Rozdział 2
Gors Velen tętniło życiem. Wielki targ pełny najróżniejszych towarów, praktycznych i bezwartościowych, błyszczących i matowych, wonnych i śmierdzących jak stare skarpety. Krótko mówiąc, typowy dzień targowy.
Miasto było tak popularne z powodu mieszczącej się nieopodal na wyspie Tanned szkoły czarodziejek Aretuzy. Ściągali tu adepci sztuk magicznych, głodni wiedzy i dobrej strawy, kupcy z dalekich stron handlujący magicznymi bibelotami i drogimi kamieniami runicznymi, bogacze pragnący ekstrawagancji osiedlali się na rynku i w okolicznych kamienicach manifestując swój majątek. Czyli jak w każdym większym mieście.
Matta szła zauroczona przez targ. Co chwila ktoś ją zaczepiał, krzyczał ceny i zachwalał towary. A są sprzedawcy, którzy nie wychwalając swoich cen i towarów? Żaden nie przyzna się, że jego dobytek to kradzione gówno albo podróbki. Nie ma głupich.
- Pani wiedźminka? - spytał jeden z kramarzy.
- Tak - odparła Matta.
- Jeśli szukacie zlecenia to się pospieszcie. Juz mamy jednego wiedźmina na zamku... Przyjechał wczoraj, dziś miał rozmawiać z magikiem. Ale może się dogadacie, nie wiem.. - burknął mężczyzna zza kosza pełnego jabłek i podsunął owoc wiedźmince, która przyjęła go z ochotą, od dawna nie miała nic w ustach, a darmowy poczęstunek wydawał się jej okazją do napełnienia żoładka, nawet odrobinę.
- Dobra... Dzięki... A jak dojść do zamku? Jestem tu pierwszy raz. Gors Velen to wielkie miasto...
-Nie dla lokalsa. Pani idzie prosto drogą, przy magazynach w lewo i przez bramę na dziedziniec.
Zrobiła jak kazał. Śpieszyła się. Chciała dopaść tego czarodzieja, Ernesta Turrena pierwsza, bo jeśli zlecenie jest nie aktualne... To by znaczyło, że jechała tu na marne. A jej sakiewka zaczynała świecić pustkami już kilka dni wcześniej.
Po kilku minutach stanęła pod bramą. Oddała konia stajennemu i weszła do warowni.
W komnacie arcymaga spotkała drugiego wiedźmina. Strasznie się wykłócał, a czarodziej tylko na niego patrzył chłodym wzrokiem.
- 200 orenów? Rządam 500!
- Nie.
- Ale... - Nie dokończył, bo zobaczył blondynkę.
- Eeee... Witam, magu, wiedźminie... Jestem zainteresowana tym zleceniem, które...
- Nie, nie jest aktualne. Właśnie się tym zajmuję. - Odszczeknął łowca potworów, który tak zawzięcie się targował. - Jestem Vesemir, jak coś.
Pan Turren mówił, że to trudna robota. Ale nie potrzebuję pomicników. Szczególnie ze szkoły kota...
- Moi drodzy! Odrzućcie te uprzedzenia. Mam do podziału 700 orenów ze skarbu miasta. Pracujcie razem, to zarobicie po równo -Zakończył dyskusję Ernest.
Matta przyrzała się obojgu.
Mag miał siwą brodę, był łysy i niski. Oczy błyszczały mu niebieskim, osobliwym blaskiem.
Vesemir był wysoki, tęgi, ale też wyglądał na inteligentnego. Przynajmniej wyglądał. Miał pociągłą twarz, a na szyi dyndał mu podobny medalion, jaki teraz miała wiedźminka, jednak jego wisor przedstawiał głowę wilka.
- Dobra... Chodź, wprowadzę cię w szczeguły - westchnął Vesemir. - Zazwyczaj nie pracuję z wami... Kotami. Ale dla 350 orenów... Gdyby nie to, że muszę opłacić kowala... To bym wziął te 200 i nie zadawał się z tobą. Cholerne Koty.
- Jasne, co tylko powiesz. Wiesz, nie wszyscy jesteśmy zwyrodnialcami. Niektórzy są nawet mili - zaczęła niepewnie kobieta idąc za Vesemirem, który skręcał z jednej uliczki w drugą, chyba przebywał tu już od dłuższego czasu.
- Tylko takich poznałem. I chyba na tobie skończę nowe znajomości z Kotami. Dobra, ty wydajesz się nawet w porządku. Ale niczego nie próbuj.
- Czego?
- Niczego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top