Rozdział 5
Rozdział 5
KANE
– Co zrobiła? – Charlie wytrzeszcza na mnie oczy, a następnie sięga po butelkę piwa i wypija parę łyków. – W butach?!
– A Eban? Nie zgarnął jej? – dopytuje Ollie.
Siedzimy z chłopkami z drużyny na skórzanych sofach w moim apartamencie, które mieści się na czwartym piętrze luksusowej rezydencji Mazza w północnowschodniej części miasta. Friendship Heights to dzielica łącząca wieżowce, szeregowce, domy jednorodzinne przy Wisconsin Avenue, z punktami handlowymi wzdłuż kolorowych i zatłoczonych ulic. Obszar jest tak rozległy, że dociera do hrabstwa Montgomery w Maryland, co zapewnia ciągłe środowisko miejskie między dwiema jurysdykcjami. Lubię to miejsce. Nieustanny zgiełk jest zupełnym przeciwieństwem Walkerton, miasteczka w Ontario. Położone nad brzegiem rzeki Saugeen i otoczone wzgórzami, na których pną się farmy. Gdy myślę o rodzinnych stronach czuję jak wielki głaz spada mi na serce. I to nie z powodu tęsknoty. W tej małej mieścinie, nie każdy spoglądał na mnie przychylnym okiem, a wielu zwyczajnie kpiło, gdy opowiadałem o tym, że będę grał w hokeja. Jednak moim największym rywalem w osiągnięciu zamierzonego celu nie byli rówieśnicy, a dziadek Keith. Nie mógł pogodzić się z tym, że nie podążę za ścieżką, którą mi obrał. Ba, którą już dawniej obrali nasi pradziadkowie. Masz być mechanikiem! – Grzmiał za każdym razem, kiedy podrzucał mnie nad zmarzniętą rzekę, bym mógł na niej poćwiczyć jazdę. Keith był nieugięty, a jego działania miały tylko jeden cel. Ośmieszyć mnie. To dlatego spiłował ostrza moich łyżew podczas pierwszego treningu Walkerton Capitals Junior Hockey Club. I ciął nożyczkami wszystkie hokejowe bluzy, na które pieniądze odkładałem przez całe wakacje.
– Hej, Kaner – Robby szturcha mnie w ramię. – Wszystko w porządku?
Z trudem osadzam się w rzeczywistości. Patrzę na szklany stolik kawowy, na którym stoją butelki z piwem, puszki pepsi, paczka otwartych takisów fuego i pięć włączonych padów. Unoszę głowę, a moje oczy wbijają się w ekran telewizora, na którym błyska zapauzowana gra w NHL.
– Tak, zamyśliłem się na trochę. – odpowiadam biorąc butelkę piwa.
– Jak się skończyła ta przygoda z tą angielką? – Charlie patrzy na mnie z zaciekawieniem. – Będziesz trenował tego dzieciaka?
– Nie słyszałeś jak opowiadał? Ten chłopak nie umiał ustać na łyżwach. – wtrąca się Ollie. – Laska może i chciała dobrze, ale totalnie ją poniosło. NHL to nie przedszkole.
– Każdy kiedyś zaczynał. – mruczy Robby.
– Nie rozdwoję się. Nie będę jednocześnie uczył podstaw i pozycji strzeleckich. Niech próbuje zapisać się do jakichś juniorów czy cokolwiek. – odpowiadam popijając alkohol.
– A co z nią? – Charlie kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Powiedziała, że nie oberwała mocno. I liczę, że już więcej się nie spotkamy.
Naprawdę mam taką nadzieję, bo nie jesteśmy w żaden sposób sobie potrzebni. Ja nie będę trenował jej brata, a ona...Ona nie wlezie na lód w martensach.
– Spodziewałem się, że kiedy wszystko dotrze do Darryla, to dostanie piany, ale zamiast tego powiedział wszystkim w szatni, że świetnie dajesz sobie radę. – rzuca Ollie podjadając chrupka. – Okłamał nas?
– Nie. – uśmiecham się pod nosem. – To znaczy, nie wiem. Starałem się dać z siebie sto procent. Darryl wie, że nie miałem żadnego wpływu na tą postrzeloną dziewczynę. A samo to, że zapisała brata na hokej kiedy ten... – urywam zniesmaczony. – Jestem czysty.
– To dobrze. Niedługo kolejny mecz bez ciebie. – wzdycha Robby. – Wiem, że to Caden jest naszym kapitanem, ale on sam chyba ledwo odnajduje się w tej roli. Pytamy go o strategie, o jakąś głupią motywację, a dostajemy tylko nową porcję obaw.
– I to są jego obawy. – dodaje Charlie.
– Gdy jesteś z nami jest inaczej. Trzymasz nas. – stwierdza Ollie. – Jesteś jak nasza pieprzona tarcza. A z Cadenem obchodzimy się jak z jajkiem.
– Rola lidera go zgasiła. W tym facecie nie ma już tej dawnej iskry.
– Myślę, że gdybyś nie uchodził za takiego terminatora, to raz dwa zastąpiłbyś Cada. Reszta chłopaków też doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jesteś od niego lepszy.
– To nie jest kwestia bycia lepszym, tylko umiejętność podejmowania ryzyka. Cade jest ostrożny i wiele razy widziałem jak próbuje zdusić naszą akcję, bo stawała się odrobinę zbyt agresywna. Boi się kar, to pewne i raczej każdy z nas ma wobec nich jakiś tam respekt, natomiast...Czy to na tym polega gra w hokeja? Nie sądzę.
– Jake przyznał, że głosowałby na ciebie. – mówi Robby wypijając swoje piwo.
– Ja też by głosował. – śmieje się Charlie. – I Luna również.
Uśmiecham się szeroko, bo takie wsparcie ze strony chłopaków jest czymś wspaniałym. Niesamowitym. Patrzę na nich i jestem pewny, że każdy z nich, bez wyjątku wskoczyłby za mną w ogień. Radość jest tym większa, bo ja dla nich zrobiłbym dokładnie to samo.
– Mogłeś ją zabrać. – odzywam się wspominając bokserkę przyjaciela. Luna ma niespełna dwa lata i od samego początku stała się naszą nieoficjalną maskotką.
– Nie chciałem jej budzić. Dziś miała szczepienie.
– Zachorowała? – Ollie wygląda na zmartwionego.
– Bawiła się wczoraj z owczarkiem sąsiadki i chyba od niego coś złapała. Weterynarz powiedział, że to infekcja wirusowa.
– Owczarek sąsiadki, co? – mrugam psotnie okiem w kierunku Charliego.
– Mieszkamy obok siebie i ona ma psa, więc tak. Zgadza się.
– A kiedy pójdziesz do niej pożyczyć cukier?
– Albo zapyta czy nie chciałaby wpaść do niego na rurkę z kremem. – wybucha Ollie zaśmiewając się prawie do łez. – Jezu, Charles, twój wzrok mógłby zabijać!
– Rurka z kremem to poważne zobowiązanie. – zauważam przytomnie. – Wystarczyłyby pączki z nadzieniem.
– To którą zrobiłeś ostatnio na boczku? – Robby uśmiecha się cwaniacko.
– Jedyne co robię na boczku to jajecznicę. – odpowiadam rzucając w niego chrupką.
– Kurwa, przez was zgłodniałem. – jęczy Charlie zbierając ze stołu ostatnią puszkę pepsi. – Nie rozumiem. Dlaczego wy ciągle musicie rozmawiać o żarciu. Czy to jakaś kanadyjska rzecz?
– W Vancouver rzeczywiście mamy mnóstwo świetnych tematów w oparciu o jeszcze lepsze dania, ale nie wiem czy na przedmieściach też jest to znane. Być może na takim zadupiu jak Walkerton nadal polują na zwierzęta. – rechocze Ollie
– Bieżącej wody też nie mamy, pijemy krew łosi by zaspokoić pragnienie. – parskam rozbawiony.
– Pieprzone wampiry.
– Ludzkiej też nie odmawiamy, słodziutki.
– Kurwa. – szepcze Charlie. – Kaner powiedziałeś to takim tonem, jakbyś rzeczywiście chciał go zaatakować.
– Nie mam pojęcia, co tutaj się odjebało, ale mam wrażenie, że jestem jedynym normalnym człowiekiem siedzącym na tej sofie. – śmieje się Robby łapiąc za pada. – Wampir z Ontario, słodziak z Vancouver i jebany psi tatuś. Oszaleje.
Wraz z Olliem i Charliem patrzymy na przyjaciela, ale nie trwa długo a sami wybuchamy głośnym i niekontrolowanym śmichem. Uwielbiamy się ze sobą droczyć i przesuwać granice. To jest coś, za co serio kocham tych kretynów.
– Lecimy z tym. – Robby rzuca we mnie pustym pudełkiem od gry.
– Z tym czy z nim? – śmieję się zerkając na wolumin, na którym uwieczniono dwudziestosiedmioletniego lewoskrzydłowego Masona Mitchella z Toronto Maple Leafs. Chłopak z każdym rokiem wykazuje coraz większy potencjał i choć chciałbym brać go za rywala, to tak naprawdę nie mogę. Mitchell opowiada tak dobre kawały, że nawet sam diabeł jadłby mu z ręki.
– Nieźle go wygładzili. – chichocze rozbawiony Ollie.
– Ani trochę. Mason jest gorący. – odpowiada Charlie. – Ale mimo wszystko chciałbym kiedyś zobaczyć swoją twarz na pudełku NHL.
– Chcieć to ty możesz. – parskam śmiechem i podaję każdemu pady.
Zaczynamy wznowienie rozgrywki. Oczywiście, jak na szanujących drużynę graczy przystało wybraliśmy swoje barwy i zestawiliśmy się z Dallas Stars, czyli zespołem naszego dobrego kumpla-Tylera Greena.
– Powinniśmy się z nim umówić. Wiecie kogo mam na myśli? – Ollie rozsiada się wygodnie na sofie i łypie na nas okiem.
– Wiemy, ale Ty ma inny harmonogram meczy. A poza nimi będzie w chuj ciężko go złapać, bo prawie cały czas przebywa na tym swoim ranczo z Emily. – odzywam się, choć moje skupienie ogranicza się wyłącznie do gry. Steruję Cadem, naszym kapitanem dając jednocześnie przedsmak tego, co czekałoby drużynę gdybym zamienił A na C.
– Zawsze miałem do niej słabość. – przyznaje Charlie.
– Tak, Em jest świetna. Zresztą Izzy i Mike to też boski duet. – wspominam z uśmiechem dzieciaki kumpla. – Może kiedyś uda nam się ponownie spotkać. Z dala od wrzeszczących fanów i ujadających labradorów. – krzywię się kiedy przypominam sobie nasz wypad z chłopakami do Teksasu. To było krótko po pucharze Stanleya, którego niestety nie zdobyliśmy. Wynajęliśmy domek na ranczo u rodziców Emily, ale przez cały cholerny tydzień paliliśmy ognisko i spaliśmy pod gołym niebem czując się jak bohaterowie z Yellowstone.
– Tylko na ciebie szczekały! – Zaśmiewa się Robby. – Wyczuwały twoją niedobrą energię.
– Wal się. – odpyskowuję strzelając bramkę. – Boże, tak zajebiście brakuje mi treningów. Gdy pomyślę, że jutro znów mam wcielać się w rolę wesołego trenera to... – wkładam dwa palce do ust i udaję, że wymiotuję.
– Dasz radę, Kaner. Jeszcze tylko dwa mecze i do nas wrócisz.
Jeszcze tylko dwa mecze.
Jeszcze tylko dwa mecze.
Od wczoraj wspominam słowa Robby'ego i trzymam się ich tak kurczowo ile mam sił. To one są moją motywacją. I to dzięki nim zakładam dres z naszywką trener bez zajęknięcia. Wiem, że muszę zrobić wszystko, aby wrócić do drużyny. Potrzebują mnie. Chwytam torbę i przewieszam ją na ramieniu. W zasadzie jestem gotów, aby zupełnie tak jak ostatnim razem stanąć przed ambitnymi nastolatkami i wprowadzić ich w tajniki gry, ale zanim wychodzę z szatni spoglądam w lustro.
– Jesteś wojownikiem, Wilder. – szepczę wpatrzony w swoje odbicie. – Walcz.
Brakuje mi moich chłopaków, którzy teraz klepaliby mnie po ramieniu i buczeli jak wozy strażackie. Nie lubię przebywać ze sobą sam na sam, bo to budzi wiele nieprzyjemnych wspomnień. Blizn, które zasklepiły się dzięki mojej ciężkiej pracy. Zaciskając szczękę odwracam się od lustra i wybiegam z pomieszczenia. Gdy zbiegam schodkami w dół trybun, moja komórka wypluwa powiadomienie o przychodzącej wiadomości. Niewiele myśląc wyjmuję telefon i przewracam oczami widząc tekst od Darryla.
Darryl
Nie spóźnij się na trening!!!
Rany boskie, używanie aż tylu wykrzykników powinno być karalne.
Ja
Właśnie wstałem. Dzięki za przypomnienie. Jesteś najlepszy <3
Uśmiecham się ironicznie i wsuwam telefon do kieszeni. Nie znoszę kiedy ludzie traktują mnie jak gówniarza, który nie zna się na swojej robocie. Przeskakuję ostatni stopień i energicznym krokiem podchodzę do ławki. Zrzucam torbę. Wyjmuję z niej łyżwy, kij i kilkanaście krążków, które niezwłocznie pakuję do kieszeni.
– Cześć trenerze! – słyszę za plecami podekscytowany chłopięcy głos i z całych sił wykrzywiam usta w szerokim uśmiechu.
– Cześć, Buster. Nieźle ci wczoraj poszło.
– Jesteś moim idolem. Uwielbiam twoje akcje. – wypala jak armata.
– Dzięki. – wyciągam rękę i przybijam mu piątkę.
– Mógłbym zrobić sobie z tobą zdjęcie?
Nie, nie mógłbyś. Właśnie tak brzmiałaby moja szczera odpowiedź, ale wówczas dzieciak poczułby się urażony, a jego smutek obiegłby całą arenę i Darryl kolejny raz miałby do mnie pretensje. To gra nie warta świeczki.
– Jasne.
Jestem sporo wyższy więc pochylam się nad Busterem, a on pstryka parę fotek.
– Wow, jesteś sigmą.
– Za moich czasów mówiło się zajebisty.
– Mama uważa, że zajebisty to brzydkie słowo i pozwala mi jedynie na sigmę.
– Wciąż słuchasz mamy? – wymyka mi się ale w porę przywołuję rozsądek i opanowanie. – Dobra, nieważne. Masz zdjęcie więc zacznij się przygotowywać do treningu.
Ledwo kończę te słowa, a na trybunach pojawia się reszta aspirujących hokeistów. Witam się z nimi i rozpoczynam rozgrzewkę polegającą na rozluźnieniu mięśni i stawów. Robimy skłony, a następnie przechodzimy do stania na jednej nodze w pozycji litery T. I gdy dokładam im jeszcze piętnaście przysiadów, do ćwiczącej grupy dołącza nikt inny jak Miles. Wydaje mi się, że mam jakieś przewidzenia. Wczoraj wiele o nim gadałem z przyjaciółmi i może teraz zwyczajnie mój umysł ma poważne zwarcie. Mrugam, a nawet przesuwam dłonią po twarzy lecz chuderlak jak stał tak stoi.
Kurwa mać.
– Co ty tu robisz? – pytam szczerze zdumiony.
– Przyszedł na trening. – odpowiada mi znany już głos. Odwracam się i czuję jak brakuje mi powietrza na widok pyskatej ślicznotki w szarym swetrze, błękitnych dżinsach i martensach. Prędko zauważam jak przenosi ciężar ciała z lewej na prawą stronę, co sugeruje, że nadal odczuwa skutki upadku. A mimo to jest tutaj i zadziera głowę, jakby chciała w ten sposób przekazać, że jest gotowa na kolejną bitwę.
– Umie jeździć na łyżwach?
– Tak.
– Nauczył się w jeden dzień?
– Nie. Wczoraj też potrafił, ale zjadła go trema. Jeśli poświęcisz mu odrobinę uwagi, to zobaczysz, że stać go na o wiele więcej niż zaprezentował ostatnim razem.
– Weź go i jedźcie do domu.
– Miles jest na liście. Został przyjęty. Odmawiasz mu? Jedynemu?
– Kurwa, ten dzieciak nie radzi sobie na lodzie. – warczę przyciszonym tonem.
– To go naucz. Od tego tutaj jesteś, prawda? Och i zanim coś jeszcze powiesz, to pamiętaj o skardze, którą mogę na ciebie wnieść. Więc?
– Ja pierdolę.
– Wybacz, nie dosłyszałam. – uśmiecha się uroczo, co tylko podsyca ogień w jej oczach.
– Możecie zostać. – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Ale nawet nie myśl, żeby włazić na lód w tych cholernych butach. Zrozumiano?
Dziewczyna zamiast odpowiedzieć podchodzi do ławki, przesuwa moją torbę i siada. A kiedy znowu krzyżujemy spojrzenia, unosi palec i rysuje nad swoją głową aureolę. Cudem powstrzymuję wybuch śmiechu, a potem każę chłopakom zabrać kije i wejść na lód. Wciąż przypominam sobie słowa Robby'ego i to ostatecznie one pozwalają mi się skupić na zajęciach. Oparty o ścianę patrzę jak nastolatkowie ustawiają się gęsiego i powoli wchodzą na lodowisko. Cieszę się, że żaden z nich już nawet nie planuje się przepychać.
– Ruchy, Miles. – mamroczę udając, że nie widzę jak koślawe i niepewne są kroki chuderlaka. – Jeśli nie chcesz tutaj być, wystarczy, że to powiesz.
– Bardzo chcę. – odpowiada łapiąc się bandy.
– No to jazda. – warczę jednocześnie wyrzucając na taflę parę krążków.
Miles przesuwa się wolno w stronę otwartej bramki, jest już jedną nogą na lodzie i nie mogę zapanować nad złośliwym uśmieszkiem, gdy uświadamiam sobie, że dureń nie wziął sprzętu.
– Czym chcesz grać?
– Słucham?
– Nie słuchaj, tylko się orientuj. Gdzie masz kij?
– Ja... – zaciska zęby. – Nie zabrałem. Czy mógłby trener mi go podać?
Staję tuż obok kija, przyglądam się sprzętowi ale zamiast pomóc dzieciakowi, ja wsuwam dłonie do kieszeni spodni.
– Nie. – odpowiadam bez cienia rozbawienia. – Sam go sobie weźmiesz i nauczysz się, że trzeba pilnować swoich rzeczy.
– Tak, no...tak. Dobrze.
– I popraw kask, bo jest przekrzywiony.
– Tak jest.
– Hej, to nie musztra! – słyszę wrzask dziewczyny siedzącej na ławce. – Spokojnie, Miles. Masz wszystko pod kontrolą, nie stresuj się.
– Nie traktuj go jak pięciolatka. – buczę rozdrażniony. – Przyjeżdża grać w hokeja, pakuje się na lód i zapomina o sprzęcie. To niedopuszczalne!
– Jest zestresowany!
– Nie, on jest nieskoncentrowany. – podchodzę do Milesa, który mając kij zbliża się do wejścia na lodowisko. – Zejdź na ziemię księciu Williamie, bo twoja drużyna nie będzie się z tobą patyczkowała. Jeśli zobaczą, że dajesz dupy to cię zniszczą.
– Próbuję.
– Przestań.
– Ale ja naprawdę próbuję!
– Nie poprawiłeś kasku. – zauważam ponuro. – Próbuj tak dalej, a pewnego dnia będę musiał zdrapywać cię z lodu.
Chłopak zawiesza głowę, garbi ramiona i wygląda jakby miał się zaraz rozpłakać. Nie mam zamiaru patrzeć na to żałosne przedstawienie, dlatego w dwóch potężnych susach dobiegam do ławki i wyjmuję łyżwy.
– Nie traktuję go jak pięciolatka. – dziewczyna nawet na mnie nie patrzy. Jej wzrok skupia się wyłącznie na bracie, który właśnie odepchnął się od bandy i ostrożnie podjeżdża do reszty zespołu. – Miles... On po prostu wiele przeszedł i nie potrzebuje kolejnych sytuacji, które podkopią jego pewność siebie.
– Każdy wiele przeszedł. – rzucam lakonicznie wiążąc sznurowadła.
– Niewątpliwie.
– Te przeciwności, które spotykał na swojej drodze powinny go umocnić. Każda cholerna przeszkoda powinna sprawić, że zacznie o siebie walczyć. – mówię wpatrzony w czubki łyżew. – Bo bez walki nie ma zwycięstwa.
– Robi to.
Zerkam na dziewczynę jak gdybym zobaczył ją pierwszy raz w życiu, a następnie bez słowa podnoszę się z ławki, biorę kij i wbiegam na lód. Serce dudni mi w piersi jak po kilkugodzinnym treningu, a wszystko dlatego, że się odsłoniłem. Zupełnie nieświadomie. Złość zalewa mnie od środka i kiedy mijam Milesa prawie trącam go ramieniem. Zgarniam krążek i już chcę coś powiedzieć, kiedy przypominam sobie o gwizdku. Gdy Darryl zawieszał mi go na szyi żartował, że od tego momentu stałem się oficjalnie trenerem. Przykładam usta do ustnika i wdmuchuję powietrze, a piskliwy dźwięk roznosi się po całej arenie.
– Widzę każdą osobę, która znajduje się na tafli. – podnoszę głos, by nastolatkowie skupili się na moich słowach. – I widzę też swój krążek, mimo, że patrzę na was. Takie coś nazywamy widzeniem peryferyjnym i jest niezbędne przy prowadzeniu dobrej gry, bo mając opanowaną tą taktykę tylko raz unieście głowę. Dzięki szybkiemu skanowaniu lodowiska jesteście w stanie skutecznie przeprowadzić działanie w ataku lub obronie. Musicie zrozumieć swoje położenie, wtedy unikniecie większości kolizji z innymi graczami.
Chłopaki patrzą to na mnie to na krążek, ale mój wzrok świdruje wyłącznie Milesa, który chcąc za wszelką cenę utrzymać się na tafli, zaczyna nerwowo balansować przez co rozchwiewa całe ciało.
– Przenieś ciężar na środkową i przednią część obu stóp! Ugnij kolana! – krzyczę
– Rany, co on tutaj robi? – jeden z chłopaków w geście niecierpliwienia uderza kijem o lód. – Spadaj stąd!
– Przeszkadzasz nam w treningu. – dodaje kolejny.
– Siostra mówiła, że umiesz jeździć. – cedzę wkurzony. – Co to ma być?! W ten sposób chcesz się uczyć gry w hokeja?! Marnujesz mój cenny czas!
– Przepraszam! Ja... nie chciałem, nie wiem dlaczego się tak rozchwiałem.
– Nie wiesz?! – wściekły rzucam kij i podjeżdżam do wystraszonego chuderlaka. Jestem tak zdenerwowany jego niezdarnością i brakiem podstawowych umiejętności, że tracę wszelką kontrolę. Szarpię go za bluzę i wypcham w kierunku otwartej bramki. Miles jednak odwraca się i powoli do mnie wraca, co tylko nasila mój wkurw.
– Niedługo rozpocznę zajęcia z instruktorem jazdy na łyżwach. Poprawię się, obiecuję. Panie Kane, proszę... ja – przerywa kiedy zaczyna drżeć mu głos. – Chcę być hokeistą.
– Hokeistą? Chyba tenisistą. – rechocze któryś z nastolatków.
– Hej, cydrze, jesteś taką samą ofermą na lądzie? A może poruszasz się na specjalnym wózku inwalidzkim przez to, że masz zrośnięte kolana, co?
Stoję naprzeciw dygoczącego z upokorzenia chuderlaka i wpatruję się w jego do połowy zasłoniętą przez kask twarz. Pewnie każdy inny trener już dawno by uspakajał tamtą zgraję i doprowadził chłopaków do porządku, jednak oni wcale nie kłamali. Miles osłabia zespół, a nawet więcej. Uniemożliwia prowadzenie zajęć. Miałbym zbesztać ich tylko dlatego, że powiedzieli prawdę? Wpatruję się w ciemne oczy Milesa i w momencie, gdy zauważam samotną łzę spływającą po jego policzku jeszcze mocniej zaciskam szczękę.
– Prawidłowa postawa i równowaga są kluczowe. – odzywam się po paru sekundowej przerwie. – Jesteśmy lekko zgięci, mamy ugięte kolana i staramy się równomiernie rozkładać cały ciężar, żeby mieć jak najlepszą zwrotność. – nie odrywam oczu od Milesa. – To nie są moje fanaberie, tak po prostu już jest i trzeba się tego trzymać. Jasne?
– Tak, jasne. – odpowiada cicho. Za cicho.
– Dobra. Zaczynamy drybling. – dmucham w gwizdek. – Najprostsza forma prowadzenia kija. Prowadzimy krążek z częstą zmianą kierunku i zwodami. Nasz przeciwnik ma się mylić, zmuszamy go do popełnia błędów. Ta technika ma na celu również wyminięcie.
Podnoszę kij i demonstruję parę uderzeń.
– Potem włączmy ruchy ciała. Poruszajmy się z boku na bok. Chrońmy nasz krążek. – mówię nie przerywając ćwiczeń. – Spójrzcie, rozmawiam z wami i wciąż w pełni kontroluję gumę. I właśnie o taki stopień podzielności uwagi nam chodzi.
Podrzucam krążek, a on odbija się od łopatki. Popisuję się swoimi umiejętnościami, ale tylko po to, żeby każdy z nich zobaczył jak wspaniałą rzeczą jest umiejętne prowadzenie kija. Gdy kończę pokaz wszyscy biją mi brawo, na co w ogóle nie reaguję. Pochwały innych są miłe, owszem, lecz nic mi nie dają. Nie potrafię czerpać z nich radości ani nawet motywacji. Bo wszystko co osiągnąłem zawdzięczam samemu sobie. Teraz wielu chce wznosić toasty na moją cześć i klepać mnie po ramieniu, ale gdy wcześniej, jako nikomu nieznany facet potrzebowałem czyjeś obecności zostawały mi jedynie wysłużone hokejówki i podrapane kije. Zatem... bez łaski. Nie chcę poklasku.
– To najlepszy trening na całym świecie. – mówi Buster próbując zagarnąć krążek.
– Totalnie! – wtóruje mu drugi. – Dowiedziałem się tylu rzeczy, że zaraz mi łeb eksploduje.
– Przerwa! – ogłaszam uprzednio gwiżdżąc. – Klasyczne piętnaście minut.
Chłopacy zjeżdżają z lodowiska, ale ja wciąż jestem na lodzie. Nieśpiesznie odpycham się jedną nogą w kierunku bramki. Obserwuję ich przed chwilę. Tworzą między sobą kilku osobowe grupki rozchodzą się po szatni. Podoba mi się to, że czują się zespołem. Zaraz jednak przypominam sobie o Milesie i jakby wyczuwając obecność chuderlaka, odwracam się za siebie.
– Dawaj, Dawaj księciu Williamie. – rzucam nagląco.
– Nienawidzę rodziny królewskiej. – buczy pod nosem. – Dlaczego pan na mnie zaczekał?
– Nie czekałem.
– Och, rozumiem. Okej.
– Odholować cię do wyjścia czy jednak dasz radę zanim nastanie Wielkanoc?
– Dam radę.
– Ekstra. – uśmiecham się z pewną dozą ironii i jednym mocnym ruchem odbijam się od tafli i sprintuję do bramki. Ostrza łyżew wbijają się w miękką podłogę, kiedy zbliżam się do ławki.
– Mamy do pogadania. – słyszę tuż obok kipiący gniewem głos dziewczyny. Łypię na nią jednym okiem, bo serio nie sadzę, żeby jej słowa były dla mnie ważne. Zaciska zęby i ściąga brwi ta mocno, że na czole pojawiają się zmarszczki.
– Byle szybko. – wyjmuję z torby pomarańczowe pachołki i ustawiam je pod ścianą.
– Słyszałam każde twoje słowo. Czułam twoją agresję nawet będąc poza lodowiskiem. I choć było mi niezwykle trudno nie wstawałam z ławki.
– Chcesz za to jakąś pochwałę czy co?
– Nie wchodź mi w zdanie. To bardzo niegrzeczne. – fuka jednocześnie wyciągając z kieszeni telefon. – Gdy tak siedziałam uzmysłowiłam sobie, że zaczynam obawiać się o swojego brata. I wcale nie mam na myśli fizycznych urazów. Dotarło do mnie, że możesz go zniszczyć. Wtrącić w otchłań braku pewności siebie. Myślałam czy masz jakieś doświadczenie w pracy z dziećmi, ale na ponad dwudziestu stronach, które odwiedziłam nie było ani jednej wzmianki o tym, że trenujesz młodzież. Uznaję zatem, że to twój pierwszy raz. I zapewne nie poparty żadnym przeszkoleniem.
– Moja rozległa wiedza na temat sportu daje mi wiele możliwości. W tym trenowanie młodzieży. – odpowiadam poirytowany.
– A czy wiedza idzie w parze z regulaminem kodeksu karnego o nie naruszeniu nietykalności uczniów?
– Co? – gapię się na nią jak na wariatkę, którą z całą pewnością jest skoro znienacka wypala z kodeksem karnym. – To po wczorajszym upadku? Neurony straciły połączenie z twoim mózgiem.
– Och, zapewniam cię, że mój mózg działa sprawnie. – pokazuje mi telefon, na którym trwa odtwarzanie kilku sekundowego filmiku. To moment, w którym tracę cierpliwość i daję się podnieść złości. Zwijam dłonie w pięści widząc jak szarpię za bluzę Milesa i wypycham go w stronę wyjścia z lodowiska. – Wiesz co się stanie, jeśli pójdę z tym do twoich przełożonych?
– Wzniesienie skargi przestało cię satysfakcjonować? – syczę mierząc ją wściekłym spojrzeniem. – Czy ty masz pojęcie z kim zadzierasz? Jestem pierdolonym bogiem tej areny.
– W takim razie chyba nie masz się czym martwić, prawda? – uśmiecha się słodko. – Jeśli jesteś bogiem to nic nie mogą ci zrobić. Nawet zawiesić. Och, nie. Zaraz... przecież twoi szefowie właśnie to zrobili. Dali ci karę.
Nie dowierzam, w to co słyszę. Czy ona naprawdę to powiedziała?
– Czego ty, kurwa, ode mnie chcesz?! – wybucham.
– Spokojnie. Nie zależy mi na szantażu. Kieruje się wyłącznie troską o brata.
– Niemal się wzruszyłem.
– Dobrze, to oznaczałoby, że jednak masz w sobie coś z człowieka. – ironizuje i zaraz potem wstaje. – Jak już wcześniej wspomniałam, nie zależy mi na szantażu. Gdyby tak było to zamiast twoich szefów wybrałabym media.
– Aha. – niewiele z tego rozumiem. – Dzięki?
– Posłuchaj... – wciąga w płuca powietrze, a następnie zadziera brodę, by móc spojrzeć mi w oczy. – Możemy sobie pomóc. To prosty układ, w którym każda strona wyjdzie z poczuciem wygranej.
– Żartujesz? – splatam ramiona na piersi. – Jaki układ?
– Dasz Milesowi indywidualne lekcje. Najpierw łyżwiarstwa potem hokeja. To nie będzie dla ciebie wielkie wyzwanie, a na pewno pomoże mojemu bratu. W zamian możemy przepracować twoją złość. – dziewczyna znowu bierze głęboki wdech. Mam wrażenie, że wkłada w naszą rozmowę wiele wysiłku. Nieumyślnie przesuwam wzrokiem po jej twarzy i zatrzymuję się na ciemnych sińcach pod oczami. Cierpi na bezsenność? A może przez całą noc knuła ten swój misterny plan?
– Nie mam żadnej złości. – cedzę ledwie panując nad emocjami.
– Masz. I nie mówię tego, żeby cię zmusić do indywidulanych praktyk. Znam cię od zaledwie dwóch treningów i wierz mi, nie radzisz sobie z agresją.
– Uważaj, pingwinku – warczę zbliżając się do dziewczyny. – Na lądzie jestem tak samo skuteczny jak na lodzie, ale ty zdaje się, że miałaś problem z tym ostatnim. – wodzę spojrzeniem po jej twarzy z nadzieją, że zdradzi ją mimika. Pragnę ujrzeć wyraz zmieszania, lęk lub rozgoryczenie, ale zamiast tego się uśmiecha.
– Moje umiejętności jazdy na łyżwach są na gorszym poziomie niż Milesa.
– Co za pech.
– Niekoniecznie. W mojej pracy nie potrzebuję zasuwać po lodzie.
– Masz na myśli piekło? Twój piekielny charakter sprawił, że dostałaś stanowisko sekretarki samego szatana, co?
– Dlaczego faceci zawsze fantazjują na temat sekretarek? – śmieje się krótko. – Przykro mi, ale jestem wykfalifikowaną terapeutką, która zjada takie przypadki jak twój na śniadanie.
Parskam pod nosem. Podoba mi się to, że jest znacznie niższa ode mnie, a teraz, gdy mam na stopach łyżwy jeszcze bardziej zarysowuje się nasza różnica wzrostu. Pochylam głowę, by nie musiała już dłużej wyginać szyi.
– A więc planujesz mnie pożreć? – zniżam głos ignorując szaleńcze bicie własnego serca. – Nie dziwię ci się. Ponoć jestem pyszny.
Dziewczyna wykonuje mały krok w przód. Zupełnie nie przejmuję się uciekającym czasem ani tym, że oboje co chwilę zmniejszamy nasz dystans.
– Najważniejsze, żebyś nie odbił się czkawką. – szepcze opuszczając wzrok na moje usta.
Robi mi się gorąco. Wiem, że flirtujemy i cholera, to takie podniecające. Przysuwam się odrobinę bliżej i unoszę dłoń. Bez słowa zakręcam kosmyk jasnobrązowych włosów na palec i spod przymkniętych przyglądam się niewielkiej różowej plamce, która zawędrowała na jej policzki.
– Zgoda. – mruczę nie przestając bawić się jej włosami. – Ale tylko dlatego, żeby udowodnić ci, mój terapeutyczny pingwinku, że wcale nie potrzebuję pomocy.
* Hej, dziś gościnnie wpadł do nas Mason Mitchell, grający w drużynie Toronto Maple Leafs, główny bohater Ice Princess, książki autorstwa wspaniałych dziewczyn–ep_lorenc. Dziewczyny stworzyły romans z motywem sloooow burn pomiędzy hokeistą, a utalentowaną łyżwiarką. Polecanko <3
* Jeśli spodobał Wam się rozdział, proszę, dajcie znać. Uwielbiam czytać Wasze komentarze i cieszę się jak dziecko widząc wpadające gwiazdki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top