Historia moich blizn

Ludzie z mojego otoczenia wiecznie pytali skąd mam tyle blizn, kiedy przyglądali się moim ręką czy nogą. Mało które już są wyraźne, większość po czasie zbladła, a niektóre nawet znikły. Jednak to, co sprawia, że się pojawiają, nigdy nie znika. Chodzi za człowiekiem niczym cień, w zależności od wydarzenia otula lub dusi, odbierając życiodajny tlen. To wszystko jednak mówi o tym, kim jesteśmy, ale nie każdy potrafi odczytać ten szyfr. Nie wszystkie języki potrafimy przetłumaczyć na naszą dzisiejszą mowę.

Najgorsze ślady, te, których najchętniej bym się pozbyła, a wspomnienia z tego czasu wymazała gumką, one są słabo widoczne. Płytkie rany każdego dnia zdobiły moją rękę, sama już nie wiem, która była pierwsza i z jakiego powodu powstała. Pamiętam jednak zaklejanie pierwszego nacięcia, strach, że ktoś zauważy, a jednocześnie ciche wołanie „Zauważ mnie, pokochaj i pomóż”. Czułam się wtedy tak paskudnie samotna, jakbym na całym świecie była jedną osobą, która jest zostawiona sama sobie. Nie zauważyłam wtedy, że są osoby, które mogę prosić o pomoc, że jakbym się postarała, okazała zaangażowanie mogłoby być inaczej. Moje znajome nie umiały mnie zaakceptować takiej, jaką wtedy byłam. Wyrzucały mi ostrza od temperówki, co rano sprawdzały rękę, dawały jakieś książeczki, kazywały mi przestać, groziły, że zgłoszą to nauczycielom, ale nic nie pomagało. Ja przez to jedynie bardziej pogrążałam się w autoagresji, może to już było uzależnieniem, ale do dziś nie umiem tego jednoznacznie określić, a przecież od tamtego czasu minął ponad rok.

Podobno ci, którzy się tną są atencjuszami. Wiele razy czytałam coś takiego na różnorakich grupach na Facebooku. Zwłaszcza ci, którzy nie robią tego wzdłuż żył. Jak ktoś się tym chwali — wtedy w pełni się zgadzam, ale jest też pełno ludzi, którzy w taki sposób (często nieświadomie) wołają o uwagę, troskę, pomoc. Nie każdy potrafi powiedzieć „Źle mi, nie wiem co robić” i uciekają do samookaleczenia.

Wylądowałam u pani pedagog. Pełno łez, wstydziłam się. Panicznie wstydziłam się swojej słabości. Świat stracił barwy, płakałam, kiedy wydawało mi się, że nikt nie widzi. Stwierdzono depresje. Po raz drugi w moim piętnastoletnim życiu. Przepisano mi leki, które za namową internetowego „znajomego” chowałam. Co do niego był dziwnym człowiekiem, ale łapałam się każdego ofiarowanego mi ciepła. Polubiłam go wtedy za to, kim był, ale potem zaszło to za daleko.

Od tego czasu sporo się we mnie zmieniło. Spojrzenie na ludzi, na wiarę, na samą siebie i otaczający świat. Podejście do życia także zmieniłam. Może sprawiło to bolesne dla mnie jak na tamten czas zerwanie znajomości z tym człowiekiem? Nieważne zresztą, dobrze że tak się stało. Co do samego stracenia kontaktu wszystko zostało zrzucone na mnie, że to ja to wszystko zepsułam, bo nie odpisywałam. Po czasie wiem, że bez powodu się obwiniałam. Potrafiłam kilka razy dziennie prosić o rozmowe, a on nic, po czasie po prostu zrezygnowałam. Przypomniał sobie po tygodniu. Po tym, co napisał wtedy, dla mnie to był koniec i dobrze zrobiłam. Gorsze było to, że wróciłam do autoagresji, zdarzyło mi się połknąć specjalnie za dużą dawkę leków, które wcześniej chowałam. Nie wytrzymałam psychicznie. Na szczęście wtedy nigdy więcej nie przedawkowałam, przestraszyłam się drgającej szczęki i tego, że ledwo panuje nad własnym ciałem. Koszmarne uczucie. Po tym wszystkim odeszłam ze wszystkich grup, gdzie byłam z internetowymi znajomymi. Obiecałam sobie wtedy, że już nigdy nikomu nie zaufam tak bardzo.

Mimo to, że zaszła we mnie spora zmiana (wciąż uważam, że na lepsze) wciąż byłam tylko naiwną nastolatką. Kolejny raz komuś zaufałam, nadal przez internet. Był to dodatkowo czas, kiedy zbliżała się dla mnie ważna, aczkolwiek przykra rocznica, już tydzień, a nawet dwa przed tym mnie łapała melancholia, smutek i wszechogarniająca tęsknota. I wtedy napisał on, rocznikowo dwa lata starszy. Od słowa do słowa nie potrafiłam wyobrazić sobie dnia bez rozmowy z nim. Były wzloty i upadki, które skutkowały albo połykaniem tabletek, albo brałam nóż i wiadomo, co się działo, potem się godziliśmy i wszystko było dobrze. Wszystko jednak się kiedyś kończy tak samo i to musiało się stać w tym wypadku, a ja znów uciekam. Jednocześnie się tego wstydzę, a z drugiej strony nie chce przestawać. Powtarzam sobie, że tym razem nie wpadnę w ciąg, nie dam się temu opanować, ale boję się, że tym razem się mylę i nadejdzie moment, kiedy nie będę umieć powiedzieć stop. Co wtedy zrobię? Nie chce znów wpaść w to bagno tak mocno. Od tego miesza się człowiekowi w głowie, traci samego siebie i ludzi, którzy byli, ale wcześniej ich nie zauważył.

Można wyrzucić żyletki, bandaże, usunąć zdjęcia cudzych rąk. Zakrywać blizny korektorem, chować rękę pod bluzą, ale najlepszą możliwością jest przestać. Wiem, wiem, że to ciężkie. Sama to przeżyłam i – co gorsza – przeżywam nadal, bo to wraca. Osoba tnąca się myśli, że nie ma dla niej szans, że jest skończona. To nie prawda. W takim kimś są wielkie pokłady mocy, która przez ten czas się magazynują. Przestać się samookaleczać to zdwojona ilość łez, jeszcze większą chęć zrobienia sobie krzywdy, nasilające się myśli samobójcze. Jednak warto. Ja musiałam dostać przysłowiowego kopa w dupę, by to rzucić (przynajmniej na jakiś czas). Panicznie szukałam jakiejś alternatywy i próbowałam się podduszać, ale kiedy zrobiłam to za mocno, przestraszyłam się i przestałam. Przerzuciłam się na paznokcie, drapałam się po rękach, nogach, na szczęście mam wiecznie krótkie paznokcie. Z czasem i z tym skończyłam, nawet nie pamiętam jak.

Chwilami się zastanawiam, co mi to dawało i daje. Dzięki temu na chwile powstrzymywałam łzy, a potem było ich i tak więcej. Na chwile potrafiłam się na czymś skupić, ale w zamian gubiłam się coraz bardziej i bardziej. Nie wiedziałam już, kim jestem, po co jestem. Potem robiłam to już dla samego faktu robienia, znajdowałam coraz głupsze powody, wmawiając sobie, że są ważne. Nie były, nic nie jest wystarczającym powodem, by niszczyć swoje ciało. Każdy z nas jest piękny, wyjątkowy. Nieważne czy tu, czy tam wystaje fałdka, kość, czy ma się krzywe palce, nogi. Wszyscy jesteśmy cudowni, dla konkretnych osób najpiękniejsi, a mówi to osoba, która ostatnio nie ma siły wstać z łóżka, nie ma siły dalej żyć, która niczego nie pragnie tak mocno, jak kochać i być kochaną. Mimo że zawsze znajdowałam milion powodów do nienawidzenia własnego ciała, osobowości to wiem, że nie ma ludzi brzydkich. Są ludzie nieszczęśliwi, to smutek szpeci.

Mam nadzieję, że uda mi się przestać, że nóż tapicerski nie będzie dla mnie tym samym czym kiedyś była temperówka. Mam okazje zacząć od nowa, chociaż rany po osobie, którą uważałam za najbliższą, nadal się nie chcą zagoić. Za mało czasu minęło by chociaż mój organizm zaczął reagować. Kiedyś zacznie. Może to podłe i samolubne, ale nie chce cierpieć, chce znów kochać, chociaż nie przestałam wciąż darzyć jego tym uczuciem.

Chciałabym, by ktoś dokładnie przyglądnął się mojej lewej ręce, zobaczył resztki blizn, spytał, czy na udzie mam nowe i zaakceptował historię moją oraz moich blizn. Ofiarował mi swoją obecność. Dał mi powód, by więcej nie robić sobie krzywdy, by dalej żyć. Któż wie jakie życie przygotowało dalsze scenariusze dla dawnych i nowych ran?

Płyną pejzaże wokół mnie,
Życie ucieka Bóg wie gdzie,
Odnawiam dusze.
I choćbym chciał normalnie żyć,
By zmienić to, nie robię nic,
Odnawiam dusze.

Czasem w ludziach, nagle tak,
Zajdzie zmiana
I zrzucają swe przebrania.
Potem na przekór biegną w noc,
Jakby Azteków mieli moc,
Już nic nie muszą.

(Perfect — „Odnawiam dusze”)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top