Lilith
Lilith od dziecka wychowywano wedle jasno określonych zasad.
Jedna z nich, ulubiona jej matki, mówiła o tym że nie ma ludzi złych czy dobrych. Każdy sam wybierał drogę, którą pójdzie.
Lilith od zawsze jednak twierdziła, że to bujda. Była zła i nie było to zasługą jej wyboru. Taka się urodziła. Nigdy jednak jakoś jej to nie przeszkadzało.
Teraz jednak pierwszy raz w życiu żałowała, że jednak nie była grzeczną dziewczynką. Leżąc w kałuży krwi, plamiącej perski dywan, zastanawiała się co by było, gdyby choć raz w życiu posłuchała matki. Mogła zostać w domu. Być może nie musiałaby teraz odliczać sekund do swojej śmierci.
- I co ja mam z Tobą teraz zrobić? - Usłyszała cichy głos mężczyzny. Siedział na sofie, uważnie przyglądając się jej połamanemu, zakrwawionemu ciału.
Taka piękna, taka dumna. I jak skończyła?
Lilith spojrzała w bok, na wciąż powiększającą się kałużę krwi. Ile już jej straciła? Nawet nie czuła fizycznego bólu, bo ciało zaczynało drętwieć od utraty krwi.
Bolało ją tylko to, że miała umrzeć. Myślała, że gdy już nadejdzie ten moment, przyjdzie jej to z łatwością. Przecież nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do życia. Takie głupoty nie miały dla niej większego znaczenia.
A teraz leżała tu, na podłodze domu, do którego nigdy nie powinna była wchodzić. Płacz ściskał jej gardło i wiedziała, że choćby zaczęła błagać mężczyznę o litość, było już za późno.
Gdyby tylko choć raz postanowiła być dobra. Gdyby tylko nie weszła do opuszczonego domu na wzgórzu.
Cholera, skąd miała wiedzieć, że kogokolwiek w nim zastanie.
- Proszę... Zabij mnie... - Wyszeptała, czując jak krew zalewa jej gardło. Chciała tylko, by skrócił jej cierpienia.
Mężczyzna wstał, powoli pokonując odległość między sofą a jej ciałem.
- Zasługujesz na karę. - Uklęknął przy niej, próbując nie pobrudzić swoich ubrań krwią. - Nie na łaskę.
- Proszę... - Załkała. Była już zbyt słaba, by mówić cokolwiek. Życie gasnęło w niej coraz bardziej, z każdą kolejną kroplą krwi, która sączyła się z rozległych ran.
Królowa nocy niedługo miała pogrążyć się w objęciach śmierci.
- Dawno już nie spotkałem nikogo, kto miałby taki tupet jak ty. - Zaśmiał się mężczyzna, wstając z kolan. - Prawdę mówiąc, w ogóle już dawno nikogo nie spotkałem. Nikogo, kto miałby w sobie choć cząstkę życia.
Podszedł do okna, odsłaniając grube zasłony. Światło księżyca wpadło do pomieszczenia, oświetlając je nieznacznie. Lilith mogła dostrzec odbicie tego wielkiego, szarego gówna w kałuży swojej własnej krwi.
To wszystko wyglądało jak w jakimś horrorze.
Ona, piękna, młoda i zupełnie niewinna ofiara.
I on, psychiczny facet ze starego domu na wzgórzu.
Przed oczami majaczyły jej czarne plamy i była niemal pewna, że zostało jej już tylko kilka minut.
Nie miała nawet siły zastanawiać się jak do tego wszystkiego doszło.
Kim on był? A raczej czym?
- Powinienem cię zabić. - Mruknął pod nosem, wpatrując się w księżyc. - Ale coś mi podpowiada, że życie to o wiele lepszy dar dla ciebie.
Życie? Gdyby tylko mogła, roześmiałaby się. Jej organizm przestawał powoli funkcjonować, krew zalewała dywan, a on pierdolił jej o życiu. Była już przecież jedną nogą w grobie. O ile nie dwoma.
Zbliżył się do niej ponownie, tym razem nie zwracając uwagi na to, że klęka na zakrwawionym dywanie.
Chwycił jej bezwładne ciało na ręce, przytrzymując głowę, która mimowolnie poleciała jej w tył, jak u kukły.
Jego palce krążyły po delikatnej skórze na szyi, uciskając tętnice.
Co on miał zamiar zrobić? I tak była już prawie martwa. A może właśnie to bawiło go najbardziej.
- Nie jestem tego pewien. - Zaczął. - Ale mam nadzieję, że zrobisz wszystko żebym nie żałował swojej decyzji.
Odgarnął włosy z jej szyi, a potem nachylił się i złapał zębami skórę.
Gdyby tylko mogła, spróbowałaby się wyszarpać. Gdyby tylko miała choć trochę siły...
Jej myśli szalały, niewyraźne i przytłumione. Była pewna, że wpadła w ręce jakiegoś kanibala. Jej ciało drętwiało coraz bardziej, coraz chłodniejsze i ciągle pozbawiane krwi, która nie chciała krzepnąć.
Czuła jak wgryza ostre zęby w jej tętnicę, choć jednocześnie miała wrażenie jakby to nie było jej ciało.
Ból, którego nie mogła już czuć nagle zmienił się w pieczenie, zupełnie jakby jej rany zajęły się ogniem.
Oczy mimowolnie poleciały gdzieś w tył głowy, zatrzymując ją w ciemności.
Czuła jak jej kończyny zaczynają się poruszać, ociężałe i całkowicie poza jej kontrolą.
W końcu mężczyzna oderwał się od jej szyi i wytarł rękawem zakrwawione usta.
Położył jej ciało z powrotem na tym samym, zakrwawionym dywanie i podwinął rękaw swojej koszuli. Wgryzł się we własny nadgarstek, a potem wepchnął jej go do ust.
Przez chwilę nie mogła przestać się krztusić, czując w ustach swoją i jego krew, dziwną mieszaninę dwóch takich samych, a jednak zupełnie innych cieczy.
- Pij. - Warknął, obserwując jak z trudem próbuje przełknąć. Jej kończyny w dalszym ciągu kontynuowały swój pokraczny taniec, niczym odnóża owada. - Twoje ciało wciąż walczy. - Szepnął, wstając w końcu. Patrzył jeszcze na nią przez krótką chwilę.
- Kiedyś mi podziękujesz. - Ruszył do sąsiedniego pomieszczenia, rzucając jej na odchodne tylko parę przesiąkniętych jadem zdań. - Kiedy już wstaniesz... Zasłoń okna. Nie chcielibyśmy żebyś się spaliła, prawda kwiatuszku?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top