank.
Chwilę zwlekałem z otworzeniem oczu. A gdy już to zrobiłem, od razu tego pożałowałem. W głowie mi się kręciło, jakby mnie lada chwilę temu rąbnięto młotkiem Gally'ego, choć wciąż leżałem plackiem na poduszce. W ostatnim momencie przełknąłem pawia. Potem doszedł do tego ostry ból w nodze oraz sporadyczne pieczenie w innych miejscach ciała. Purwa, czułem się, jakby pożerał mnie ogień. Wewnętrznie płonąłem. Jęknąłem.
— Wreszcie otworzyłaś swe ślepka, księżniczko.
Nie od razu spojrzałem na Alby'ego, bo nadal przed oczami ziuuu robiła mi karuzela. W końcu jednak zmusiłem się do przekręcenia głowy. Szefuńcio siedział na krzesełku z założonymi rękoma, gibając się na nim. Był wpurwiony. Jakby właśnie wyszedł z wychodka, w którym nie mógł zrobić klumpa.
Nie wiedziałem, czemu tą złość władowywał we mnie.
— Co... — kaszlnąłem; głos mi wysiadł. Jakby nie był używany w fuj czasu. — ...co się stało?
— To pytanie do ciebie, purwa. Nie do mnie.
Dźwignąłem się z grymasem do siadu. Dopiero wtedy dostrzegłem wielką kulę bandażu, którym była obtoczona moja noga, pod którym za to ogniskował się cholernie trudny do zniesienia ból.
A następne sekundy przyniosły mi wspomnienia.
Pustka. Ból, nie do zniesienia. Mur. Wdech. Potem skoook. Szarpnięcie, rypnięcie, pikolnięcie. I ból. Na koniec urwany film.
Później była już tylko ona.
— Po coś ty tam właził, co? — Alby nie wytrzymał grzania siedziska w ciszy i zaczął memlać. — Co? Nudziło się? Chciałeś pobiegać na dzieńdoberek? Pohasać z Bóldożercami? Podziwiać krajobrazy? — wypluwał z siebie słowa, które słabo do mnie docierały. Myśli w mojej głowie go zagłuszały.
Kim była ona? I czy miałem skoczyć jeszcze raz, aby znów ją zobaczyć?
Nagle w jednej sekundzie ból głowy oraz nogi ucichł, bo o wiele głośniejszy był ten w piersi. Złapałem się tam, niczego nie czując. Gnieździł się w środku. On zabierał mi dech, on parzył mięśnie. Nie mogłem oddychać.
Cholera jasna, tak bardzo chciałem to z siebie wyjąć. Tyle że... nie bolało mnie przez coś, co tam siedziało. Bolało mnie, bo czegoś we mnie nie było. W moim sercu.
— Ej, Smrodasie. Do ciebie gadam, słyszysz ty...
— Co się z nią stało? — przerwałem mu. — Z dziewczyną? Co się stało?
Widziałem po nim, że moje pytanie tylko Alby'ego rozsierdziło. Zacisnął szczękę jak żyleta, a pięści jak łajnowe granaty. A ja dalej wwiercałem w niego wyczekujący wzrok. Chciałem to z niego wydusić. Musiałem. Inaczej to coś, co uwierało mnie w czaszce i próbowało dobić się do drzwi mojej pamięci, doprowadziłoby mnie do szału. To było wspomnienie. Migawka z przeszłości. Z nią. I wnerwiało mnie, że nie mogłem go dosięgnąć ani obejrzeć.
— Prawie kopnąłeś w kalendarz, ciołku — wysyczał na skraju wybuchu. — Źle wymierzyłeś kopa i teraz do końca życia będziesz miał kalfusa zamiast nogi. Kumasz? Będziesz niesprawny. I ty zamiast martwić się tym, to...
— Alby, cholera, mów co z dziewczyną — warknąłem.
Alby jeszcze chwilę lampił się na mnie z niedowierzeniem, gdy ja wręcz ciskałem w niego gromami. Westchnął. Potem podniósł zadek z krzesła i przeszedł na drugi koniec pokoju.
— Zniknęła — powiedział odwrócony do mnie plecami. — Szła z nami do samych Wrót, a potem wróciła do nory, z której wyszła. Tak myślę, bo nie zostały po niej szmaty jak po innych.
W tamtym momencie miałem ochotę mu przyfasolić. Tak porządnie, aby dalsze słowa w nim zamarły. Bo nie wiedzieć, purwa, czemu, raniły mnie niczym ufajdolony brudem scyzoryk. Krwawiłem bez krwi. Płakałem bez łez. Cierpiałem bez niej.
Choć nawet nie wiedziałem, kim ona do cholery była.
— Ale zostawiła to. I kazała dać tobie.
W ręce trzymał szmaciankę. Czerwona wełna robiła za jej burzę włosów, oczami były guziki, a uśmiech jak ze sreberka, dokładnie tak się błyszczał. Starty materiał skórki jakoś się zgrywał z błękitną sukienusią i choć lalka nie była niczym szałowym, mnie aż zaparło dech w piersi. Wyrwałem ją szybko z rąk przyjaciela i przyjrzałem się z bliska. Była ze szmatki, choć wtedy traktowałem ją jak porcelanę.
— Jakoś się nazywała. Czekaj no... — zastanowił się na głos Alby. — Suzi?... Nie ma fuja, nie pam...
Błysk w głowie. Mig wspomnienia. Widziałem w nim błękit. Oczy oceanu. I słyszałem głos piękny niczym szum fal.
— Ruby.
Alby zmarszczył brwi. Chwilę nad tym główkował, ale ostatecznie pstryknął palcami i pokiwał głową.
— Tak, chyba tak — zgodził się. — Ale skąd ty to wiedziałeś?
Skąd wiedziałem? Cholera, no nie wiedziałem. Ja to czułem. Czułem całym tym uczuciem, które nagle i prędko zaczęło przepełniać mnie całego, zapełniając pustkę po czymś, czego nie pamiętałem. Czułem też ciepło. I ulgę. I smutek. I szczęście. I wiele, wiele, wiele innych uczuć, które falą zalały moje wnętrze. To było przyjemne; zwłaszcza po tych dniach, w których czułem się ścierwem i wrakiem.
— Nie wiem — odparłem prawdziwie. — Nie wiem skąd ją znam, gdzie ją widziałem ani do kogo należy. Wiem jedynie, że nazywa się Ruby — wolno przeczesałem jej włosy. — I czuję, że kiedyś było jej dużo w moim życiu.
Guzikowe oczy nie mogły błyszczeć. Prędzej to te moje odbijały się w tych jej jak w zwierciadle, przez co zażyły się niczym małe węgielki. Podobał mi się kolor jej sukienki. Błękitny; takie samo było moje wspomnienie — błękitne. Ktoś mi bliski musiał mieć takie oczy, piękne oczy. Do tego przez tą krótką chwilę usłyszałem w głowie śmiech. Cichy, stłamszony, odległy o kilkadziesiąt mil. Mimo tego nie wątpiłem, że był najpiękniejszą melodią z tych, jakie kiedykolwiek słyszałem w poprzednim życiu.
— A myślisz tak bo?
Ostatni raz ścisnąłem mocniej Ruby, po czym spojrzałem na ogłupiałego Alby'ego. Uśmiechnąłem się do niego lekko.
— Bo teraz czuję się mniej pusty.
···
Następnej nocy oboje ujrzeli siebie w snach. Błękitne oczy zderzyły się z czekoladowymi, kontaktem wzrokowym przekazując sobie całą miłość, jaka płonęła w ich sercach. I choć nie mogli się dotknąć, sama obecność wystarczyła. Nic więcej nie potrzebowali.
Ich serca znów były całością. Nie krwawiącymi połówkami.
Niedługo później o wszystkim dowiedział się DRESZCZ. Dogrzebał się im do mózgów i wmówił, że wydarzenia w Labiryncie były jedynie hologramem.
Ale ich miłość nigdy nie wygasła.
···
a/n: jeszcze raz dziękuję wam za 200 obserwujących ♡ kocham was
Nie wiem, co sądzę o tej historii. Dużo w nią włożyłam i już nie myślę. Ale chętnie poczytam co wy myślicie. Nie krępujcie się
media: Taylor Swift — Everything has changed ft. Ed Sheeran
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top