Rozdział 1
Hockey Guys #2
NO PUCKING RULES
ICE HCOKEY ROMANCE
Dla wszystkich, którzy wiedzą, że...
najlepszy power play jest rozgrywany poza lodem.
Rozdział 1
Holly
Czuję na sobie wzrok Nacho, gdy biorę kęsa słodkiej bułki z cynamonem. To ten niezręczny moment, w którym za cholerę nie chcę pokazywać jakie to błogie uczucie, kiedy brązowy cukier rozpuszcza mi się na języku. Udaję więc, że się krzywię, a potem szybko sięgam po kubek z kawą i wypijam w pośpiechu parę łyków. Wiem, że przesadzam lecz zalewają mnie wyrzuty sumienia. Naprawdę nie potrafię się ogarnąć i coraz częściej wydaje mi się, że moja przyjaciółka, Tilly, miała rację mówiąc, że potrzebuję terapii.
Zabawny fakt? Jestem psychoterapeutką.
Specjalizuję się w psychoterapii i treningach regulacji emocji, co w praktyce oznacza, że zgłaszają się do mnie osoby niepotrafiące radzić sobie z nadmierną agresją. Dość ryzykowne, ale przynoszące satysfakcję i stabilizację finansową na takim poziomie bym mogła bez obaw zainwestować w Thermomixa i zasubskrybować pięć ulubionych kanałów streamingowych.
– Przez ciebie robię się miękka. – buczę pod nosem patrząc na mojego rocznego, wiecznie obślinionego berneńczyka. Jestem szczęściarą, że mogę pracować z Nacho, choć to nie była szczególnie łatwa droga. Najpierw potrzebowaliśmy mnóstwa treningów, szkoleń, a na końcu pięknego dyplomu potwierdzającego jego kompetencje w zakresie dogoterapii. Tak, podobnie jak ja, Nacho, pomaga pacjentom i szczerze? Jest w tym najlepszy. Nagle drzwi mojego gabinetu uchylają się, a w szparze zauważam burze rudych loków.
– Jak bardzo jesteś zajęta?
Kaylee posyła mi szatański uśmiech, który sugeruje tylko jedno. Chce mi coś pokazać. Ostatnim razem gdy uśmiechała się w ten iście diabelski sposób musiałam oglądać zdjęcia z ostatniego pokazu mody Prady na którym zaprezentowano torebkę wysadzaną szafirami. Czy muszę dodawać, że nie gonię za ciuchowymi trendami, a zamiast torebki wolę plecak? Jest funkcjonalny. Poza tym moje plecy są mi ogromnie wdzięczne, że postanowiłam (po wielu próbach) nosić go na obu ramionach.
– Nie mam ochoty kolejny raz oglądać anorektycznych kobiet w przebraniu grzybów i wodorostów.
– To nie były grzyby i wodorosty tylko... – Kaylee wzdycha widząc moją uniesioną brew. – Nieważne. Chodź, to ci się spodoba.
– Będą filmiki z uroczymi kotkami?
– Nie.
– To może wyścigi emerytów na wózkach inwalidzkich?
– Co?
– Co? – odpowiadam ledwo panując nad śmiechem. – Kaylee, skarbie, mam zaledwie dziesięć minut do kolejnego pacjenta, więc jeśli to nie jest nic ważnego, to podziękuję.
– W sieci hula filmik z twoim byłym– Zaśmiewa się, a jej oczy płoną z ekscytacji. – Ktoś go nagrał, gdy wykłócał się o dodatkową gałkę lodów. – dodaje robiąc tajemniczą minę.
No dobra, przyznaję. Zdobyła moją uwagę. Z przesadną gracją podnoszę się z miękkiego welurowego fotela, wygładzam spódnicę i zaczynam cicho chichotać. To zupełnie nie pasuje do efektu perfekcyjnej profesjonalistki jaki chciałam uzyskać, ale pieprzyć to. Najważniejsze, że zobaczę kolejny filmik, który potwierdzi jak wielkim kutasem jest ten zadufany w sobie facet o nieprzyzwoicie wielkim ego.
– Nigdy nie umawiaj się z aktorami. Dranie zbyt dobrze odgrywają rolę zakochanego Romeo. – mówię z pewną dozą rozczarowania, którego mimo wielu prób nie jestem w stanie wyrzucić. Tak, to już jest, gdy rozpalona wyobraźnia tworzy swój własny scenariusz na naszą jak by mogło się wydawać idealną miłość. Byłam głupia. Wpatrzona w Gabe'a jak w obrazek, nie zauważałam żadnych czerwonych flag. A było ich mnóstwo. Właściwie było ich tak dużo, że jeślibym pozbierała każdą z nich, to powstałaby peleryna. Wielka czerwona peleryna dla cholernie naiwnego kapturka, który bezgranicznie ufając swojej babci został skonsumowany przez wygłodniałego wilka. Jestem przekonana, że ten kto pisał tę bajkę wzorował się na moim jakże hollywoodzkim związku.
– Aktorami? Daj spokój, ostatni facet, który mnie zaczepił był kierowcą śmieciarki. – prycha Kaylee przewracając oczami.
– Najważniejsze, że był miły. Bo był, prawda?
– Hols, on zaczepił mnie, bo wrzuciłam plastik do złego pojemnika.
Mrugam zaskoczona. Z jakiegoś powodu w ogóle nie wzięłam pod uwagę tego, że to wcale nie jest początek jakieś komedii romantycznej, a brutalna rzeczywistość, w której faceci zrzucają swoje maski i ukazują się takimi jakimi są. Krzywię się jakbym właśnie zjadła cytrynę i robiąc głęboki wdech staram się uspokoić. Kaylee w tym czasie otwiera drzwi od sekretariatu i obie siadamy za biurkiem. Nie trwa długo, gdy na płaskim monitorze widzę Gabe'a. Ma na sobie marynarkę w kolorze wanilii i podniesionym głosem żąda od sprzedawcy kolejnej gałki, za którą rzekomo zapłacił. Filmik ma prawie sto tysięcy odtworzeń i nie powinien mnie bawić, ale kiedy tylko pojawia się rozzłoszczona mina Gabe'a nie umiem się pohamować i wybucham śmiechem.
„Chcę pistacjowe!" z głośników płynie jego głos, który już został edytowany na dziesiątki możliwych opcji.
– Jest okropny. – ledwo wyduszam przez śmiech. – I roszczeniowy.
– Przypominam, że to ty się z nim umawiałaś.
– Świetnie gotował. – przyznaję z niechęcią. – I tańczył salsę.
– To nie czyni go wyjątkowego. Znam paru typów, którzy potrafią świetnie tańczyć.
– Tańczył ją nago.
– Och, to ciut zmienia postać rzeczy.
Gabe miał też wiele innych zalet, ale z czasem te przemieniły się w wady. Powinnam była bardziej posłuchać swojego instynktu i widać, gdy pierwszy raz wszczął awanturę o to, że wychodzę z domu w wydekoltowanej sukience. Nie wiem czy się z kimś spotyka. Pewnie tak, bo pieniądze i wygląd greckiego boga przyciąga naiwne kobiety jak magnes. Patrzę na mężczyznę, który kiedyś był całym moim światem i jedyne co czuję to pogardę.
Do samej siebie. Za bycie idiotką.
– Hej, myślałam, że filmik sprawi, że poczujesz przypływ zajebistości. Skąd ta smutna mina? Serio dziewczyno, nie rób mi tego. Ten Wacuś w ogóle na ciebie nie zasługiwał.
– Wiem, spokojnie. – wstaję z miejsca i posyłam w jej stronę lekki uśmiech. – Cały ból mam już za sobą. Przepracowałam to. – nie dodaję, że w towarzystwie pudełka ciasteczkowych lodów od Ben&Jerry's.
Kaylee spogląda na mnie inaczej. Jej uśmiech znika, a na twarzy pojawia się podziw? Nie jestem przekonana czy dobrze ją rozszyfrowałam. No bo dlaczego, do cholery, miałaby mnie podziwiać? W swoim dwudziestopięcioletnim życiu jeszcze nie osiągnęłam niczego spektakularnego. No chyba, że chodzi o ilość wstydliwych momentów, bo po tym jak przez przypadek weszłam do zajętej sauny, w której siedziało dwóch gołych facetów albo jak w sklepie przypadkowo zaczęłam wypakowywać na taśmę kasjerską nie swoje zakupy, mam ją w kieszeni. Serio, nie kłamię. Nieważne jak bardzo staram się być tą idealną Holly na koniec i tak wyłazi roztrzepana Hols, która doprowadza wszystkich do szczytu zażenowania.
A może po prostu jestem sobą. Dziewczyną mającą swoje lepsze jak i gorsze dni. Przeżywającą śmierć gołębia i pokonująca długie dystanse na basenie podczas weekendowych treningów. Śpiewającą pod prysznicem słodkie piosenki Tylor Swift i wrzeszczącą fanka młodzieżowej drużyny piłkarskiej Reading Youth Football Team. Jestem wszystkim po trochu i to nie ze mną jest problem.
– Jesteś niesamowita. – Kaylee niespodziewanie podchodzi bliżej. – Nie dość, że miałaś odwagę wylecieć z kraju i rozpocząć tutaj studia to jeszcze zrobiłaś wszystko, aby przejąć opiekę nad swoim młodszym bratem. I to tydzień po rozstaniu z Wacusiem.
Słowa Kaylee jak ostrze wbijają się w moje serce. Nie chciała tego i ja również wolałam tego uniknąć, ale czasami jedyną opcją jest zmierzenie się z bólem. Zaakceptowanie go.
– Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu. – odpowiadam przekonana o słuszności tego zdania. Gdy nagle tracisz oboje rodziców w wypadku samochodowym, a twój niepełnoletni brat może pójść do domu dziecka robisz wszystko by temu zapobiec. Nie ma czasu na analizy, zastanawianie się co będzie potem, jak ułoży się wasze życie. Trzeba zakasać rękawy, wydać mnóstwo pieniędzy na konsultacje i prawników, a następnie złożyć wniosek i walczyć w sądzie o przyznanie praw. Nie ma innej drogi. I ja cztery temu właśnie nią przebyłam.
– Nie, nie każdy. To że tak myślisz czyni cię jeszcze bardziej wyjątkową.
– Hej, daj spokój. – rzucam rumieniąc się. – Zapomniałaś już jak przez pomyłkę zamiast włączyć muzykę relaksacyjną dla pacjentów kliknęłam w playlistę z heavy metalem? Wcale nie jestem wyjątkowa. Ugh, bycie wyjątkową jest strasznie przereklamowane.
– Jak mogłabym zapomnieć? Ta dwójka wybiegła z twojego gabinetu jakby się paliło. – chichocze pod nosem.
– Przepraszałam ich ze sto razy.
– I dostali po cukierku. Miętowym.
– Ona nie cierpiała smaku mięty. – wzdycham głęboko. – No sama widzisz, jestem królową niezręcznych sytuacji. Albo jak to Miles określa „przypałów"
– Jak się czuje w nowej szkole? Odnajduje się?
– Nauczyciele twierdzą, że tak.
– Nauczyciele?
– Nasze rozmowy ograniczają się do „cześć" „nie rozkazuj mi" i „pa". Miles przechodzi bardzo trudny czas, zamyka się w sobie. Ciężko mi na potrzeć, dlatego staję na głowie, żeby wyciągnąć go z tej skorupki. Dla niego zjadłam pizzę z ananasem. Rozumiesz? Z cholernym ananasem. Przecież za to powinni karać.
– To takie dołujące. Jesteś terapeutką, a masz trudność z dotarciem do własnego brata.
– Bo jestem zaangażowana. Nie umiem wygasić przy nim swoich uczuć. Zresztą nawet tego nie chcę. Już dość wycierpiał. Potrzebuje ode mnie wsparcia, a nie sesji.
– Racja. No i chyba dogaduje się z Nacho?
– Lepiej niż z całą resztą ludzkiej populacji.
Kaylee posyła mi uśmiech w stylu „hej, nie martw się. Wszystko się ułoży" ale ja wcale nie chcę go widzieć. To znaczy chcę, bo się przyjaźnimy, ale zupełnie nie musi mnie przekonywać do tego, że po naszej burzy wreszcie wyjdzie słońce. Miles może mnie nie lubić, a nawet więcej, może mieć do mnie pretensje i żal, że wyrwałam go ze znanego środowiska ale wszystko co robię i zrobię jest podyktowane wyłącznie jego dobrem. Znam go i choć nie wiem jak bardzo chciałby się przede mną schować, ja zawsze go odnajdę. Wracam do swojego gabinetu i zaczynam przygotowywać się do kolejnej sesji. Uwielbiam swoją pracę, moja prababcia i babcia były psycholożkami i pragnęłam kontynuować tą rodzinną tradycję. No dobra, oprócz tego była też ciemna strona. A mianowicie dokuczanie i wyśmiewanie się. Kiedy byłam nastolatką miałam bardzo krzywe zęby i zmuszono mnie do noszenia aparatu ortodontycznego. Protestowałam napędzana lękiem i obawą, ale nikt nie chciał słuchać zmartwionego dziecka. Dorośli kierowani swoją myślą twierdzili, że wiedzą lepiej niż dwunastolatka. Nie chcę powiedzieć, że przez całe dzieciństwo czułam się nieakceptowana i zwyczajnie pomijana, bo były momenty, w których stawałam w centrum uwagi. Na przykład kiedy zostałam przewodniczącą klasy. Nie byłam szkolną pięknością ani nie miałam wysportowanego chłopaka lecz za to odznaczałam się empatią i mądrością, które ostatecznie stały się moim życiowym wyborem. Bycie terapeutką, poznawanie nowych ludzi i ich problemów jest dla mnie ważne, bo ja nie chcę leczyć. Chcę uleczać. Stopniowo pomagać dostrzec popełniane błędy i znaleźć dla nich rozwiązanie. W zgodzie z samym sobą. Balans w naszym zabieganym życiu jest niezwykle potrzebny, powiedziałabym, że niemal tak samo jak oddychanie. I nie powinniśmy go niszczyć. Nie powinniśmy wstrzymywać naszego powietrza. Nigdy. Gdy się tak krzątam po gabinecie Nacho łypie na mnie swoimi mądrymi ślepiami, a następnie siada i ledwo powstrzymuję śmiech, bo wygląda tak jakby sam miał zaraz przyjąć znerwicowanych pacjentów. Anabell przychodzi na terapię ze swoją dziewczyną Knox. Zwykle nie prowadzę sesji partnerskich, ale urzeczona ich historią zrobiłam wyjątek. Anabell wychowała się w rodzinie zastępczej natomiast Knox była córką jej oczyma. Relacja pełna wzlotów i upadków. Płaczu, tajemnic i śmiechu. Dziewczyny padły ofiarą bezlitosnego hejtu, który zapoczątkował w nich niechęć do życia, a skutkiem ubocznym była agresja. Złość kipiała w dziewczynach do tego stopnia, że wdały się w bójkę. Zupełnie bezsensowną walkę, która zakończyła się złamaniem kości ramiennej Knox.
– Jesteśmy!
O wilku mowa.
Wychodzę wraz z Nacho, żeby się przywitać i od razu zauważam, że Anabell znów zaszalała z kolorem włosów. Ostatnim razem miała pomarańczowe z żółtymi refleksami, a teraz są całe fioletowe. Ma też kolczyk w nosie i świeży tatuaż na prawej dłoni. To chyba kwiat róży. Albo kapusta. Nie jestem pewna.
– Świetnie. – uśmiecham się w stronę milczącej Knox. – Jak wasze samopoczucie?
– Poszłyśmy na randkę na mecz hokeja. – mówi Anabell podnosząc się z kolan. – Ale drużyna nasi przegrali i poszłyśmy się upić.
– Jesteśmy na kacu. – dodaje Knox. – I możemy być niemiłe.
– Chodźcie, zapraszam. – odpowiadam wskazując ruchem głowy otwarty gabinet. – Spróbujemy wypędzić te złe demony.
– Nie da się, bo Owen to cienias. – mruczy Knox idąc posłusznie do pokoju.
– Owen? – Nie nadążam.
– To obrońca Red Wings. – wyjaśnia pośpiesznie Anabell.
– Musicie mi wybaczyć, ale kompletnie nie znam się na hokeju.
– Nic dziwnego. – Knox siada na sofie i od razu chwyta za poduszkę. – W Anglii znacie tylko rugby i krykiet, co?
– Jest też parę innych sportów. – rzucam starając się nie wyprowadzić z równowagi.
– Gdybym tylko spotykała tego dupka Wildera, to... – Knox jednak woli się dalej nakręcać.
– Kim jest Wilder? – pytam zastanawiając się jaki ta osoba mogłoby mieć udział w jej złości. – Czy to ten kurier z Amazona, który nie zostawia wam paczek w umówione miejsce?
– Nie. To hokeista. A konkretniej mówiąc, to właśnie powód przegranej Red Wings. Wilder odbił krążek Owenowi i strzelił bramkę.
– Dupek! – krzyczy Knox.
– Hm, okej. – wdycham cicho dyskretnie zerkając na Nacho. – A co było po meczu?
– Zapijaliśmy smutki. – mruczy Anabell. – Bardziej Knox, ale lubię wódkę więc nie miałam nic przeciwko.
– To może porozmawiamy o tym, co fajnego się wydarzyło przed meczem. Bo na pewno coś miłego wam się przytrafiło, prawda?
Próbuję. Ze wszystkich sił próbuję utrzymać się na powierzchni i nie ulec negatywnemu myśleniu swoich pacjentów, ale to, że są tutaj we dwie pochłania niemal moją całą energię. Rany, czuję się jakby zamiast dziewczyn wtargnął tutaj jakiś wampir energetyczny i wyssał ze mnie ostatnią kroplę witalności. Kiedy słucham ich przygnębiającego dialogu, gdy staram się nie dopuścić do kłótni i nieco kontrolować wulgaryzmy padające z ust Knox na temat hokeisty ze znienawidzonej drużyny co chwilę czuję na sobie przeszywające spojrzenie Nacho. Jesteśmy zmęczeni, bo ta sesja jest już naszą ostatnią, co znaczy, że przyjęliśmy ośmiu pacjentów i nasz organizm domaga się wytchnienia. Najlepiej gdzieś, gdzie nie ma ludzi i panuje bezwzględny spokój. Znacie takie miejsce? Nie? Cóż, ja również. Rozerwana między Milesem, treningami i pracą nie mam czasu na szukanie swojej oazy. Ale nie ma tego złego. Przecież mogłoby być gorzej. Trudniej i o wiele, wiele boleśniej. Pies kładzie swój pyszczek na moje kolana, co z pewnością jest oznaką wsparcia. Idzie nam dobrze. To znaczy Anabell i Knox. Po długiej, niemal półgodzinnej wymianie dość ostrych zdań zaczynamy dostrzegać uczucia innych osób i powoli rozumiemy, że nasz światopogląd może być zupełnie inny od światopoglądu sąsiadki czy nawet własnej matki. Odczuwamy wstyd, choć wcale nie powinniśmy. Jesteśmy tylko ludźmi, popełnianie błędów jest wpisane w nasze DNA.
Kiedy kończymy sesję jestem o krok uniesienia ramion i podziękowania wszechświatowi za to, że mnie wysłuchał. Dziewczyny żegnają się rozluźnione i nawet całkiem rozpromienione, co delikatnie łechta moje echo, a potem idą do Kaylee zapisać się na kolejną wizytę.
– Daliśmy radę. – mówię do ziewającego Nacho. – Jesteśmy super. – dodaję mocno wierząc w te słowa. Kiedyś w jakiejś książce przeczytałam, że to my powinniśmy być swoimi największymi cheerliderkami, dlatego co najmniej raz w tygodniu chwytam za pompony i powtarzam sobie (oraz Nacho) że wykonaliśmy kawał świetnej roboty. Wychodzę z nowoczesnego budynku Holistic Haven i w lekkim pośpiechu pakuję psa na tylne siedzenie ukochanego subaru. Zimny, północny wiatr szarpie moim płaszczem, kiedy zamykam drzwi i obchodzę auto, a potem gdy już odpalam silnik, na przedniej szybie zauważam krople marznącego deszczu. Cholera, nienawidzę jeździć w takich warunkach. Wciąż pamiętam ten jeden jedyny raz, gdy ciotka Matilda postanowiła odwieźć mnie do domu. Spędzałam u niej świetny czas grając w szachy i obserwując nadętego czarnego kocura. Na dworze jak zwykle było szaro, mokro i raczej nikt o zdrowych zmysłach nie wynurzał się z ciepłego mieszkania. Prawdopodobnie to był powód śmiałej decyzji ciotki. Uzbrojona w kluczyki od swojego starego Vauxhalla kazała mi zająć miejsce pasażera, nie wspominała nic o pasach bezpieczeństwa więc moja ośmioletnia głowa zupełnie się nimi nie przejmowała. Drogi były śliskie i wąskie, ale to nie było przeszkodą dla ciotki, która pokonując zakręty prawie z nich wpadała. Bujało mną na wszystkie strony, nawet do dziś mam bliznę po tym jak z impetem przywaliłam łokciem w deskę rozdzielczą. Kiedy w reszcie dojechałyśmy do domu, byłam tak zesztywniała od strachu, że gdy ojciec otworzył drzwi, bym mogła wysiąść, ja wpadłam prosto w błoto. Uch, na samo wspomnienie tamtego dnia dostaję dreszczy. Dlatego nie lubię jeździć autem gdy cokolwiek leci z nieba, ani gdy ulice są wąskie. A już zdecydowanie nie lubię przekraczać prędkości. No hej, na coś są te ograniczania, prawda? Jadę w kierunku Maryland Avenue myśląc o zbliżającej się kolacji. Miles nie przepada za kanapkami, choć szczerze powiedziawszy, mój brat nie lubi niczego co nie jest pizzą lub Mac&Cheesee. Czy ja też byłam taka wybredna w jego wieku? Zaciskam palce mocniej jakbym się bała, że kierownica w każdej chwili może wykonać jakiś manewr bez mojej wiedzy i nie zwracając uwagi na to, że połowa uczestników ruchu drogowego postanawia mnie zatrąbić na śmierć wlokę się wprost do skrzyżowania i wybieram Elliott Street, która szybko przemienia się w Emerald, a potem mknę południową przecznicą Duncan i docieram na Isherwood. Mieszkam w szeregowcu, całkiem podobnie jak dawniej w Reading. Moje drzwi są pomalowane na piękny odcień ciemnej czerwieni, a ściany wykończone białą cegłą klinkierową. Przed domem jest niewielki ogródek, w którym późną wiosną sadzę słoneczniki. Jestem zadowolona z tego, gdzie obecnie jestem choć nie zawsze było tak dobrze. Moje początki z Washingtonem wołały o pomstę do nieba. Nie radziłam sobie z wielokulturowością tego miasta, przerażały mnie nieznane obyczaje i cały układ metropolii. Przez blisko dwa lata używałam Google Maps by dotrzeć na właściwy przystanek i dopiero teraz, gdy powoli mija ósmy rok jestem w stanie swobodnie poruszać się po obrzeżach i centrum. Parkuję w wyznaczonych liniach, otwieram tylne drzwi i wyprowadzam Nacho, który niemal od razu ciągnie mnie w stronę posadzonych na krawędzi chodnika drzew. Cierpliwie czekam, aż je wszystkie obsika i szybko przechodzimy przez ogród. Drzwi od mieszkania są otwarte, co wcale mnie nie dziwi. Miles często zapomina by je zamknąć.
– Cześć! Wróciłam! – oznajmiam stojąc w przedpokoju i zdejmując płaszcz.
W odpowiedzi słyszę jedynie dźwięki z włączonego PlayStation.
– Jak było w szkole? – pytam wycierając psu łapy.
Nadal zero reakcji.
– Poznałeś kogoś fajnego? – ciągnę niezrażona jego milczeniem.
Nacho przekrzywia łebek i zlizuje ciepłym językiem moją marsową minę. Chowam twarz w jego gęstej sierści i wzdycham parę razy chcąc wyrzucić z siebie te negatywne wibracje. Muszę być ostrożna. Wyrozumiała i wesoła, aby wydobyć Milesa z tej twardej skorupki. Zakładam swoje ulubione różowe kapcie w kształcie uroczych króliczków i mknę do salonu.
– Co to jest za gra? – nie odpuszczam. Udając zainteresowanie wlepiam oczy w ekran telewizora, gdzie właśnie postać sterowana przez mojego brata zabija niewinnych przechodniów i zabiera ich kosztowności. – Na czym ona polega? Oczywiście poza mordowaniem spokojnych obywateli. Czy tu w ogóle obowiązuje jakieś prawo?
– Tak, obowiązuje. – odpowiada znudzonym tonem. – To prawo Milesa.
Wszystko jasne. Prawo Milesa, co w tym jest niezrozumiałego? Nie wiem czy chcę wchodzić w szczegóły, więc postanawiam zająć się swoim pustym żołądkiem. Pokój jest połączony z kuchnią, więc podczas przygotowywania tortilli z serkiem śmietankowym i łososiem towarzyszą mi odgłosy wystrzeliwanych pocisków i jęki konających ofiar. Nalewam soku pomarańczowego do wysokiej szklanki i upijam łyk zastanawiając się jak, do cholery, nawiązać dialog z Milesem.
– Zapisałeś się na jakieś zajęcia dodatkowe?
O boże, serio zapytałam piętnastolatka o zajęcia dodatkowe? Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Chociaż może zanim pochłonie mnie nicość wolałabym uzbroić się w porządny poradnik. Coś w stylu „Jak rozmawiać z ścianą" albo „Sto sposobów na rozpoznanie humoru nastolatka".
– Podoba ci się w nowej szkole? – Zaciskam powieki, kiedy po raz kolejny strzelam sobie w kolano.
– Nie. – odpowiada po bardzo długiej przerwie. – Jest do kitu.
– Dlaczego?
– Bo chodzą do niej sami idioci. – stwierdza oschle.
– To jedna z lepszych szkół. – Zauważam. – Nie nadążasz za materiałem? Dokuczają ci?
– Nie chcę o tym gadać, okej?
– Okej. – niechętnie godzę się na postawioną granicę.
Pochylona nad blatem spoglądam uparcie w kierunku Milesa. Tak bardzo chciałabym mu pomóc, wejść do jego umysłu i oczyścić go z wszelkiego zła, lecz jedyne co mogę zrobić to bezradnie gapić się jak przemienia płytę z grą na konsoli. W całym mieszkaniu wybrzmiewa jakaś energiczna piosenka, a potem dołącza do niej charakterystyczne szuranie łyżew po lodzie. Nie wiem skąd u niego pojawiła się ta obsesja na punkcie hokeja. Nigdy w niego nie grał, ba, nawet nie był na lodowisku ale z jakiegoś powodu nalegał, abym zamiast Fify kupiła mu rozgrywki NHL. Nagle rozdzwania się mój telefon i bez namysłu wyjmuję go z tylnej kieszeni spodni. Na wyświetlaczu miga nieznany numer. Który to już raz? Nienawidzę takich połączeń. Zwykle pod takim kryją się jacyś bezsumienni naciągacze albo gorzej wyłudzacze pieniędzy. Mimo wszystko decyduję się odebrać. Ściągam brwi, napinam mięśnie i szykuję się do ataku, gdy nagle po drugiej stronie słyszę nieznajomy męski głos.
– Cześć, Holly.
– Cześć? – odpowiadam zbita z tropu.
– Pewnie mnie nie pamiętasz, spotkaliśmy się zaledwie na parę minut.
– Nie wiem skąd znasz moje imię ani jaką historyjkę właśnie tworzysz, ale lepiej przestań, bo nie jestem łatwowierną panienką, którą możesz nabrać. – warczę zaciskają palce na obudowie.
– Nie, nie. O jezu, to poszło w złą stronę. Jestem Chris, wiesz...ten znajomy Tilly, na którego wylałaś czerwone wino podczas imprezy w The Hallow.
Moje policzki zaczynają płonąć, gdy przypominam sobie zeszły tydzień. Tak, moja przyjaciółka wyprawiła wtedy huczną imprezę z okazji swoich ostatnich urodzin z dwójką z przodu i zaprosiła parę(naście) osób, z którymi świetnie się bawiłam. To był wyjątkowy weekend, podczas, którego naprzemiennie rzygałam i ładowałam baterie. Do dziś jestem wdzięczna sąsiadce Amy, że zgodziła się zostać z Milesem. A Chris? Pamiętam go jak przez mgłę. Był wysoki, czarnowłosy, nie wydawał się szczególnie umięśniony. Miał na sobie czarny garnitur i... I okulary, przez które nazywałam go Clarkiem Kentem!
– Superman! – wypalam mogąc wreszcie połączyć te wszystkie rozszalałe kropki. – Och, przepraszam z powodu twojej koszuli. To musiała być okropna plama.
– Tak, musiałem ją wyrzucić.
– O boże, naprawdę? Przykro mi. Może mogłabym ci ją odkupić?
– Mogłabyś zjeść. – odpowiada w pośpiechu. – Szlag, to znaczy...mogłabyś zjeść ze mną. – miota się, co uważam za całkiem urocze. – Mam na myśli to, że chciałbym żebyś zjadła ze mną kolację.
– To naprawdę miłe, ale...
– Masz kogoś? – rozgoryczenie w jego głosie powoduje, że mimowolnie się uśmiecham. Nie zwracałam na Chrisa szczególnej uwagi, był raczej tłem. Rany, dlaczego wcześniej z nim nie porozmawiałam?
– Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Niedawno zakończyłam dość trudny związek i nie jestem gotowa na budowanie następnego.
– To tylko kolacja. – mówi lekkim tonem. – Wiesz, możemy się spotkać jako znajomi.
– Clark... – mam ochotę pacnąć się w czoło. – Chris, nie wiem czy to dobry pomysł.
– Muszę cię zobaczyć. Od czasu imprezy non stop o tobie myślę i niemal błagałem Tilly o twój numer, więc...proszę, zgódź się. To nie musi być nic zobowiązującego. Zwykłe spotkanie dwóch kumpli, którzy chcą się lepiej poznać.
Nie wiem co zrobić. Być może, gdybym nie miała na głowie spraw związanych z Milesem byłabym w stanie się zgodzić, ale nie mogę zakrzywiać rzeczywistości. Brat jest moim priorytetem i to z nim chciałabym się lepiej poznać.
– To wszystko jest świetne, ale niestety naprawdę nie mam ochoty na spotkania przy kolacji.
– Czyli nie?
– Czyli...może? Masz mój numer, a wysłanie esemesów nic nie kosztuje. Zobaczmy co z tego wyniknie.
– Dobrze. Jasne. To napiszę do ciebie wieczorem?
– Bardziej jutro.
– Jutro. Rano?
– Brzmi wspaniale. – odpowiadam zerkając na siedzącego pod szafką Nacho. – Miłego dnia, Chris.
– Tobie również, Holly. Miłego dnia.
Uśmiecham się. Znowu. To nie tak, że od razu czuję ekscytację i motylki w brzuchu, ale to naprawdę przyjemne, gdy komuś aż tak zależy na kontakcie. Odkładam telefon na blacie i wpadam na jeden z tych pomysłów, który albo może okazać się wspaniały albo całkowicie pogrążyć mnie w oczach brata. Ryzyko jest wielkie, ale jeśli go nie podejmę, to do wieczora będę zmuszona oglądać jego grę na konsoli. Wychodzę energicznie z kuchni, mam wrażenie, że wstępują we mnie nowe siły.
– Chodź, zakładaj buty i wychodzimy. – mówię cała w skowronkach,
– Nie chce mi się. – grzmi Miles. – Poza tym wcale nie musisz rezygnować z randek przeze mnie.
– Co?
– Umów się z tym Chrisem. – rzuca obojętnie.
– To nie tak. – podchodzę i siadam na sofie też obok niego. – Nie rezygnuję z niczego przez ciebie. – zapewniam wpatrując się w jego profil. – Serio.
– Ale nie pójdziesz z nim na kolację.
– Nie muszę się od razu zgadzać. – mówię szturchając go ramieniem. Jesteśmy całkiem do siebie podobni. Gdybym to ja była na jego miejscu, pewnie zachowałabym się podobnie. Zresztą nie tylko to mamy wspólne. Mamy włosy w niemal identycznym odcieniu jasnego brązu, a nasze oczy przypominają dwa węgle lub jak to kiedyś Gabe określił „kostki deserowej czekolady".
– Miles, no dawaj. – znowu go szturcham. – Nie daj się prosić.
– Dokąd chcesz jechać? – pyta nie odrywając wzroku od ekranu, na którym rozgrywa się mecz hokeja. – Co takiego może być lepsze od Pucharu Stanleya?
– Lodowisko? – stawiam wszystko na jedną kartę. – Zauważam, że od jakiegoś czasu zainteresowałeś się hokejem, więc może to dobry moment, żeby odłożyć pada i spróbować swoich sił w realu?
– Przecież ja nawet nie utrzymam się na lodzie. – prycha pod nosem. – I chyba ty też nie?
– Ja z pewnością, ale co tam. – udaję, że wcale nie martwi mnie wizja łyżew, lodu i tego ile razu się przewrócę. – To nie może być takie trudne.
– W sumie... – Miles zaczyna się wahać. – Chciałbym się nauczyć jeździć na łyżwach, żeby potem grać w hokeja.
– Gdzie uczą gry w hokeja?
– Nie wiem. – wzrusza ramionami. – Ale gdzieś na pewno, nie? To w końcu Washington.
– Dlaczego akurat ten sport? W Anglii grałeś w piłkę nożną i myślałam, że będziesz chciał to kontynuować. W szkole wolą hokej?
– Nie, po prostu...hokeiści są super. – odpowiada z lekkim rumieńcem na twarzy. – Są twardzi, szybcy i mają fajnych fanów.
– I ty też chcesz taki być?
– Nie. – podnosi się z sofy i spogląda na mnie z dziwną powagą. – Ja taki będę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top