Walking on ice

Czasami nie ma niczego więcej – szare niebo, kałuże na chodnikach i cała masa ludzi otaczających cię ze wszystkich stron. Ethan zatrzymał się przed jedną ze sklepowych witryn, wpatrując się w swoje odbicie w szybie. Potargane włosy, przerzucony krzywo szalik i rozpięty płaszcz. Chłopiec powstrzymał się przed schowaniem twarzy w dłoniach, zaciskając palce na materiale rękawów. Tak bardzo nie miał ochoty tego wszystkiego robić, ale jeśli nie miało się bogatych rodziców, czynsz jakoś nie miał ochoty spłacać się sam. Szatyn westchnął, popychając drzwi do sklepu. Doskonale znał rozkład kamer w środku, bywał już tutaj kilka razy i nikt nigdy nawet nie mrugnął okiem na jego poczynania. Zwykle Erstworth dawał chłopcu wolną rękę, pozwalając mu samemu wybierać zdobycze, ale czasami – i tak było tym razem – cel poszukiwań był narzucony z góry.

Złota bransoletka dziewczyny, prezentującej klientom najnowsze stroje, brzęczała, gdy jej właścicielka gestykulowała, opowiadając z zapałem o najnowszych pomysłach znanego projektanta. Ethan zatrzymał się przed jednym z manekinów, przyglądając się jego pustej twarzy i doszedł do wniosku, że wcale nie różni się tak bardzo od tych, które widuje na ulicach stolicy. Poprawił szalik, przeczesał włosy, po czym odwrócił się w stronę ludzi, z którymi rozmawiała sprzedawczyni.

Para w średnim wieku właśnie miała zamiar kupić jakieś dwa przesadnie drogie kapelusze, co nieco poprawiło Ethanowi humor. Ktoś kto wydaje majątek na takie bzdety, nie powinien żałować utraty jakiegoś drobiazgu. Mogliby przecież za cenę tych zakupów wspomóc jakąś organizacje – szatyn działał jedynie w imieniu karmy, nieprawdaż?

Chłopak wybrał sobie dwa warte dziesięć pałaców krawaty i powstrzymując się od wywrócenia oczami, stanął w kolejce, opierając jeden z łokci na marmurowej ladzie tuż przy wazonie z kwiatami. Cierpliwie poczekał aż mężczyzna wyjmie swoją portmonetkę, żeby zapłacić za prezent dla żony, a kiedy kobieta podniosła nową zdobycz, chcąc odwrócić się do lustra, przesunął od niechcenia wazon, który potrącony łokciem klientki rozbił się na podłodze. Zakłopotana schyliła się szybko, żeby podnieść kwiaty, na co Ethan natychmiast uklęknął obok, ofiarując swoją pomoc. Zbyt zaaferowana całą sytuacją, nawet nie zauważyła, kiedy mokry pierścionek przeszedł w posiadanie kogoś innego. Jej mąż był tymczasem zajęty płaceniem za zakupy i przepraszaniem za to, co się stało.

- Dziękuję – kobieta uśmiechnęła się do Ethana, odchodząc w końcu od kontuaru. – I naprawdę przepraszam. To był wypadek.

- Nic się nie stało – zapewniła ekspedientka. Ledwo jednak małżeństwo opuściło sklep, posłała chłopakowi zmęczone spojrzenie. – To już któryś raz w tym miesiącu, dałbyś wiarę? – spytała. – Zaczynam wierzyć w duchy.

Szatyn uśmiechnął się do niej, wdzięczny za to, że byli w podobnym wieku.

- Szkoda, że wazon nie przeżył, ale to co najważniejsze wciąż jest całe – podniósł jedną z róży wręczając ją dziewczynie. – Chciałem spytać gdzie jest przymierzalnia – wskazał na krawaty. – I poprosić, żeby wybrała pani jakąś koszulę. Nie znam się na tym, a ojciec bierze w ten weekend kolejny ślub – wywrócił oczami z miną bogatego dzieciaka, zmęczonego zachciankami rodziców. – Sama rozumiesz. Mam się jakoś prezentować przy jego nowej żonie, która pewnie jest dziesięć lat młodsza ode mnie.

Dziewczyna roześmiała się, kiwając z udawanym zrozumieniem głową.

- A w czym przyjdzie twoja osoba towarzysząca? – spytała. – Postaram się wybrać coś, co będzie pasowało do jej stroju.

- Och tak... - westchnął szatyn. – Niestety na tym polu również rozczarowuję swojego ojca. Idę sam.

Poprawna odpowiedź. Ethan już czuł ciężar złotej bransoletki w kieszeni jego płaszcza. Kilka kolejnych minut spędził na czarowaniu dziewczyny i kapryszeniu przy kolejnych manekinach. Kiedy wybrał już jedną, właściwą, skierował się w stronę przymierzalni, po czym zaczął przymierzać krawat przy otwartej zasłonce. Oczywiście kiedy kilka minut później dziewczyna pojawiła się z wybraną koszulą, w ogóle mu to nie wychodziło.

- Nerwowy dzień – pokręcił głową. – Ale chętnie spróbuję po raz tysięczny.

- Mogę pomóc – zaoferowała się dziewczyna, na co chłopak chętnie się zgodził. Wystarczyło kilka miłych słów, kilka spojrzeń, żeby zdekoncentrować brunetkę.

- Och – roześmiała się. – Chyba też mam kiepski dzień, może jeszcze raz... - przysunęła się bliżej, wiążąc krawat. Ciemne kosmyki opadły jej na twarz, a kiedy wyciągnęła rękę, by je odgarnąć, Ethan zrobił to za nią. Całkowicie zajęta chłopakiem, nie zwróciła nawet uwagi, kiedy ozdoba odpięła się z jej nadgarstka.

Potem wystarczyło już tylko ponarzekać nad fasonem krawatów i spytać o model, który jak się dowiedział wcześniej szatyn, miał być dostępny dopiero za kilka dni, a następnie bez przymierzania koszuli, z którą również coś było nie tak - rodzaj mankietów, ozdabiane guziki i która była jedynie potrzebna by zwabić dziewczynę do pozbawionej kamer przymierzalni – wyjść i złożyć zamówienie na niedostępny jeszcze produkt.

- Na jakie imię i nazwisko? – uśmiechnęła się dziewczyna. – Och i adres naturalnie.

- William Princetown, chętnie odbiorę to osobiście – posłał jej uśmiech, który obiecywał następne spotkanie, a następnie wyszedł ze sklepu, gratulując sobie zwycięstwa. Mimo wszystko trzeba było przyznać, że był w tym całkiem dobry.

***

Wspinając się po schodach uniwersytetu, Lysander starał się nie zwracać uwagi na tłum studentów, których potok wylewał się na rozległy dziedziniec. Najszybciej jak mógł dostał się do środka, rozglądając się po okazałym holu budynku. Po kamiennych kolumnach, podpierających malowane sklepienie wspinały się gdzieniegdzie stworzone przez rzeźbiarzy, cienkie gałązki bluszczu oraz obserwujące uczniów z ukrycia elfy. No tak – wydział sztuk pięknych – czego innego można by się było spodziewać? Blackwell ruszył przed siebie po długim, bordowym dywanie, podziwiając wielkie, ozdabiane kolorowymi witrażami okno zakończone ostrym łukiem - ulokowane na przeciwległej do wejścia ścianie i mierzące kilka metrów szerokości i wysokości budziło zachwyt w oczach gości. Z obu jego stron znajdowały się zawijające się w spirale schody ze zdobionymi złotymi elementami poręczami z ciemnego drewna i główkami węży. Lys pogłaskał z podziwem jednego z nich, zanim zaczął wspinać się po wąskich stopniach na piętro, na którym znajdował się gabinet dyrektora placówki.

- Lysander Blackwell – przywitał go starszy mężczyzna, ledwo chłopak otworzył bez pukania drzwi. – Miło mi pana widzieć. Czyżby znudziły się panu monotonne lekcje ekonomii?

- To temat na inną rozmowę - młodzieniec uśmiechnął się uprzejmie, skłaniając głowę z szacunkiem. - Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas, to wiele dla mnie znaczy – dodał, zajmując wskazane mu przez dyrektora miejsce. W każdym jego ruchu można było dostrzec grację i niezachwianą pewność siebie, której nauczył się w dzieciństwie, gdy rodzice wprowadzali go na pierwsze kulturowe spotkania wśród wysoko postawionych osobistości. Elegancja i dostojność chodziła w parze z jego charakterem. Nauczył się doceniać swoich pierwszych nauczycieli savoir vivre'u, którzy pokazali mu jak sprytnie wykorzystywać swoje zdolności w odpowiednich sytuacjach. - Przychodzę do pana z interesującą propozycją.

- Chętnie jej posłucham – dyrektor odłożył na bok plik dokumentów, zaplatając dłonie na biurku. – Czemu zawdzięczam to spotkanie?

- Znam kogoś niezwykle utalentowanego - zaczął srebrnowłosy z uśmiechem, który przybierał, gdy chciał kogoś wykorzystać do swoich celów. - Nadzwyczajnie inteligentny, niespotykanie bystry i oryginalny. Czyż nie brzmi na idealnego kandydata do murów pańskiej szkoły? - specjalnie podkreślił przynależność uniwersytetu dyrektorowi. - Studiował historię sztuki, niestety musiał z nich zrezygnować na jakiś czas i teraz chciałby kontynuować swoją naukę - mówił spokojnie, nie tracąc pewności siebie. - Dodam, że przyszłość chce wiązać ze scenografią i niedługo ma dostać staż w jednym z teatrów na West Endzie. To niezwykły chłopiec o otwartym umyśle i nieograniczonej wyobraźni, panie Shadwell. Żal by było zmarnować taki talent, więc chciałbym wiedzieć - Lys pochylił się lekko nad biurkiem, nie zrywając kontaktu wzrokowego z dyrektorem uczelni - czy znalazłoby się wolne miejsce dla bardzo ambitnego studenta, któremu naprawdę zależy, aby uczyć się w pana szkole.

- Słuchając tego jak pan o tym mówi, chętnie bym go poznał – stwierdził Shadwell. - Właśnie takich osób szukamy. Jak się nazywa? – spytał, zainteresowany. – I dlaczego nie ma go tutaj z nami?

- Będę z panem szczery, w końcu znamy się nie od dziś - odparł Lys z łagodnym uśmiechem. - Osoba, którą panu rekomenduję nie wie, że tutaj jestem, a sama nigdy by tu nie przyszła, ponieważ mimo wielu talentów, nie wierzy w swoje umiejętności. Mam jednak nadzieję, że ta szkoła podniesie jego samoocenę - wyjaśnił. - A chłopiec, o którym mówię, nazywa się Ethan Pierce.

Spojrzenie, które dyrektor posłał Lysowi nie pozostawało do wątpliwości, że mężczyzna doskonale zna to nazwisko.

- Pierce – powtórzył, zszokowany. – Skąd go pan zna, jeśli można wiedzieć? Przecież... Nie czyta pan wiadomości?

Blackwell szybko ukrył zdezorientowanie, które pojawiło się na jego twarzy.

- Proszę wybaczyć, ale chyba nie rozumiem, co ma pan na myśli - odparł, starając się nie wychodzić ze swojej roli.

- Ethan Pierce był sądzony z dwa lata temu za kradzież obrazu Williama Turnera – „Ostatniej drogi Temeraire'a". Przykro mi, ale nieważne jak bardzo sobie cenię znajomość z panem i pańskimi rodzicami, nie mogę pozwolić by ktoś taki uczył się w murach naszej uczelni. Poza tym o ile mi wiadomo dostał wilczy bilet do większości uniwersytetów w stolicy. Nie mogę łamać prawa. Naprawdę pan o tym nie słyszał? Było o tym całkiem głośno.

Młody Blackwell dopiero po chwili zrozumiał słowa dyrektora. Wpatrywał się w mężczyznę z otwartymi ustami i niedowierzaniem wymalowanym w jego różnobarwnych tęczówkach. - Słucham...? Nie, to niemożliwe, musiał go pan z kimś pomylić - Lysander pokręcił głową. Był pewien, że Ethan nie mógł zrobić czegoś takiego.

- Można sprawdzić artykuły w sieci – zaproponował mężczyzna. – Skąd pan zna kogoś takiego, panie Blackwell? Radziłbym jak najszybciej zakończyć tą znajomość. Takie kontakty mogą poważnie panu zaszkodzić. No chyba, że mówimy o zbieżności nazwisk – dyrektor wklepał kilka zdań na swojej klawiaturze, po czym obrócił monitor w kierunku Lysa. Na ekranie było zdjęcie szatyna, zasłaniającego twarz przedramieniem, w próbie obrony przed masą kamer. „17-letni uczeń wydziału sztuk pięknych zatrzymany w związku ze zniknięciem dzieła Turnera" głosił nagłówek nad zdjęciem.

Lys przeczytał szybko resztę artykuły, a z każdym następnym zdaniem jego twarz robiła się coraz bardziej blada. Przełknął głośno ślinę i nerwowo zacisnął dłonie w pięści.

- Jestem pewien, że tę sprawę da się wyjaśnić - odpowiedział, patrząc na dyrektora błagalnie. - To niesamowity chłopiec, zasługuje na kolejną szansę - dodał szeptem. - Moja rodzina ufundowała połowę tej uczelni, a ja tylko proszę o jedno miejsce dla chłopca, który kocha sztukę jak nic innego na świecie - odparł z nadzieją w oczach. - Poza tym słyszałem, że chce pan wybudować dodatkowe skrzydło dla studentów malarstwa... gdyby... gdyby dał pan szansę Ethanowi, pokryłbym wszystkie koszty budowy i wyposażenia.

Dyrektor westchnął ciężko, kręcąc głową.

- Tutaj nie chodzi o pieniądze, tylko o prawo – wyjaśnił. – Zobaczę co da się zrobić, ale niczego nie obiecuję. Swoją drogą to dość kontrowersyjna sprawa... - dodał. – Mogę wiedzieć czemu ten chłopak zawdzięcza pańską uwagę?

Lys zawahał się na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Poznaliśmy się w galerii sztuki - odpowiedział niepewnie. - Po prostu... naprawdę mi zaimponował. Dawno kogoś takiego nie spotkałem - odparł, wbijając nieobecne spojrzenie w kant biurka. - Jestem pewny, że gdyby go pan poznał... porozmawiał choć przez chwilę, to też byłby pan pod wrażeniem.

- Nie wątpię. Mój przyjaciel uczył tego chłopca zanim wybuchła ta afera... Byłem na rozprawie. Nie mi to osądzać, ale... Mam wrażenie, że wtedy na tej sali złamało się wiele serc - bo je ten dzieciak kradnie na pewno. Mój przyjaciel opowiadał o nim w ten sam sposób co ty – dyrektor spojrzał Lysowi na chwilę w oczy, jakby szukał w niej odpowiedzi na jakieś dręczące go od dawna pytanie. – Postaram się dotrzeć do odpowiednich ludzi – obiecał. – Póki co, uważaj na siebie dzieciaku – dodał tonem kogoś, kto widział już w życiu wiele rzeczy.

***

"Hey, hey, hey
Where do you think you're going?
It's so late, late, late
What's wrong?
I said, "I can't stay, do I have to give a reason?
It's just meaningless what I want"

Lys już od pół godziny siedział w samochodzie pod kamienicą zielonookiego szatyna, wypalając jeden papieros za drugim. Po każdym następnym obiecywał sobie, że wejdzie na górę, zapuka do drzwi Ethana i odważy się zapytać go o sprawę z obrazem Turnera. Kończyło się jednak na tym, że wyciągał kolejnego papierosa i próbował logicznie wyjaśnić tę sytuację. Czy Ethan rzeczywiście był zdolny do kradzieży jednego z najbardziej znanych dzieł sztuki na świecie? To niewinne dziecko, które pomagało mu w tej cholernej windzie?

"Nie zapominaj, kim tak naprawdę jest". Lys starał się odsunąć od siebie tę myśl. Jaki powód krył się za domniemaną kradzieżą obrazu? Czy chodziło tylko o pieniądze? Blackwell zagryzł ze zdenerwowania wnętrze policzka. Musi wysłuchać Ethana zanim wyciągnie z tego jakieś sensowne wnioski. Siedząc tak w swoim czarnym kabriolecie, paląc i myśląc nad rozwiązaniem całej tej sytuacji, rozglądał się po okolicy, która nawet po zmroku tętniła życiem.

Padało. Ethan zmierzał powoli w kierunku swojego domu, przesadnie dużą uwagę przywiązując do omijania kałuży. Ze wzrokiem utkwionym w chodniku, rozplątanym szalikiem i mokrymi włosami wyglądał jak ilustracja do smutnego rozdziału. Nie zwracając uwagi na otoczenie, nawet nie zauważył kiedy minął swoją bramę.

- Ethan! - Lys wychylił się z okna samochodu i pomachał w stronę chłopca, żeby zwrócić na siebie swoją uwagę. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim chłopiec zatrzymał się i zaczął rozglądać, szukając osoby, która go zawołała. Na widok znajomego samochodu zawrócił, wciąż unikając rozlewających się na ziemi kałuży wody.

- Co tutaj robisz? – spytał, zatrzymując się obok kabrioletu. W zielonych oczach nie było cienia radości, a z opadających na twarz mokrych kosmyków spływały pojedyncze krople, wyznaczając sobie drogę między piegami na jego policzkach.

- Po prostu przejeżdżałem i cię zobaczyłem - starszy chłopiec wzruszył ramionami i zmarszczył brwi. - Wszystko w porządku? Źle wyglądasz.

- Dziękuję za komplement – odpowiedział szatyn, zerkając w stronę trzymanego przez Lysa papierosa. – To wszystko?

Lysander wyrzucił niedopałek na ulicę i skinął głową w stronę siedzenia pasażera.

- Wsiadaj. Teraz ja ci coś pokażę - powiedział, posyłając w jego stronę mały uśmiech. Ethan wahał się przez moment, zanim zdecydował się wejść do środka.

- Co takiego? – spytał, ściągając z szyi przemoknięty szalik i rzucając go na jedno z tylnych siedzeń. – Jeśli to te miejsca w lesie, to nie będę miał nic przeciwko – dodał, ogarniając mokre pasma włosów z twarzy. Kiedy to zrobił, rękaw płaszcza zjechał nieco w dół, odsłaniając na chwilę bandaż na jego nadgarstku.

Lys zmarszczył brwi i zanim zdążył się zastanowić, jego ręka złapała delikatnie dłoń Ethana.

- Co się stało? - zapytał, patrząc na niego ze zmartwieniem.

Wargi chłopca zadrżały lekko, zanim zabrał dłoń i schował ją pod jednym z kolan.

- To... To nic – odpowiedział, wystraszony. W tym momencie na pewno nie wyglądał jak ktoś, kto mógłby z powodzeniem napaść na jedno z najsłynniejszych muzeów. – Wypadek, nie zwracaj uwagi – dodał cicho.

Blackwell obserwował go przez dłuższą chwilę, zanim westchnął i odpalił silnik. Większość drogi przejechali w ciszy. Ethan nie był zbyt rozmowny, a Lys widząc go w tym stanie, nie chciał go do niczego zmuszać. Kierowali się powoli w stronę Watford, gdy pierwsze gwiazdy pojawiły się na niebie. Ściszone radio grało w tle, zakłócając ciszę, która ku zdziwieniu Lysa, wcale mu nie przeszkadzała. Po niecałej godzinie Lys zatrzymał się przed szklanym, półkolistym budynkiem, w którym nadal paliły się światła.

- To już? – spytał chłopiec, nie otwierając oczu. Od kilku minut opierał się bokiem o fotel, sprawiając wrażenie kogoś, kto zdążył odpłynąć do krainy snów.

- Aha - Lys pokiwał ledwo zauważalnie głową. - Chodźmy do środka, tam będzie cieplej - powiedział, wysiadając z samochodu.

Ethan wygramolił się niechętnie z pojazdu, po czym objął się ramionami, rozglądając się z cieniem zainteresowania dookoła. Lysander wyciągnął dłoń w jego stronę, a gdy szatyn po chwili namysłu splótł ich ręce razem, Lys pociągnął go w kierunku szklarni.

- Można powiedzieć, że jestem współwłaścicielem tego miejsca - powiedział, a na jego ustach błąkał się mały uśmiech. - Kiedy po college'u szukałem mieszkania, wiedziałem, że nie chcę mieszkać w centrum Londynu. Tak się złożyło, że trafiłem tutaj - wskazał palcem na budynek przed nimi. - Od razu zakochałem się w tym miejscu. Niewiele ludzi tu przychodzi, jest spokój i cisza, nikt nie zawraca ci głowy, a gdy wchodzisz czujesz się jakbyś przeniósł się do zupełnie innego świata, jak w dzikich lasach deszczowych - opowiadał rozemocjonowany, z błyszczącymi oczami. - Myślę, że to dlatego mieszkam w tym mieście. Nie chciałbym być daleko od tego.

- Cudownie – mruknął Ethan. – Ja kupiłem jakiś czas temu skrzydło jednego muzeum w centrum. Odkąd zobaczyłem je po raz pierwszy, wiedziałem, że przyda mi się, kiedy będę chciał spędzać wieczory sam na sam w jakimś ciekawym miejscu i śmiać się z innych gości, którzy nie mogliby przejść przez bramki. Sam rozumiesz – wzruszył ramionami.

Blackwell westchnął cicho i poluźnił uścisk na jego dłoni.

- Nie kupiłem tego miejsca - powiedział cicho. - Czasem je sponsoruję, bo właściciel sam nie jest w stanie go utrzymać. W zamian dostałem klucze i mogę je odwiedzać kiedy chcę - dodał, unikając spojrzenia drugiego chłopca.

Otworzywszy drzwi, Lys wprowadził Ethana do oranżerii, a ciepło szybko otuliło ich twarze, rozgrzewając zmarznięte policzki. Jasnowłosy zaprowadził powoli Ethana na kamienną ławkę, zanim zapalił światła, które rozjaśniły białym blaskiem całe pomieszczenie. Oranżeria pana Hastinga nie była zbyt wielka. Miała jednak wystarczająco dużo miejsca, aby pomieścić rozłożyste drzewa tropikalne, między którymi rosły grube pnącza, słodko pachnące sadzonki pomarańczy i bergamoty, a pod strzelistymi kencjami i drzewami akacji dumnie rosły delikatne ketmie, mimozy, bajeczne helikonie i piękne bromelie, które Lysander zawsze uwielbiał podziwiać. Lys ściągnął z siebie płaszcz i usiadł niepewnie obok swojego towarzysza. - Gdy jest się wystarczająco długo w tym miejscu, można zapomnieć, że na zewnątrz jest zima - odezwał się po chwili milczenia. - A tam - wskazał na drugą stronę sali. - Widzisz te kolorowe płatki? To strelicja zwana inaczej rajskim ptakiem. Z daleka naprawdę wygląda jak żywa, prawda?

- Aiden by zabił, żeby tu wejść – wyrwało się chłopcu, który z szeroko otwartymi oczami podziwiał całe otoczenie, zadziwiony każdym elementem tego małego raju. – To rzeczywiście... ujdzie – uśmiechnął się lekko, zaplatając ręce na piersi i zerkając przelotnie na drugiego chłopaka. – Dziękuję, postoję. Czasami przyjemnie patrzy się na ciebie z góry – wyznał, podczas gdy w jego spojrzeniu zaczęły się tlić pomalutku charakterystyczne dla niego łobuzerskie iskierki.

Lys uśmiechnął się szerzej, odchylając głowę do tyłu.

- Ty też nie najgorzej wyglądasz z dołu - odpowiedział, opierając się plecami o niski murek. - Opowiesz mi, jak ci minął dzień? - spytał, starając się zachować obojętny wyraz twarzy.

Jeśli jeszcze chwilę temu na twarzy szatyna zaczęło tlić się jakiekolwiek światło, Lys właśnie je zgasił. Chłopiec ponownie spuścił wzrok na swoje buty, po czym zajął się ściąganiem płaszcza i starannym układaniem go na ławce.

- A jak minął twój? – odpowiedział pytaniem na pytanie, żałując, że nie może naciągnąć podwiniętych rękawów koszuli na nadgarstki.

Lys spojrzał ponownie na jego bandaż i nieśmiało złapał go za dłoń. Bawił się przez chwilę jego palcami, myśląc nad czymś uciążliwie.

- Wyobraź sobie, że przeszliśmy przez magiczny portal - powiedział, nie spuszczając wzroku z opatrunku. - Oddzielił nas od tamtej rzeczywistości i przeniósł w baśniowe miejsce, w którym to co jest po tamtej stronie nie ma żadnego znaczenia. Tutaj możemy być inni - mówił przyciszonym głosem, gładząc delikatnie nadgarstek Ethana. - Tutaj jesteśmy inni. Czy opowiesz mi historię Ethana, który żyje w tamtym świecie?

Zielone oczy otworzyły się jeszcze szerzej, kiedy ich właściciel rozchylił lekko usta, potrzebując większej ilości powietrza. Szatyn wbił spojrzenie w dłoń, którą trzymał srebrnowłosy chłopiec. Nie potrafił zapanować nad sercem, które nagle zaczęło dudnić w jego piersi. Ethan zastanawiał się czy Lys też to słyszy, a może jednak nie? Może trzyma jego rękę, żeby czuć jego puls i wiedzieć, kiedy kłamie?

- Byłeś... Byłeś na uczelni – z trudem zmusił się do wypowiedzenia tych kilku słów.

Blackwell przeniósł spojrzenie na jego twarz, zaciskając delikatnie dłoń na jego nadgarstku, obawiając się, że ucieknie.

- Byłem - potwierdził, kiwając głową. - Ale nie musimy teraz o tym rozmawiać - dodał łagodnie.

- Nie musimy? – spytał cicho chłopiec, wpatrując się pustym spojrzeniem w przestrzeń przed sobą. – Ty wiesz. Czemu tu jestem, czemu mnie tu zabrałeś, skoro wiesz? – spytał głośniej, próbując wyrwać rękę z jego uścisku. – Puść.

Lys natychmiast puścił jego dłoń i uniósł obie ręce w geście poddania.

- Przywiozłem cię tu, bo to czego się dowiedziałem, nic nie zmienia - powiedział spokojnie, zerkając na niego niepewnie, jakby bał się jego reakcji. - Dużo o tym myślałem, Ethan. Nie wierzę, żeby ktoś taki jak ty, mógłby zrobić coś takiego. Ja wciąż cię lubię - wyszeptał, pochylając się lekko, by zmniejszyć dystans między nimi. - Nie lubię tego, że cię lubię, ale tak jest - parsknął śmiechem pod nosem, odgarniając kosmyki, wpadające mu do oczu. - I nie chcę zrywać z tobą kontaktu. Chcę dalej się spotykać, chodzić do dziwnych miejsc... bez względu na to jaka jest prawda.

- Nie lubisz tego, że... - Ethan urwał, odchodząc od ławki i odwracając się do niej tyłem. - Nie patrz na mnie w ten sposób. Nie chcę, nie potrzebuję niczyjej litości. Potrzebowałem jej raz, jeden jedyny raz w życiu i wtedy nikt nawet nie mrugnął okiem. Nikt... A na tej sali... - urwał, zamykając oczy. – Umiesz czytać, dlaczego pytasz mnie o to wszystko? – spytał, odwracając się z powrotem w jego stronę i zaciskając dłonie w pięści. – Naprawdę myślisz, że można mi ufać? Po co komukolwiek wersja kogoś takiego ja? – spytał, a w oczach pojawiły się łzy. – Chcesz znać prawdę? Wiesz jaki był ich dowód? Podpisane przeze mnie dokumenty. A ja nawet nie potrafię czytać – dodał odwracając wzrok. – Ja... Cholera! Myślisz, że tak łatwo jest zacząć od zera?! Co ty ze swoim życiem i cholernymi szklarniami możesz wiedzieć o tym jak to jest być dzieckiem i nie mieć nikogo absolutnie nikogo, kto by się tobą zajął? A ja... Ja dałem radę. Poznałem wspaniałych ludzi i odkryłem tyle cudownych miejsc, miałem tyle szans, zaszedłem tak daleko i... - chłopiec urwał, ukrywając na chwilę twarz w swoich dłoniach. – I zakochałem się w kimś z twojego świata – dokończył cicho. – Nigdy... Nigdy nie miałem nikogo i nagle... Oddałem tej osobie całe serce i myślałem... Ja naprawdę myślałem, że to wystarczy – wyznał, wycierając mokre policzki. – A na rozprawie byliśmy po przeciwnych stronach. Miałem podpisać jakieś dokumenty do szkoły, coś z internatem, śpieszyłem się do pracy w teatrze i nawet nie spytałem o nic. Po co miałbym? Myślałem, że mnie kocha, że nie zrobi mi krzywdy, myślałem, że mogę ufać... - chłopiec opadł na ławkę, odwracając się do Lysa tyłem i przez chwilę było jedynie słychać jak cicho pociąga nosem, próbując opanować się na tyle by mówić dalej. – Oni... - przerwał w końcu ciszę. – Ja... Straciłem wszystko... „Przyjaciół", uznanie, wszystko co udało mi się osiągnąć, wszystko na co sam zapracowałem i... Nawet przyszłość. Nie chcą mnie nigdzie. Odmówiła mi każda uczelnia, a jeśli ktoś przyjął mnie do pracy choćby na kilka dni, to kiedy się dowiedział... A teraz jestem tu z tobą i nie obchodzi mnie to czy mi wierzysz, bo przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie widzą we mnie... Ja nic nie zrobiłem, nic a oni... Zabrali mi wszystko i oskarżyli o coś z czym nie miałem nic wspólnego... Nie zrobiłem tego wtedy, ale co miałem do cholery zrobić później?! – podniósł głos. - Powiesić się? Myślałem o tym, ale nie potrafiłbym...

- Wierzę ci - odparł zachrypniętym głosem, chłopiec siedzący za nim. - Ja... nie wiem co powiedzieć. Bardzo mi przykro, Ethan - wyszeptał, kładąc niepewnie dłoń na ramieniu szatyna. - Nie próbowałeś... Wyjaśniłeś im, że nie potrafisz czytać? Że zostałeś zmuszony do podpisania tej umowy? - zapytał, obserwując jego napięte plecy.

- To nie miało znaczenia... Poza tym zrobiłem to z własnej woli... A ci, którzy za to odpowiadali... Oni są za wysoko. Mógłbym mieć tysiące świadków i wciąż... Miałem siedemnaście lat... Dali mi pół roku w poprawczaku i karę, której nie spłacę do końca życia. Mogło być gorzej, ale... Wybacz jeśli przy ilości moich problemów, nie będę się zastanawiał co wypada, a co nie... Zmieniłem się w tego, kogo chcieli we mnie widzieć – powiedział cicho, bawiąc się swoim bandażem. – I jak widać na załączonym obrazku uczę się na błędach – dodał. – Nie mam pojęcia co tutaj z tobą robię. Jestem tak niewyobrażalnie głupi i nieodpowiedzialny, i...

Lys nie pozwolił mu skończyć. Szybko podniósł się ze swojego miejsca i stanął przed nim, chwytając jego dłonie w swoje i podnosząc go do góry.

- Nie mogę sobie wyobrazić przez co przechodziłeś, Ethan - zaczął cicho, patrząc mu odważnie w oczy. - To wszystko co się stało było cholernie niesprawiedliwe. Ludzie niewątpliwie zawodzą i ranią, bo są niedoskonali. Ale to ty mi mówiłeś, że nie ze wszystkimi tak jest, że niektórzy z nich są warci ryzyka - powiedział, ściskając jego ręce. - Pozwól mi pomóc albo przynajmniej spróbować. Dyrektor obiecał, że porozmawia z odpowiednimi ludźmi. Ethan, jeszcze nie wszystko jest stracone - mówił dalej. - Wiem, że jest dla ciebie szansa i postaram się zrobić tyle ile mogę, byś wrócił na szczyt. Po prostu... musisz spróbować mi zaufać - dodał ciszej, patrząc na niego z nadzieją ukrytą w różnobarwnych tęczówkach.

- Ja... Ja nie wykorzystuję ludzi jako trampoliny, ja nie mogę – szatyn pokręcił lekko głową. – Powiedziałem ci o tym, bo... Bo się wystraszyłem, że... Ja wiem jak to brzmi, ja sam bym sobie nie uwierzył. Nie mam pojęcia czemu ty to robisz... Ja tylko... Chciałem, żebyś... Żebyś nie patrzył na mnie tak jak patrzyłeś. Nic mi nie jest – odwrócił wzrok, zakłopotany.

- Nie czuję, że mnie wykorzystujesz - powiedział spokojnie. - Chcę ci pomóc, bo nie lubię, gdy ktoś uzdolniony marnuje swój potencjał - wyjaśnił, odruchowo odgarniając mu kosmyki z czoła. - Wymyślę coś. Tylko proszę, już nie płacz. Wiesz, że sobie z tym nie radzę - poprosił, drapiąc się nerwowo po karku.

Ethan roześmiał się cicho, zaskakując tym nawet samego siebie, po czym wytarł bandażem ślady ostatnich łez.

- No wiem – odpowiedział cicho, zerkając na jego twarz. Chwilę później odchylił lekko głowę do tyłu, chcąc zobaczyć błyszczące nad szklanym dachem gwiazdy. – Naprawdę ładnie – przyznał, wracając spojrzeniem do kolorowych tęczówek drugiego chłopca. Musiał minąć dłuższy moment, zanim nieśmiało wyciągnął dłoń, by ująć jeden z jego srebrnych kosmyków. – Czemu twoi rodzice wyglądają normalnie? – słowa wyszły z jego ust, zanim zdążył się nad nimi zastanowić.

Blackwell uniósł brwi ze zdziwienia i spojrzał kątem oka na dłoń chłopca, wplecioną w jego włosy.

- Gdy byłem mały tata podejrzewał, że nie jestem jego dzieckiem - Lys roześmiał się pod nosem, wzruszając ramionami. - Zawsze miałem jasne włosy, a w wieku trzech lat moja tęczówka zrobiła się brązowa. Z czasem moje włosy zaczęły ciemnieć, ale zamiast zrobić się czarne czy brązowe, one stały się takie - sięgnął do swoich kosmyków, muskając niechcący dłoń Ethana. - Rodzice się przestraszyli, dlaczego tak szybko siwieję, ale okazało się, że mój pradziadek też to miał i właściwie to jestem do niego bardzo podobny - uśmiechnął się szczerze, a w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. - A jego tęczówki były niebiesko-zielone. Dlatego nie jestem podobny do rodziców. I bardzo się z tego cieszę.

Szatyn uśmiechnął się lekko, kładąc jedną dłoń na jego ramieniu i stając na palcach, żeby lepiej przyjrzeć się dziwnemu kaprysowi natury. Gdyby zrobił to ktoś inny, gest ten mógłby się wydać nieco zbyt nachalny i sugestywny. W wykonaniu Ethana był on jednak przejawem zwykłej, dziecięcej ciekawości. W zielonych tęczówkach pojawił się zachwyt, kiedy znalazł w oczach drugiego chłopca to, czego szukał.

- Mają plamki – zauważył z radością. – To niesamowite, że niektórzy wyglądają jakby oglądali świat własnymi, kolorowymi planetami. Jakby było w nich widać odbicie wszystkiego.

Dopiero po chwili doszły do Lysa słowa niższego chłopca. Zapatrzył się w hipnotyzującą zieleń jego oczu, która sprawiła, że nie mógł oderwać od nich wzroku. Nie zauważył, że wstrzymuje oddech odkąd Ethan przysunął się bliżej. Zamrugał kilkakrotnie powiekami i poczuł, że jego policzki robią się ciepłe.

- Twoje wyglądają jak łąka - uznał cicho Lys, machinalnie spuszczając wzrok w dół.

Szatyn zlustrował jego twarz uważnym spojrzeniem, zanim odsunął się odrobinę, dotykając wierzchem dłoni jego policzka.

- Zakłopotany – uśmiechnął się lekko. – Kto by pomyślał... Pięćdziesiąt twarzy Blackwella, proszę państwa.

Lys nie mógł powstrzymać się od przewrócenia oczami.

- I wszystko zniszczyłeś - odparł rozbawiony, zaplatając ręce na piersi.

- Chciałeś, żebym zmienił cię w księcia? – spytał szatyn ciszej. – Bo wydajesz się troszeczkę rozczarowany. Cóż... Nawet jakbym chciał, obawiam się, że nie posiadam takiej mocy.

- Skąd ta pewność? – zapytał srebrnowłosy z uśmiechem na ustach. - Podobno księżniczki mają taką moc.

Ethan roześmiał się, kręcąc ze zdecydowaniem głową.

- Sam nie wierzysz w to co mówisz, Lys – odpowiedział, odsuwając się od niego i kierując się w stronę jednego z kwiatów. – Znam osoby, które twierdzą, że rośliny mają duszę – powiedział, delikatnie ujmując jeden z pąków w dłonie. – Myślisz, że to prawda? I czy wygląda jak one? Może zamieniają się w elfy? Widziałeś tu kiedyś jakieś? – obejrzał się przez ramię w jego stronę.

Lys schował dłonie do kieszeni spodni i przyglądał mu się z beztroskim uśmiechem.

- Oczywiście, często przesiadują w tamtym miejscu - wskazał na drzewo mahoniowca, rosnące w kącie. - Ale na zimę często wyjeżdżają na wakacje. Preferują cieplejszy klimat - wyjaśnił, obserwując go z daleka.

- Och, a mówiłeś, że tutaj w środku to co innego, że zapomina się o zimie – zauważył chłopiec, wyciągając rękę w jego kierunku. – No chodź, coś ci pokażę.

Blackwell zawahał się przez chwilę, zanim sięgnął po jego dłoń i splótł ich ręce razem. Ethan przyciągnął go bliżej, po czym puścił jego dłoń, spuszczając na chwilę wzrok.

- Lys... - zaczął niepewnie. – Ja... Ja muszę ci coś powiedzieć.

Starszy chłopiec zmarszczył brwi, zastanawiając się o co może chodzić.

- Dobrze – zgodził się niepewnie. - Co takiego?

Twarz chłopca rozjaśniła się w ułamku sekundy, kiedy chłopiec uniósł głowę i dotknął lekko jego ramienia.

- Berek! – krzyknął, zanim zniknął za jedną z doniczek. – Złap mnie jeśli potrafisz!

- Co... - Lys był zbyt zaskoczony, by od razu zrozumieć o co chodzi. Uchylił lekko usta i rozejrzał się po pomieszczeniu. - O nie, nie zamierzam za tobą biegać - odpowiedział, ale roześmiał się głośno. - Niektóre z tych roślin mogą cię zjeść! - zawołał, rozglądając się po szklarni. Zbliżył się cicho do doniczki, za którą zniknął chłopiec. Wychylił się delikatnie i zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nikogo tam nie ma. - Naprawdę przeszedłeś przez jakiś portal - mruknął pod nosem, ponownie się odwracając. Ethan stał kawałek dalej za jego plecami, zasłaniał usta dłonią, by stłumić cichy chichot. Zupełnie nie przypominał tego chłopca, którego godzinę temu spotkał na jednej z ulic deszczowej stolicy.

- Na pewno mnie tam nie ma – wskazał na miejsce, które chwilę wcześniej sprawdzał Lys, po czym ponownie obrócił się na pięcie i uciekł, śmiejąc się głośniej.

Lys pokręcił głową z niedowierzaniem i przegryzł dolną wargę, nie przestając się uśmiechać. Zanim zdążył pomyśleć, już biegł w jego stronę, głośno zanosząc się śmiechem.

- Stój! Ja się w to nie bawię - powiedział, skręcając w stronę muchołówek wielkości talerza. - Myślisz, że moje płuca palacza długo wytrzymają? Będziesz mnie miał na sumieniu - dodał z udawanym wyrzutem. Z daleka obserwował, jak szatyn biegnie w stronę ślepej uliczki, z której można było skręcić tylko w jedną stronę. Blackwell uśmiechnął się zwycięsko. Wziął głęboki wdech i zawrócił, aby wybiec Ethanowi na spotkanie. Chwilę później skrył się za jednym z drzew, aby następnie zagrodzić chłopcu dalszą drogę ucieczki. - Mam cię - Lysander złapał szatyna za nadgarstki, uśmiechając się dumnie. - Wygrałem.

- To nie fair! – zezłościł się drugi chłopiec, rozczarowany takim zakończeniem. – Puść mnie, bo zamienię cię w żabę! – zaszantażował go, unosząc dzielnie głowę.

- Jakże dojrzała groźba z twojej strony – odparł Lys, a na jego twarzy malowało się zadowolenie. - Daj mi się rozkoszować moim zwycięstwem - uśmiechnął się szeroko, ukazując ostre zęby.

- Nie ma mowy – Ethan po raz kolejny spróbował się uwolnić, a kiedy i tym razem próba zakończyła się fiaskiem, posłał starszemu chłopakowi groźne spojrzenie. – Bo naprawdę to zrobię – zagroził mu. - Policzę do pięciu...

Blackwell roześmiał się, patrząc na daremne starania chłopca. Wzmocnił lekko uścisk wokół jego rąk i zlustrował go ciekawskim spojrzeniem.

- No naprawdę! Będziesz brzydki i mały. No... chociaż może trochę ładniejszy niż teraz. Opłaca ci się – stwierdził Pierce. – Delektuj się dalej tym, że jak zwykle daje ci fory. Nie znudziło ci się to jeszcze? I nie patrz się tak, jakbyś zaraz miał mnie zjeść! Rozmawialiśmy już o tym wiele razy, terapia nie działa.

Lys nie pamiętał kiedy ostatni raz śmiał się tak dużo i głośno jak w tej chwili, w niewielkiej oranżerii w towarzystwie tego niezwykłego chłopca, który jakimś cudem potrafił złamać jego najgrubsze granice.

- Nadal stoję przed tobą, piękny i młody. Twoja magia coś szwankuje - szepnął arogancko, nachylając się nad Ethanem, tak że końcówki jego jasnych włosów, musnęły policzek chłopca.

- Wiesz, obawiam się, że w bajkach trzeba było zrobić coś jeszcze – zauważył cicho chłopiec. – Tyle tylko, że tam był inny scenariusz, nie te role i... Hej, ja nie chcę być taki brzydki jak Bella – wystraszył się. – Ząbki od mojej szyi, ty nikczemna istoto.

Blackwell zaśmiał się cicho, nie odrywając spojrzenia od oczu Ethana.

- Nie wiem o czym mówisz - wzruszył ramionami. Niewiele brakowało, a jego czoło dotknęłoby skroni szatyna. - Jestem pewien, że jestem przystojniejszy niż Edward.

- Chciałbyś – odpowiedział chłopiec, gratulując sobie w duchu tego, że wciąż jeszcze panował jakimś cudem nad swoim głosem. - Rzeczywiście obiecywałeś, że ze mną skończysz. Sposób jest zaskoczeniem.

- Och nie, jeszcze z tobą nie skończę - posłał mu tajemniczy uśmiech. - Zbyt dobrze się bawię - wyszeptał, studiując jego twarz.

Ethan z trudem wytrzymał jego spojrzenie, starając się wyrównać oddech.

- Racja, wtedy musiałbyś mnie znosić przez całą wieczność – zauważył cicho, boleśnie świadomy tego jak daleko uciekło pojęcie przestrzeni osobistej. – Edward też się z tym nie śpieszył, masz ciekawych idoli – stwierdził, przechylając lekko głowę na bok – tak by zasłonić kurtyną swoich włosów oczy drugiego chłopaka. – Ha! I co teraz? – spytał. – Mam broń.

Lys pokręcił głową z uśmiechem i puścił jeden z jego nadgarstków, by odgarnąć mu włosy z twarzy.

- Jesteś niemożliwy - odpowiedział, odsuwając się i przewracając oczami.

- No wiem – kąciki Ethana również powędrowały do góry. – Czasami może ci być ciężko pojąć, że istoty tak niesamowite jak ja, istnieją naprawdę.

- Jasne - Lys prychnął pod nosem i zerknął na swój zegarek. - Ojć, jest już bardzo późno - zauważył. - Mówiłem ci, czas tutaj płynie inaczej - powiedział z uśmiechem. - Zanim dojedziemy do Londynu będzie przed pierwszą. Chyba, że...

- Chyba, że co? – spytał młodszy chłopiec.

- Mógłbyś zostać u mnie - Blackwell przegryzł nerwowo wnętrze policzka. - To nie będzie żaden problem, mógłbyś spać w moim pokoju, Finn na pewno się ucieszy - dodał przekonująco.

- A... a ty? - w zielonych oczach pojawił się cień niepewności. - Nie chcę przeszkadzać – dodał, obejmując ręką jedno ramię.

- Nie przeszkadzasz - srebrnowłosy uśmiechnął się delikatnie w jego stronę. - Tak będzie wygodniej dla wszystkich, a jutro rano cię odwiozę - obiecał, odruchowo wyciągając dłoń w kierunku Ethana. Chłopiec podał mu swoją, po raz kolejny zerkając w kierunku gwiazd i zastanawiając się nad tym czy wiedzą jak cienki jest lód, na który wchodzi. Krok po kroku, coraz dalej od brzegu...

***

I jak wrażenia? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top