✔XXXI

- Zadowolona z siebie jesteś? – usłyszałam.

Odwróciłam się w stronę, z której dobiegał głos. Zobaczyłam opierającego się o filar starszego z braci Black.

- O co ci chodzi?

- Pytam czy jesteś zadowolona z tego, że teraz wszyscy tak skaczą wokół ciebie. Jak zwykle musisz być w centrum uwagi, tak?

- Ty chyba nie wiesz o czym mówisz – syknęłam. – Uważasz, że śmierć mojej matki, to tylko chwyt medialny?

- Kto cię tam wie. Dlaczego nie mielibyście zrobić czegoś takiego?

„Jeszcze jedno słowo i wylądujesz w Mungu" – pomyślałam, przywołując różdżkę do ręki. – Na urazach pozaklęciowych i to na długo"

- W przeciwieństwie nie mamy w zwyczaju głosić żadnych idei czystokrwistości, nie mamy żadnej manii z tym związanej.

- Bo my niby mamy? – prychnął.

- O ile się orientuję motto twojej rodziny to „Toujors pur", nie? To tylko dowodzi kto tu ma obsesję.

- Nie porównuj mnie do tej bandy maniaków.

- Niby dlaczego? Przecież jesteś jednym z nich. Nie próbuj nawet zaprzeczać. Black na zawsze pozostanie Blackiem.

- Słuchaj no... - gryfon poruszył się, zapewne chcąc podejść, jednak wyprzedziłam go i w mgnieniu oka znalazłam się centralnie przed nim, przystawiając mu różdżkę do gardła.

- Nie to ty posłuchasz – syknęłam. – Jeszcze jedno niepochlebne słowo na temat mnie i mojej rodziny, a przysięgam, że wylecisz z tej szkoły w podskokach. Twoi rodzice chyba nie będą z tego zadowoleni, zważywszy, że i tak już jesteś zakałą rodziny.

Opuściłam różdżkę i jak gdyby nic kontynuowałam powrót do biblioteki.

- Co tak długo? – powitała mnie Alice.

- Transport jedzenia trochę zajmuję – oznajmiłam, wyjmując zdatną do zjedzenia zawartość torby. – Macie już esej na zielarstwo?

- Połowa już napisana – odpowiedział Frank, unosząc pergamin.

- Ja kończę Mugoloznawstwo – oznajmiła Lily.

- Opieka napisana, ale jeszcze nie przepisana – Marly nawet nie podniosła głowy znad pergaminu.

Rozdałam wszystkim picie i jedzenie, po czym zaczęłam przepisywać esej od Franka.

/* /* /*

Przez następne kilka dni panował względny spokój. James przyczepił się do nas usilnie ignorując Lilkę, która zawsze chciała, żeby chłopak się od niej odczepił, ale gdy to dostała, to zaczęła narzekać. Gryfon nic sobie z tego nie robił i dalej nie odzywał się do rudowłosej.

Ja natomiast unikałam starszego Blacka, co było dość łatwe zważywszy, że nie spotykałam go nigdzie poza lekcjami i posiłkami.

Co się tyczy Remusa, chłopak manewrował między Blackiem i naszą grupą. Sam nawet przekazał mi przez Marlene, że plusem całej sytuacji jest nieuczestniczenie Huncwotów w jego przemianach.

Nie mogłam się jednak nacieszyć długo spokojem. Już w następnym tygodniu pewien osobnik postanowił wleźć z buciorami w moje uporządkowane życie.

Wracałam akurat z przechadzki z Jamesem. Okularnik wyrwał mnie na spacer bo oboje nudziliśmy się w Pokoju Wspólnym zaraz po lekcjach. Poszliśmy włóczyć się po Błoniach i gadać o byle czym. Dawni nie spędziłam z nim tak miłego popołudnia.

Wracając do zamku poprosiłam chłopaka o pójście na moment do biblioteki. Zwyczajnie szliśmy korytarzem piątego piętra.

- Proszę, proszę kogo my tu mamy? – przerwał nam czyjś głos.

Instynktownie obróciłam się w jego kierunku. Dostrzegłam kryjącą się w cieniu czyjąś sylwetkę i ruch przypominający chowanie czegoś do kieszeni.

- Czego chcesz? – spytał James, który musiał rozpoznać właściciela owego głosu.

- Więc teraz nagle istnieję? – osobnik podszedł do światła, dzięki czemu mogłam go zobaczyć. Był to nie kto inny jak Syriusz Black.

- Jak dla mnie możesz przestać istnieć.

Stanęłam jak wryta. Nigdy nie słyszałam takiej wrogości ze strony Jamesa. Nie sądziłam, że będzie zdolny do potraktowania przyjaciela w taki sposób.

- Bo powiedziałem kilka słów prawdy? – zakpił Black.

- Bo obraziłeś rodzinę mojej przyjaciółki przez pryzmat własnych doświadczeń. Nie każdy ma tak walniętą rodzinkę jak twoja.

Zauważyłam lekkie drgnięcie postawy gryfona. Nie musiał całkowicie stać w świetle, wyostrzony wzrok reagował na każde nawet najdrobniejsze poruszenie. Po reakcjach obu braci Black na wzmiankę o ich rodzinie wiedziałam, że oboje mają na to „alergię".

- Przez kilka zdań zapominasz to o czym zawsze wam powtarzałem? Że nienawidzę swojej rodziny i chcę jak najszybciej się od nich wynieść? O tym zapomniałeś tylko dlatego, że nie do końca kontrolowałem to co mówiłem?

Czułam, że to prawda. Z doświadczenia wiedziałam, że ludzie pod wpływem emocji są w stanie mówić rzeczy, których normalnie by nie powiedzieli.

- Jamie – zwróciłam uwagę przyjaciela na siebie. – Cieszę się, że stanąłeś w mojej obronie, ale nie musiałeś. Sama radzę sobie doskonale.

- Dorcas, nie było cię więc nie dałabyś rady sama sobie z nim poradzić. Zwłaszcza z takim głąbem, który ma problemy z własną rodziną i wszystkich wkłada do jednego worka.

- Nie musiałam być wtedy, jestem teraz. Nie jestem małą dziewczynką, z którą trzeba się obchodzić jak z jajkiem. Przestańcie robić ze mnie ofiarę losu tylko z powodu śmierci mojej mamy. Takie rzeczy się zdarzają, a wszyscy to wyolbrzymiacie. Mam dość ciągłego skakania nade mną. – Sama nie wiem jak zaczęłam ten nurtujący mnie temat.

Od powrotu do Hogwartu James i reszta moich przyjaciół zaczęła mnie cały czas kontrolować. Było to naprawdę irytujące. Marlene, która potrafiła w kółko narzekać na swoją matkę, nagle przestała.

Nie rozumiałam tej całej troski i roztaczania wokół mnie parasola ochronnego. Chcieli poprawić mi samopoczucie, ale zabierali się do tego od złej strony.

Kiedy nie zaprzątałam sobie głowy problemami Marlene, albo zwyczajnymi codziennymi obowiązkami wszystko przypominało mi o mamie i Lucy.

Budziłam się z myślą, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Przy śniadaniu wspominałam przyjaciółkę i niektóre jej przypałowe akcje. Na lekcjach mogłam wspominać mamę, bo nauczyciele w większości mnie ignorowali.

Może i czasami narzekałam na swoją mamę, ale jednak była moją mamą. Miała lekkiego fioła na punkcie mody i dobrego wychowania, ale można to było przeboleć. Kochała mnie choć nie zawsze wiedziała jak to okazać.

- To przez takich ludzi, którzy cały czas trąbią o wypadku, istnieją osoby uważające śmierć mojej mamy za chwyt medialny – niemal wywarczałam w kierunku Blacka.

Chłopak tylko posłał mi spojrzenie spod przymrużonych powiek.

Zapewne coś by jeszcze powiedział, ale przerwało mu nagłe pojawienie się pani profesor Ward.

- Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że zostało dziesięć minut do ciszy nocnej.

Nauczycielka szła w naszym kierunku.

- Przymknęłabym oko na wasze wybryki, gdybyście nie byli zbyt głośno, proszę natychmiast wracać do dormitoriów i tym razem bez kłótni.

- To nie była kłótnia tylko kulturalna wymiana zdań – zaprotestował James.

- Kulturalna? – podała w wątpliwość nauczycielka.

- A pani co zrobiła by na moim miejscu? Gdyby pani rzekomo najlepszy przyjaciel obraził pani najlepszą przyjaciółkę, która jest w żałobie po stracie dwóch ważnych osób. Co by pani zrobiła wtedy?

Podziwiałam butę Jamesa. Większość osób nie podjęłoby się próby dyskusji z nauczycielką. A chłopak nie dość, że znajdował w sobie odwagę do konfrontacji, to jeszcze mimo ogromnej pewności siebie zwracał się z szacunkiem do profesorki.

- Nie wiem co bym zrobiła panie Potter, bo nigdy nie miałam okazji znaleźć się w takiej sytuacji. Co nie zmienia faktu, że wasza dwójka dostaje szlaban – pani Ward zwróciła się do Jamesa i Blacka.

- Pani wybaczy – odezwałam się. – Nie chciałabym dostawać innego traktowania od reszty uczniów. – Nie miałam na tyle odwagi, żeby patrzeć się wprost na nauczycielkę. – Jestem taką samą uczennicą jak reszta, śmierć mojej mamy tego nie zmienia.

Dałabym sobie rękę odciąć, że nauczycielka się tego nie spodziewała.

- Cóż... Proszę wiec całą waszą trójkę o stawienie się w piątek o wpół do dwudziestej pod Izbą Pamięci. A teraz wracajcie do wieży.

Nie czekając na reakcję reszty odwróciłam się na pięcie i ruszyłam na siódme piętro, najszybciej jak mogłam.

- Stało się coś? – spytała Lily, kiedy weszłam do dormitorium i bez słowa przeszłam przez pokój do dormitorium, do swojej skrzyni.

Nie odpowiedziałam jej tylko zaczęłam wyrzucać rzeczy z wnętrza.

- Dor o co chodzi? – spytała Marlene, zaglądając do wnętrza kufra przez moje ramię.

Dalej grzebałam i gdy tylko odnalazłam poszukiwany przedmiot, bez słowa wcisnęłam go jej w dłoń.

- Tnij – odwróciłam się tyłem do dziewczyny i wskazałam na blond-końcówki, które zdążyły trochę podrosnąć w czasie rozmowy między mną a Blackiem.

- Jesteś pewna?

- Po prostu tnij.

- Dobra, niech ci będzie.

Już po chwili słyszałam dźwięk tnących nożyczek. Wiedziałam, że Marlene sobie poradzi. W Beauxbatons nauczyli nas kilku zaklęć wspomagających czynności upiększające.

- Gotowe – oznajmiła Marlene po skończeniu.

- Co cię dzisiaj napadło? – zainteresowała się Alice.

- Black – odparłam, szukając lusterka.

- Co znowu zrobił? – Lily podała mi swoje.

Skrócone włosy sięgały mi trochę nad ramiona i lekko podkręcały się na końcach. Obracałam głową w tę i we tę i spodobało mi się uczucie włosów nie zahaczających o ramiona.

- Nie musiał nic robić, wystarczy, że jest. - Wrzuciłam wszystko z powrotem do kufra. – Stał się i dzięki niemu mam załatwiony szlaban w przyszły piątek – pominęłam kwestię, że sama go sobie załatwiłam. – Przerwałam na moment i usiadłam na zamkniętej skrzyni. – Nie chcę żebyście traktowały mnie inaczej ze względu na mamę i Lu. – Zanim któraś zdążyła zareagować kontynuowałam temat. – Takie rzeczy się zdarzają i nie jest to powodem, żebyście zmieniały całe dotychczasowe życie. Marly – zwróciłam się konkretnie do Mckinnon – uwielbiam słuchać twoich narzekań na twoją mamę. Jestem do nich przyzwyczajona i przeszkadza mi ich brak. Muszę się pogodzić ze stratą na swój własny sposób, a wy możecie mi pomóc, tylko jeśli pomożecie mi wrócić do szkolnej rutyny.

Dziewczyny patrzały się na mnie przez dłuższy czas, po czym odezwała się Marlene.

- Nie uwierzycie co ostatnio wymyśliła moja matka.

Wszystkie się zaśmiałyśmy.




Ostatnio dość dobrze pisało mi się dodatek o matce Marly

Może za jakiś czas wleci

Lily w następnym rozdziale będzie okropnie wkurzająca

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top