II


W ciepłej, nieco zadymionej kuchni, tuż przy ogromnym, murowanym piecu, na którym gotowały się potrawy, a w środku piekły chleby, siedziała pulchna kobieta w chuście na głowie. Tuż koło jej nogi stało wiadro, do którego w miarowym tempie wrzucała obierki. Ten spokój został przerwany, gdy nagle drzwi pchnięto z całej siły, a następnie do środka wszedł młodzieniec w stroju do jazdy konnej. Wraz z przybyszem do pomieszczenia wdarł się rześki podmuch z podwórza, mieszając się z zapachami jedzenia. Zebrane w solidne pęki suszone zioła, które rozwieszone były wzdłuż ściany, zakołysały się leniwie. 

– Paniczu! – krzyknęła przerażona gosposia, kiedy zauważyła, że chłopak niósł coś, a raczej, kogoś na rękach. Pośpiesznie odrzuciła nóż do misy z obranymi kartoflami, a misę odstawiła głęboko w kąt, aby być gotową pomóc, nawet jeżeli nie otrzyma dokładnych rozkazów. Gotowa na wszystko, dziarsko wytarła ręce o brzeg fartucha, który pośpiesznie chwyciła i właśnie mieliła w dłoniach. – Zagotować wrzątku? Co się stało?

– Znalazłem ją zziębniętą. Leżała na brzegu lasu. Wydała mi się dziwna, więc podszedłem bliżej, aby upewnić się, czy wszystko w porządku. – Młodzieniec rozglądał się po pomieszczeniu, szukając miejsca, gdzie mógłby położyć przemarzniętą dziewczynę owiniętą jego własnym płaszczem. Wtem dostrzegł pustą ławę nieopodal pieca i natychmiast ruszył w jej stronę, po czym ostrożnie ułożył na niej Ellen, a w międzyczasie kontynuował. –  Nie odpowiadała, cały czas jest i była nieprzytomna. – Na dowód swoich słów w obecności kucharki próbował potrząsać dziewczyną za ramię, potem za dwa, a następnie uniósł delikatnie najpierw jedną, potem drugą powiekę. –  Ale żyje, tego jestem pewien. Proszę spojrzeć, miała przy sobie czarną filiżankę z naszych herbem. Nie pamiętam, aby Pani Matka komukolwiek ją darowywała... Wydaje mi się, że może być złodziejką, chociaż nie chciałbym jej o to niesłusznie posądzać, szczególnie gdy jest w takim stanie.

– Chryste Panie, tylko złodziejki nam brakowało! Już ja ją nauczę rozumu! – odgrażała się tęga gosposia, śpiesznie podchodząc do ławki, na której leżała Ellen. – Chociaż chwila, nie znam jej. Nigdy tutaj jej nie było, tego jestem pewna, jak Boga na niebie – i w tym momencie kobiecina pośpiesznie się przeżegnała, a przez jej twarz przebiegł grymas najszczerszego oburzenia. – Jak ona wygląda! – poczciwa kobieta załamała ręce i nie chodziło jej tylko o stan, w jakim dziewczyna aktualnie się znajdowała. – Trzeba chyba powiadomić o tym panią domu. Musimy ustalić, czy ta filiżanka należy do naszego domu, a coś mi mówi, że może. 

– Proszę się nie śpieszyć, zostanę z nią i przypilnuję, aby nie uciekła. Sam jestem ciekawy, skąd ona pochodzi. Ma na sobie biżuterię, ale jej ubranie... – tutaj panicz sam urwał, nie będąc pewnym, jak powinien ująć to w słowa. – Ciężko nawet uznać, że jest prostytutką, chyba, że z jakiegoś bardzo wyrafinowanego klubu o dość dziwnych upodobaniach – odrzekł w końcu, odkładając swój melonik na stół. Na szczęście, drugiej części poczciwa gosposia już nie słyszała, zbyt zaaferowana, aby jak najszybciej odnaleźć swoją panią. 

– Ale po co w ogóle ją tutaj przywiózł? Przecież z nieba nie spadła – mamrotała sama do siebie, kiedy już opuściła kuchnię, kręcąc głową i pokonując z werwą kolejne zakręty i schody.

Młodzieniec ostrożnie ujął nieprzytomną Ellen za głowę i położył na własnych kolanach, oglądając czy może nieznajoma nie jest gdzieś ranna. Nie obudziła się podczas jazdy konnej, teraz też sprawiała wrażenie, jakby nie do końca było wiadome, czy się obudzi, czy też na lokalnym cmentarzu przybędzie o jeden grób więcej. Poza tym... Chociaż wszyscy tęsknie wyglądali odwilży i pierwszych wiosennych promieni słońca, ziemia wciąż skuta była jeszcze lodem i zasypana śniegami. Pomijając rażącą niestosowność stroju, nie zapewniał on absolutnie żadnej ochrony przed zimnem. A przecież nie były to pierwsze, mroźne dni. Szlachcicowi przyszło na myśl, że może nieszczęsna chciała zakończyć swoje życie, zamarzając na śmierć.

Po wstępnych oględzinach doszedł do wniosku, że na pewno nie była chłopką, o czym świadczyły jej niespracowane ręce, jasna nieopalona cera i fakt posiadania biżuterii, a dokładniej kolczyków z łańcuszkiem i kilka pierścionków. Niestety, nic więcej nie mógł ustalić na podstawie samych dociekań bez żadnych wskazówek. 

Szczególnie niesmacznym wydał mu się fakt, że kobieta była – zamiast jak przystało na płeć, w spódnicy – w spodniach z niebieskiego, grubego materiału, z którym również wcześniej nigdy się nie spotkał. Delikatna, półprzeźroczysta, tiulowa bluzka więcej odsłaniała niż zasłaniała, co jednak znowu kazało mu sądzić, że ma do czynienia albo z aktorką, albo z damą lekkich obyczajów. 

Wtem na korytarzu rozległy się niecierpliwe kroki, a za chwilę usłyszał jak Judith opowiada z przejęciem jego matce, jak to panicz złapał domniemaną złodziejkę, jak grzech w narodzie kwitnie i jak to trzeba podjąć odpowiednie kroki, aby nic takiego więcej nie miało miejsca. 

– Witaj Matko – rozpoczął, schylając głowę i pokazując gestem na nieprzytomną dziewczynę. – Znalazłem ją pod lasem nieopodal wrzosowiska w trakcie przejażdżki. – Wtrącił, ale widząc, że hrabina jest jeszcze bardziej zniesmaczona zaistniałą sytuacją, od razu podsunął jej filiżankę, od której planował zacząć opowieść – Czy poznajesz tę zastawę? Pochodzi z naszego domu? 

– Nie dość, że złodziejka, to jeszcze to... W co ona w ogóle jest ubrana?! Jak ona wygląda!? – Judith powiedziała na głos to, co każdy z nich myślał z osobna.

Pani domu, Jane Wightwick Knightley, po mężu hrabina Aylesford sprawiała wrażenie, że brzydzi się nawet podejść do dziwnego gościa. Od razu wzięła porcelanę do ręki i po dokładnych oględzinach wydawała się zaskoczona, do tego stopnia że podeszła bliżej paleniska, szukając dobrze oświetlonego miejsca. 

– Pierwszy raz widzę zarówno ją, jak i tę filiżankę... Zdecydowanie nie należy do domu i nie kojarzę, aby ktokolwiek z rodziny miał w posiadaniu taki zestaw. A jednak, tłoczony herb bez wątpienia należy do nas. A jeśli... – przerwała, zanosząc się spazmatycznym szlochem. ¬– A jeśli to jest nieślubne dziecko? O mój boże, taki wstyd... Zawsze wiedziałam, że mąż nie jest najwierniejszy, ale żeby zajmować się teraz bękartem – kobieta załamała się. 

– Moja Pani, jakoś to będzie, odprawimy znajdę daleko i Bóg da, więcej jej nie ujrzymy... – Judith próbowała pocieszyć płaczącą hrabinę. – Może zrobię ciepłej herbatki?

Głośna rozmowa i ciepło buchające z pieca sprawiły, że Ellen doszła do siebie. Z trudem podniosła powieki, a kiedy już była w stanie patrzeć przed siebie, ujrzała trzy nieznajome postacie nad sobą, z ożywieniem dyskutujące o czymś. Z początku nie rozumiała, o czym mówią, a dopiero po jakimś czasie udało się jej zarejestrować, że to angielski, tylko jego odmiana... Staroangielski? Potarła zafrasowana dłonią czoło, które wydało się jej rozpalone. Miała wrażenie, że majaczy.

– Przepraszam, nic nie rozumiem – powiedziała na tyle głośno, na ile mogła.

– Jesteś tutaj bezpieczna, nie musisz się obawiać – zaczęła spokojnie pani domu, mając nadzieję wyciągnąć coś z dziewczyny. 

– A... gdzie ja jestem? Kim jesteście? – zapytała Ellen, dziwiąc się archaicznemu dialektowi. A więc wcześniej się nie przesłyszała!

Cała trójka rozmówców spojrzała po sobie. Kim jesteście, a nie z kim mam przyjemność bądź już co bądź, państwa godność? Niemniej nie czas był na roztrząsanie językowych i społecznych norm.

– Znalazłem cię nieopodal lasu na naszych ziemiach i zabrałem do posiadłości Aylesford. To moja matka, pani tego domu, hrabina Aylesford – mężczyzna wskazał uprzejmie ręką kierunek, w którym Ellen powinna spojrzeć, żywiąc również ukrytą nadzieję, że jeżeli przed chwilą popełniła gafę, to sam tytuł uświadomi dziewczynie popełniony nietakt i będzie się już odnosiła należycie do osób z wyższych sfer.  – To jest nasza gosposia, najlepsza kucharka Judith, a ja mam na imię George.  

– Aylesford? – zapytała Ellen jak echo, próbując sobie przypomnieć, gdzie ostatnio słyszała to nazwisko. Wtem oczyma wyobraźni zobaczyła swoją filiżankę i cała układanka zaczęła nabierać sensu. Przypomniała sobie, jak przechodziła przez przejście z Sebastianem, kiedy doszło do wypadku. Pamiętała, że uderzył ją samochód, upadła i chyba nawet wgniotła maskę. Więc dlaczego była teraz tutaj? Na to pytanie nie potrafiła sobie udzielić jasnej odpowiedzi. Zaczęła się gorączkowo kręcić na boki, rozglądać jakby nie wierzyła własnym oczom. 

– Moja pani, wydaje mi się, że nieszczęsna jest obłąkana – przyznała Judith konspiracyjnym szeptem do hrabiny. 

– Gdzie jest Sebastian? – zapytała Ellen, siadając na ławie. Miała wrażenie, że przebywa w jakimś muzeum, albo że trafiła na plan filmowy Bridgertonów, bądź ekranizacji powieści Jane Austen. Nawet osoby z którymi rozmawiała wyglądały jak żywcem wyjęte z okładki podręcznika do historii! Pani domu w eleganckim, białym czepcu, w sukni z krynoliną, gosposia w stroju pokojówki, idealnie wyprasowanym białym fartuchem na brązowej, wełnianej sukni i do tego George, w wysokich butach do kolan, białych spodniach i surducie. Z krawatem zapiętym elegancką broszką niemal pod samą szyję. I w tym wszystkim Ellen, w zwiewnej bluzce z krótkim rękawem, znoszonych dżinsach i sandałach na koturnie, z odmrożonymi paliczkami i policzkami. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że okrywała się płaszczem, ale George pokazał jej delikatnym ruchem ręki, że na razie nie ma czym się przejmować. 

– Nikogo przy tobie nie było. Kim jest Sebastian? – zapytał głosem pełnym nieukrywanego zainteresowania George. 

– To mój kupiec, sprzedawałam mu filiżankę, kiedy potrącił mnie samochód... Spotkaliśmy się w Londynie w galerii, wypiliśmy kawę... Gdzie moja torebka? – Ellen traciła zimną krew. 

Mieszkańcy posiadłości ponownie spojrzeli na siebie wzrokiem pełnym powątpiewania. 

– Skarbie, tu nie ma żadnych samochodów – zaczęła ostrożnie hrabina. – Od Londynu dzieli nas ponad sto mil, to bardzo, bardzo daleko. Mieszkasz w Londynie, tak? Pamiętasz może adres, albo z kim mieszkasz? Wiesz, jak masz na imię? 

– Tak, tak – odparła gorączkowo Ellen – Mieszkam na Grocebury 6/11, mieszkania osiem. Obok jest piekarnia, sklep rowerowy i salon z elektroniką. Jestem lekarzem, pracuję w Royal Brompton Hospital... Czy to jakiś żart? Gdzieś są kamery? 

– Biedaczka bredzi – skwitowała Judith. – Salon z elektroniką? A cóż to do diabła jest?

– Jak się nazywasz, skarbie? – pytała coraz bardziej zatroskana hrabina. Chrześcijańskie miłosierdzie wzięło górę nad chwilową burzą uczuć z powodu domniemanej zdrady. Z uwagi na interesy męża często bywała w Londynie i była doskonale świadoma, że ani taki szpital nie istniał, ani taka ulica. A co najważniejsze: kobiety nie bywały lekarzami. Tego hrabinie nikt nie musiał tłumaczyć, to było oczywiste. Tylko po co przybłęda kłamała? I czy... w ogóle kłamała?

– Ellen. Ellen Clarke – odpowiedziała, niemalże z łzami w oczach, bo zaczynało do niej docierać, że jednak nie śni. 

– Ellen, dziecko drogie, posłuchaj uważnie – zaczęła zmartwiona hrabina. – Jesteśmy w hrabstwie Aylesford. To bardzo daleko od Londynu.

– Który mamy rok? – Ellen zapytała łamiącym się głosem. 

– 1856. Panuje królowa Wiktoria. 

– Boże, ja... Cofnęłam się w czasie! – Ellen spanikowała. Oczy otworzyła tak szeroko, jakby spodziewała się znaleźć w ścianie naprzeciwko wrota prowadzące do jej czasów. Chwyciła się za głowę, chociaż zaraz bezsilnie sunęła dłońmi po twarzy. Nic nie rozumiała. Cisza, która ją otaczała, zdawała się trwać wieczność. – Może mi pani nie wierzyć, ale u mnie jest 2023 rok i... i... 

– Nie wstyd ci mówić takie głupoty? – zapytała Judith, nie siląc się na uprzejmości. 

– Panuje król Karol III a jego poprzedniczka Królowa Elżbieta była najdłużej panującą kobietą na tronie! Przebiła pod tym względem nawet obecną królową Wiktorię – palnęła Ellen. Z jakiegoś powodu wydało się jej to najbardziej istotną informacją w chwili obecnej, wartą podzielenia się.

– Jej Wysokość jest w niebezpieczeństwie? – zapytał George, próbując ustalić związek między przebitym a przebijającym. 

– Co? Nie, raczej nie, dlaczego...

– To kto w takim razie i czym chce targnąć się na życie Jej Wysokości?

– Ja... ja nie wiem... – Ellen czuła, jak się poci, po czym dotarło do niej, dlaczego wypytują ją o zamach. – W moich czasach mówi się „przebić coś" w sensie pokonać, tutaj chodziło mi o przeżycie, nie koniecznie mamy na myśli uszkodzenie... 

– A skoro cofnęłam się w czasie... Ja... ja... ja nie mam gdzie się podziać! 

– Nie dość, że kłamczucha, złodziejka, prostytutka, to jeszcze naciągaczka. Tfu, jak nisko można upaść! – oburzyła się Judith. 

– Jestem lekarzem! – oburzyła się Ellen, ocierając łzy grzbietem dłoni.

– Dobrze kochanie – wtrąciła pokojowo hrabina. – Czy masz gdzie się podziać? Posłać kogoś po Ciebie? Odprowadzić Cię może do przytułku? 

Wraz z tymi słowami Ellen zrozumiała, że jej dotychczasowe życie, jakie znała, zakończyło się w jakiś niezrozumiały sposób i stanęła przed wizją bezdomności w XIX-wiecznej Anglii. Z internetowych artykułów pamiętała, jak fatalne warunki panowały wówczas w miastach, przypomniały się jej wszystkie te dziwaczne metody na spędzenie nocy, jak spanie na przeciągniętej linie, oczywiście za odpowiednią opłatą. A ona nie miała nawet żadnych środków przy sobie. W takim wypadku, groziła jej niechybnie śmierć głodowa, z wychłodzenia lub praca prostytutki. Zauważyła, że hrabina, dała jakiś znak ręką w kierunku drzwi, aby kogoś tu przyprowadzić. Czuła, że jeżeli nic nie zrobi, niechybnie znajdzie się na ulicy. Mogła przecież powiedzieć prawdę: tylko jeżeli ona sama w nią nie mogła uwierzyć, czy mogła oczekiwać, że obcy ludzie uwierzą jej? 

– Nie mam – zapłakała, obejmując się ramionami i szlochając jak dziecko. 

Hrabina wstała, czując, że to wszystko, co mogła zrobić i ruszyła do wyjścia, kiedy nagle usłyszała za sobą wołanie Ellen. 

– Hrabino! Proszę poczekać! – zerwała się z ławki, czym znowu wprawiła panią domu w niemałe zakłopotanie. „Hrabino?" nie Jaśnie Pani? Niemniej propozycja, jaką Ellen jej sprawiła, wprawiła ją w osłupienie. 

Dziewczyna zdjęła swoje pierścionki i trzymała je na wyciągniętej ręce w kierunku kobiety. 

– Nie mam żadnych pieniędzy, bliskich, ani niczego. Mam tylko to, co na sobie – zaczęła Ellen, podchodząc krok bliżej. – Nie mam gdzie się podziać. Ale mogę przynajmniej na początek zapłacić za swój pobyt. To srebro, proszę się nie obawiać. Kamienie to pewnie cyrkonie, ale lokalny jubiler powinien być w stanie potwierdzić moje słowa. 

Jane popatrzyła na dziewczynę, ale nie wzięła od niej oferowanej zapłaty. Pokręciła głową, dając do zrozumienia, że obecność Ellen jest jej wybitnie nie na rękę.

– Nie chcę problemów w domu. 

– Błagam – nalegała – Dajcie mi chociaż jakieś ciepłe ubranie...

Pomysł przypadł do gustu Pani Domu, bo uznała, że to nawet będzie ładny uczynek miłosierdzia względem bliźniego. Nie wzięła nic od Ellen, ale postanowiła poszukać coś ze swoich starych rzeczy, które z przyjemnością wcześniej już by wyrzuciła, a tak miała idealną wymówkę, by się ich pozbyć.

Ellen została w kuchni z Judith, gdzie kucharka nalała jej do miski polewki warzywnej i położyła obok łyżkę z grubą pajdą chleba. 

– Tacy jak ty to mają szczęście – pokręciła głową, siadając obok, niby nie zainteresowana, ale bacznie pilnująca dziewczyny.

Ellen w pełni rozumiała obawy mieszkańców, toteż z wdzięcznością usiadła i zabrała się za jedzenie. Kiedy wzięła do ust pierwszy kęs, nie mogła się nadziwić, jaka była głodna. W połowie jednak opamiętała się i odłamała resztę chleba, chowając go na później. Jeżeli naprawdę chcieli się jej pozbyć, wolała mieć coś ze sobą.

– Co robisz? – zapytała Judith. 

– Próbuję schować chlebek – odpowiedziała, kręcąc się w poszukiwaniu dobrego miejsca, ale... tiul i jeansy nie były najlepszym pomysłem. Westchnęła ciężko, aż kucharka się roześmiała. 

– Dostałaś do jedzenia, to nie wybrzydzaj. 

– To na później. Skoro nie mam gdzie się podziać, to i jeść nie będę miała co. 

– Nie martw się, dam ci na drogę trochę chleba. Aż tak bezduszni nie jesteśmy – Judith próbowała ją nieco pocieszyć. – Ale dziwnie mówisz, dziecko, i wcale mi się to nie podoba. 

– Nie wierzysz mi – skwitowała markotnie Ellen. – Wcale się nie dziwię. Sama sobie nie wierzę.

– No no – pogroziła jej palcem. – Na razie jedz. Ściemnia się już, więc najszybciej nikt cię dzisiaj nigdzie nie odprawi. 

– Oby – westchnęła Ellen. Nawet jedna noc tutaj wydawała się dobrym planem na początek. 

Judith wiedziała, co mówi. Nie chciała dawać bezsensownej nadziei, ale znała panią domu nie od dziś i nie od wczoraj. Pozory były dla niej ważne tak samo, jak stała pora obiadu i podwieczorku, a to mogło wbrew pozorom bardzo pomóc nowoprzybyłej. Z zadowoleniem obserwowała nadciągający zmierzch nad wrzosowiskami znad swojego paleniska, do którego powróciła obierać warzywa. 

– Jak skończysz, to pomóż mi z obieraniem – zaproponowała, na co Ellen chętnie przystała. 

Gdy ubrania zostały przekazane przez pokojówkę do kuchni, Ellen właśnie kończyła swoją porcję i szukała mydła, aby umyć ręce. Judith skwitowała to śmiechem, ale zaprowadziła dziewczynę do miski z wodą, kpiąc z jej zamiłowania do czystości. 

– Jakie mydło, dziecko drogie! Ledwo panienki mogą sobie pozwolić na takie fanaberie! Masz w ogóle pojęcie, ile to kosztuje? Majątek! Nasz pan zawsze mawia, że przykładanie każdego ranka do skóry mokrego ręcznika i szorowanie jej w czystym pomieszczeniu jest absolutnie wszystkim, czego potrzeba dla zdrowia. I ma rację! Proszę popatrzeć, jak dobrze się trzyma!

– Nie... nie ma mydła? – zapytała słabo, nie wierząc w to, co słyszy. W sumie, kiedy Judith teraz tak o tym mówiła, przypomniała sobie, że może faktycznie coś tam w szkole ktoś przebąknął o podatku mydlanym, ale... Jak to na historii w szkole bywa, większą uwagę poświęcano bitwom i potyczkom, a nie problemom dnia codziennego. 

W tym momencie Ellen pomyślała o papierze toaletowym i przez moment pociemniało jej przed oczyma. Nie, chyba nie ma sił, aby teraz o to zapytać.

– No, ubieraj się, a to grzech w takim czymś chodzić – pośpieszyła ją Judith, wręczając pakunek.

Ellen przejrzała pobieżnie wręczone rzeczy, po czym spojrzała błagalnie na Judith. 

– Nie umiesz się sama ubrać? – zapytała kobieta, unosząc ze zdziwienia brew. – A to dopiero. Małe dzieci potrafią to zrobić... – ale mimo narzekania poszła z Ellen, bo widząc jak fatalnie się za to zabiera, postanowiła zerknąć, czy wszystko z nią w porządku, a po drugie sama sprawdzi, czy niczego nie ukradła.

Judith była nie w mniejszym szoku niż Ellen. Po pierwsze, kobiecie nie mieściło się w głowie, jak można mieć coś, co dziewczyna nazywała tatuażem. Co prawda wzorek był niczego sobie, pnące się kwiaty wzdłuż kostki wyglądały całkiem ładnie, ale kucharce aż słabo się robiło na myśl, co musiało się wyprawiać tam, skąd Ellen pochodziła. W dodatku dziewczyna dopytywała z łzami w oczach o majtki, coś, co słyszała, że podobno noszą jedynie panie lekkich obyczajów. Co więcej, naprawdę musiała rozłożyć ubrania i wytłumaczyć Ellen powoli, co, jak, kiedy, dlaczego i po co. 

– Jak z małym dzieckiem – westchnęła Judith, zakładając Ellen pas do pończoch, pokazując sprzążki, jak założyć halkę, jak należy zawiązać spódnicę, o co chodzi z gorsetem, jak najlepiej zawiązać podręczne kieszenie na drobiazgi, dlaczego warto nałożyć na wierzch wełnianą, zupełnie prostą suknię i jak wiązać chustę. Obydwie wyszły tak spocone i zażenowane, jak jeszcze nigdy w swoim życiu.

Gdy po tym wszystkim zaproponowała Ellen, że pokaże jej, gdzie można pójść załatwić swoje potrzeby, dziewczyna była niemal w siódmym niebie. Judith uznała, że mimo wszystko Ellen ma coś nie tak z głową, chociaż w gruncie rzeczy to całkiem dobra dziewczyna. 

Pani domu przekazała przez Judith wiadomość, że jutro skontaktuje się z miejscowym duchownym w sprawie pobytu Ellen w przytułku i porozmawia o tym z mężem. Tymczasem pozwolono jej zostać na noc, oddano wszystkie jej rzeczy i dziewczyna mogła spróbować zastanowić się, co robić dalej.

Ellen zdecydowała, że wyjdzie na zewnątrz i spróbuje jakoś uporządkować myśli. Sytuacja była bardziej niż fatalna. Bez jakiejkolwiek pomocy znikąd nie miała szans przetrwać w nowym świecie. Dziewczyna powoli zaczynała rozumieć, że przeniosła się w czasie, ale nie mogła zrozumieć dlaczego i w jaki sposób. Powinna też wrócić do domu. 

George nie zaglądał więcej do kuchni w ciągu dnia, tak więc pomysł, aby zapytać go, co dokładnie się stało, gdy ją znalazł, na razie przepadł. Ellen przyszło też do głowy, że może ktoś zrobił jej ogromnego psikusa i przewiózł na jakiś plan filmowy, więc obeszła w ramach spaceru cały dziedziniec, posesję, a nawet zerknęła do części dla służby i z każdym kolejnym krokiem uświadamiała sobie, że cofnięcie się w czasie jest jak najbardziej realne.

Do środka wróciła, kiedy już całkiem się ściemniło. Judith pokazała jej miejsce na piecu, na którym mogła spokojnie spać, a Ellen kojarzyła takie jedynie z memów z Europy Wschodniej. Na szczęście kucharka zdołała już poznać bezmiar niewiedzy dziewczyny i jej nieobycie i pokazała nawet, jak bezpiecznie wejść na piec i z niego zejść, a także dała jej nieco sfatygowany koc. Inne osoby, które zachodziły spragnione plotek do kuchni odprawiała z kwitkiem, mówiąc, że nic tu po nich. 

– Pierwsza noc w nowym miejscu zawsze jest najstraszniejsza, prawda? – zapytała Ellen, próbując sobie dodać otuchy. 

– A co tutaj jest strasznego? Ciepło, dach nad głową jest... – dodała dobrodusznie, przygotowując kolację dla mieszkańców. – Jak zostanie troszkę ciepłego mleka, to ci dam. Pomyśl lepiej, czy coś umiesz, bo zawsze możesz prosić o posadę tutaj. Rąk do pracy zawsze brakuje, a jeśli będziesz chciała, to się przyuczysz w mig.

– Dziękuję Judith – wyszeptała Ellen, kuląc się na swoim miejscu. 

– Podziękujesz sobie, jak zarobisz godziwie na uczciwe życie. Tylko zrób jutro coś z tymi włosami, bo to patrzyć na Ciebie to jakby widzieć stracha na wróble z pola.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top