The theatre and its guests

„Miłość dopada nas tak, jak dopada człowieka w zaułku wyrastający spod ziemi morderca"

- Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata


Czasami muzyka musi być głośniejsza. Głośniejsza niż szum ulicy za oknem, głośniejsza niż osoba, starająca się przemówić ci do rozsądku, głośniejsza niż klakson samochodu, który z piskiem opon hamuje przed tobą na ulicy, głośniejsza niż twój śmiech, głośniejsza niż myśli. Ethan obrócił się przed wystawą sklepu z zabawkami, podziwiając swoje odbicie. Szary płaszcz w kratkę, czarny beret, zakręcone na lokówkę włosy i duże okulary ukrywające jego podekscytowane oczy. Wyglądał inaczej i nie zawdzięczał tego samemu przebraniu. Co chwilę, przepraszając szerokim uśmiechem tych, na których wpadał po drodze, zbyt zatopiony w świecie marzeń, zmierzał w stronę jednego z bogatych domów w centrum miasta.

- Proszę, proszę kogo my tu mamy? – smukła dłoń złapała go za nadgarstek, kiedy wychodził z małego sklepu, do którego wpadł na chwilę pożyczyć rzeźbioną fajkę.

Szatyn wyrwał dłoń z lekkiego uścisku, wystudiowanym gestem poprawiając swoje okulary. Osoba, która go zaczepiła była zdecydowanie wyższa od niego. Lekko falowane, bordowe włosy opadały na ciemne tęczówki, które przyglądały się Ethanowi z lekkim rozbawieniem.

- Wyglądasz jakbyś właśnie z powodzeniem napadł na bank – zauważył chłopak, dotrzymując mu kroku.

- Hejka – Pierce posłał mu jeden ze swoich figlarnych uśmiechów, bawiąc się swoją nową zdobyczą. – Nieomylny jak zawsze. Teraz jestem najbogatszym człowiekiem świata – zadarł dumnie głowę, myśląc o sztuczkach jakich go nauczono – jeśli chce się zabrać jedno, najlepiej odwrócić uwagę właściciela, machając mu przed oczami czymś innym. Zrobić cyrk wokół głupiej ozdoby, ukraść serce. To nie tak, że wierzył, że ma na nie jakiekolwiek szanse, ale czy nie wolno mu było marzyć? Wciąż czuł dotyk Lysa na swojej twarzy i raz za razem odtwarzał w myślach ich taniec, nie potrafiąc przestać się szczerzyć. Zbyt głupi, zbyt naiwny, zbyt ślepy, zbyt zauroczony – niczym ćma płomieniem świecy.

Chłopak miał wątpliwości co do tego czy mógł nazwać Douglasa swoim przyjacielem. To był raczej ktoś kto wpada na ciebie na mieście po raz tysięczny, dzieląc się fragmentami swojej historii. Zawsze ubrany jak ze znanego salonu mody, młodzieniec od lat zajmował się projektowaniem strojów, dzięki którym miał nadzieję zrobić kiedyś karierę. Inspiracji szukał często w galeriach sztuki i tam właśnie spotykał tego roztrzepanego dzieciaka, nierzadko snującego się pomiędzy obrazami, rzeźbami i wszelkimi innymi reliktami przeszłości. Teraz Ethan kroczył radośnie u jego boku, nawijając o tym jakie życie jest cudowne. Douglas potrafił rozpoznać pierwsze objawy miłości, ilekroć pojawiły się nawet w najbardziej subtelny sposób na ustach i obliczach innych ludzi. Zdążył już jednak poznać Ethana na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że chłopak należy do tego typu osób, które nieustannie są w czymś zakochane. Tym razem coś kazało mu jednak sądzić, że tym razem nie chodziło o porę roku ani żadną sztukę czy klimat miasta. Tym razem w sercu chłopca musiała namieszać druga osoba.

Tego dnia słońce nagrzewało szklane szyby witryn sklepowych - za jedną z nich znajdował się antykwariat z rodzaju tych, w których można znaleźć wszystko co zostało zrobione z papieru - stare i nowe książki, czasopisma, gazety, czarno-białe szkice miasta. Chłopcy zgubili się tam na dobre pół godziny, czekając aż dołączy do nich reszta znajomych. W końcu Ethan zobaczył jak wchodzą do sklepu, zatrzymując się w jednej z alejek. Kieran wachlował się jakimś cienkim egzemplarzem, próbując nawiązać kontakt z Misty, którą pochłonął do reszty jeden z kryminałów Agathy Christie.

- Hej - przywitał się z pogodnym uśmiechem, podchodząc do Kierana. Kieran Verdale był azjatą o jasnych oczach, przyjaznym uśmiechu i charakterze urodzonego mediatora. Mimo jego młodego wieku, miało się wrażenie, że rozmawia się z kimś niezwykle doświadczonym. Chłopak pochylał się właśnie nad magazynami, kiedy usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę, mrużąc oczy. Minęła chwila zanim rozpoznał stojącego obok chłopca.

- Och, Ethan - uśmiechnął się. - Nie poznałem cię. Douglas uparł się ostatnio, że musi zobaczyć jak jego manekin będzie wyglądał w moich okularach, co nie skończyło się dla nich dobrze. Trzymam magazyn o ochronie środowiska?

Spuściłem wzrok na gazetę poświęconą strojom erotycznym, która jakimś sposobem znalazła się w stosie magazynów o ekologii.

- Powiedzmy - szatyn przytaknął ruchem głowy.

- Oł! - obok nich nagle pojawił się Douglas, zabierając gazetę przyjacielowi i wrzucając do stojącego obok kosza na śmieci. - Zapłacę! - krzyknął do sprzedawcy, który posłał mu niezadowolone spojrzenie. - Ten magazyn prezentuje kreacje, które widuję w swoich koszmarach. Czy naprawdę aż tak trudno zaprojektować ładną bieliznę.

- Cześć Ethan - przywitała się Misty,  po czym zwróciła się do Douglasa. - Możesz łaskawie nie wyrzucać rzeczy, które do ciebie nie należą? - zadała mu pytanie, które oczywiście zignorował.

- Pierce, musisz pójść dzisiaj z nami na kawę - oznajmił. - Ta dwójka jest ostatnio wyjątkowo irytująca. Nie wytrzymuje z nimi...

- Obawiam się, że współczucie bardziej należy się jednak im - stwierdził chłopiec, co rozbawiło Misty i Kierana.

- Chociaż jedna osoba mogłaby trzymać moją stronę - mruknął zawiedziony Douglas, po czym poszedł zapłacić za wyrzucony magazyn.

Tego dnia kawiarnię wybrała Misty, decydując się na lokal, w którym kiedyś nagrano scenę jakiejś komedii romantycznej i teraz wszyscy się nią zachwycali. Zajęli stolik na parterze przy samej szybie. Dzięki takiemu zabiegowi Douglas z Misty mogli wymieniać się teoriami dotyczącymi niczego nieświadomych przechodniów i odwiedzających to miejsce klientów.

- No więc - zaczął Douglas, kiedy wszyscy oprócz Kierana zajęli się zmienianiem napojów w cukier o smaku kawy - wszyscy chcemy posłuchać o twoim romansie dzieciaku.

Ethan zakrztusił się napojem, śmiejąc się, po czym zasłonił usta, wycierając wierzchem dłoni wąsy z piany.

- Nie ma żadnego romansu - zaprzeczył. - Ja i Lys tylko się przyjaźnimy.

- Informacja numer jeden - ma na imię Lys - przerwała Misty.

- Ethan ma romans? - jeden z klientów właśnie odszedł od kasy i teraz opierał się o zagłówek fotela szatyna, szczerząc się do niego. - Nie przerywajcie, chcę wiedzieć więcej.

- James! - wykrzyknął nagle Douglas, ratując na chwilę Ethana z opresji. - Miałem zapytać o ten płaszcz, który miałeś ostatnio. Śni mi się po nocach. Obłędny był. Splagiatowałbym go, ale mój honor artysty mi zabrania, rozumiecie? - spytał. - Czy to była Prada?

Chłopak wybuchnął śmiechem, posyłając znajomemu uśmiech godny politowania.

- Jasne - odpowiedział. - Coś jeszcze?

Douglas już otwierał usta, ale Misty w porę zasłoniła mu je dłonią.

- Jesteśmy tu, żeby obgadywać Ethana. Gdybyś na niego nie wpadł to pewnie nawet nie udałoby nam się z nim wyjść. Historie miłosne są czasochłonne.

- To nie jest... - zaczął chłopiec, jednak ponownie ktoś musiał wejść mu w słowo.

- Czekaj - przerwał James. - Lys? Lysander, tlenione włosy, mina jakby pożerał małe dzieci?

- Nie pożera małych dzieci - zaprotestował chłopiec. - I skąd go kojarzysz?

- Jeden z moich znajomych jest na tym samym kierunku co on. Nie znam go, ale słyszałem trochę. Może większość to plotki, bo jeszcze żyjesz.

- Dalej nie znamy szczegółów - zauważył Douglas. Na co Ethan poczuł na sobie badawcze spojrzenia trójki zainteresowany nie swoim życiem młodych ludzi.

- To sprawa Ethana, nie musi wam o wszystkim mówić - stwierdził Kieran, wybawiając go z opresji. - Czy w waszej kawie też pływa krewetka?

Przyjaciółka wzięła do ręki jego kubek, mrużąc oczy, ale niczego nie znalazła.

- Powinniśmy wybrać się po nowe okulary - stwierdziła. - Pamiętasz jakie dokładnie miałeś?

- Niezupełnie - pokręcił głową. - Ale faktycznie czuję się jakbym był ślepy.

- Wygląda na to, że jesteś - stwierdził Douglas.

- Hej dzieci, muszę wracać na uczelnie - James wyciągnął telefon, sprawdzając godzinę. - Ale ciebie jeszcze złapie na dniach, bo nie zdążyłem się dowiedzieć niczego ciekawego - zwrócił się do Ethana, zanim pożegnał się z resztą i wyszedł z kawiarni.

- No więc - Misty uśmiechnęła się szeroko. - Czekamy na wyjaśnienia.

Szatyn westchnął, zapadając się w miękkie oparcie fotela, po czym boleśnie świadomy tego, że cała ta historia jest najpewniej opowieścią o zauroczeniu jedynie dla niego samego, zaczął opowiadać przyjaciołom o dwójce chłopców balansujących na cienkiej granicy między uczuciami. Mijały kolejne kwadranse i niechęć pomału zmieniała się w zainteresowanie, zainteresowanie chowało za woalem sympatii, a ta z kolei przeradzała się w przyjaźń pukającą nieśmiało do kolejnych drzwi. 

***

Gdyby zapytać Lysandera Blackwella o najgorsze wspomnienie z dzieciństwa, nie zastanawiałby się zbyt długo. Na jego długiej liście zarzutów wobec rodziców na samym szczycie figurowało jedno: przeraźliwie nudne spotkania towarzyskie. Młody Blackwell był im w stanie wybaczyć wszystko - nieobecność na jego urodzinach, samotne święta, liczne opiekunki, wysyłanie go do najdalszych szkół w kraju, ale nic nie było gorsze od tego, gdy wciskano go w malutkie smokingi, zawiązywano mu kolorowe muszki i zmuszano do wyjścia i zabawiania gości, jakby był ich cholerną małpką. Lys nie miał pojęcia jak to się stało, że znów dał się w to wkręcić. Zrozumiał tylko tyle, że rodzice mają wyjazd służbowy, a to jest jakieś niesamowicie ważne spotkanie, na którym muszą, ale nie mogą się pojawić. Oczywiście, kto powinien ich zastąpić? Nikt inny jak ich kochany syn, który musi poznać środowisko, zanim przejmie firmę i sam zacznie ją reprezentować. Jak można się domyślić, Lys wprost umierał ze szczęścia. Sączył właśnie kolejny kieliszek wina, mając nadzieję, że jeśli zrobi coś nieodpowiedniego, będzie mógł zrzucić winę na alkohol. Jedynym plusem tego miejsca było to, że było ładne. Czerwone arrasy na ścianach i ciemne dywany rodem z czasów Henryka IX, nadawały miejscu charakter poprzedniej epoki. Lys przejrzał się w ogromnym lustrze, wiszącym na jednej ze ścian i poprawił jakby od niechcenia chustkę, wystającą z kieszonki marynarki. Ubrany był w ciemno zielony garnitur, wybrany przez rodziców, który kompletnie nie pasował do jego urody. Chłopiec skrzywił się do swojego odbicia, ale natychmiast się upomniał i przybrał delikatny uśmiech, gdy zobaczył kolejnego biznesmena, zmierzającego w jego stronę. Lys westchnął w duchu, przeklinając swój los.

- Och, Lysanderze tutaj jesteś – Arthur Baltimore, w którego skromnych progach urządzone zostało spotkanie wyszedł do młodzieńca z rozłożonymi szeroko ramionami. – Wybacz, że byłeś zmuszony tyle czekać bez odpowiedniego towarzystwa, ale miałem ważny telefon i sam rozumiesz – posłał mu zmęczony uśmiech. – Mam nadzieję, że Richard ugościł cię dostatecznie dobrze – zerknął w stronę stojącego w progu szofera. – Szkoda, że twoi rodzice nie mogą tu dzisiaj z nami być, ale z drugiej strony przynajmniej masz szansę na trochę praktyki, co? W końcu cała ich firma kiedyś spocznie na twoich barkach.

- Tato, państwo Lawrence już są – młoda dziewczyna mniej więcej w wieku Lysa zatrzymała się w progu. W garniturze tak jasnym jak jej przyszłość i szpilkach niemal tak wysokich jak oczekiwania jej rodziców prezentowała się naprawdę elegancko. Czarne włosy związała w wysoki kucyk a usta odznaczały się na tle jej bladej cery krwistoczerwoną szminką.

- Och Natalie, moja droga, dołącz do nas, a ja już idę się przywitać – oznajmił, po czym zniknął za drzwiami. Po chwili do uszu towarzystwa dotarł jego radosny okrzyk. – John, mój przyjacielu!

Natalie uśmiechnęła się, po czym podeszła do Lysa, wyciągając do niego pewną dłoń.

- Moje imię już znasz – uśmiechnęła się. Lys tak jak należało, odwzajemnił uśmiech i skinął lekko głową, ściskając jej dłoń. Zastanawiał się czy tak jak on przybiera rolę posłusznej, grzecznej marionetki, czy rzeczywiście cieszy się z tego spotkania.

- Ufam, że ty moje także - odrzekł z fałszywą nutą w głosie.

- Wątpię – odpowiedziała, lustrując wzrokiem jego strój.

Chwilę później w progu sali pojawił się wysoki mężczyzna w skrojonym na miarę czarnym garniturze i młodzieniec, w którego twarzy było widać subtelne ślady rysów ojca.

- Lysanderze, to John Lawrence i jego syn Gideon, którzy wyrazili swoje chęci do przyłączenia się do naszych przyszłościowych i jakże korzystnych planów. – Chłopiec wymienił uściski dłoni z przybyłymi mężczyznami, a chwilę po tym gospodarz poprosił, aby zajęli swoje miejsca przy dębowym stole - Skoro wszyscy już się tutaj zebraliśmy, mogę przedstawić na początku zarys całego przedsięwzięcia. Spotkaliśmy się tu ponieważ, mam ciekawą propozycję dla nas wszystkich. Zapewniam, że będzie ona niezwykle korzystna dla naszych firm - Baltimore sięgnął po teczki leżące na stole i rozdał wszystkim zgromadzonym. - W tamtym tygodniu otrzymałem propozycję inwestycji w wiekowe posiadłości nadmorskie w Newquay na Półwyspie Kornwalijskim - Lys otworzył teczkę i ujrzał zdjęcia pięknych, ale zaniedbanych i zniszczonych przez czas budynków. - Nie będę przeciągał. Chciałbym, aby nasze firmy założyły spółkę i wspólnie odnowiły to miejsce. Możemy stworzyć nową sieć hoteli, ekskluzywne, rodzinne, które co roku będzie odwiedzać tysiące ludzi. Nie muszę wspominać, że Newquay to jedno z najczęstszych celów wakacyjnych nie tylko Anglików, ale przede wszystkich turystów zza granicy. Usadowiony na wzgórzu, sprawi, że będzie z niego przepiękny widok na morze, co tylko podniesie cenę pokoi. Poza tym miejsce ma walory historyczne, jest niemal zabytkiem, który może należeć do nas. Wiemy, że ludzi ciągnie do takich miejsc - przekonywał Baltimore. - Niestety sam nie jestem w stanie poświęcić wszystkiego na tę inwestycję z racji moich innych projektów. Dlatego też uznałem, że mądrze będzie poprosić was, moich zaufanym przyjaciół, o pomoc - mężczyzna uśmiechnął się życzliwie i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.

Pan Lawrence przejrzał dokumenty dokładnie, zanim uniósł wzrok na Baltimore'a.

- Ile taka pomoc miałaby nas kosztować? - spytał.

Mężczyzna westchnął i sięgnął po kwadratową, żółtą karteczkę, na której napisał odpowiednią kwotę.

- To jest suma całego przedsięwzięcia - przesunął kartkę w stronę swoich gości, a Lysowi na jej widok zaschło w gardle. - Oczywiście trzeba ją podzielić między nasze trzy firmy.

Przy stole na chwilę zaległa cisza.

Lawrence i jego syn wymieniali długie spojrzenia, jakby komunikowali się bez słów. Lys czuł jak robi mu się coraz bardziej gorąco. Mimo że dostał nakaz podpisania dokumentów, wielkość tej sumy przechodziła jego wszelkie wyobrażenia. Instynkt podpowiadał mu ucieczkę i rzucenie tego na wichry losu, rozum jednak podpowiadał, żeby zaufać rodzicom i trzymać się ich planu.

- Ta transakcja jest całkowicie bezpieczna - zapewnił ich gospodarz. - Nie prosiłbym was o to, gdybym nie był tego absolutnie pewien. - Nigdy nie współpracowaliśmy z firmą pana Blackwella - odparł Lawrence, odwracając się w stronę Lysa. - Ufam panu, panie Baltimore, ale skąd możemy mieć pewność, że...

- Mógłbym powiedzieć to samo - odezwał się chłopiec.

- Panowie - przerwał im Baltimore. - Współpracowałem z wami obojgiem i mam do panów absolutne zaufanie i mogę wziąć na siebie pełną odpowiedzialność, jeśli coś pójdzie nie tak. Zanim zaufacie sobie wzajemnie, musicie uwierzyć mi na słowo. Poza tym, panie Blackwell - gospodarz skierował swój wzrok na Lysa - pańscy rodzice wyrazili już chęć wejścia do spółki czy coś się zmieniło? Chłopiec po chwili namysłu pokręcił głową. - Świetnie. Panie Lawrence? - gospodarz spojrzał, pytająco na biznesmena. Mężczyzna spojrzał jeszcze raz na swojego syna. - Wchodzimy w to - odpowiedział, a Baltimore uśmiechnął się z zadowoleniem i podał im umowy do podpisania. - Proszę uważnie je przeczytać i podpisać w wyznaczonym miejscu. Lysander pięć razy przeczytał dokument, cały czas bijąc się z myślami. Kątem oka obserwował Lawrence'a i to jak ze spokojem podpisuje umowę. Lys ponownie spojrzał na kartkę leżącą przed nim i wpatrywał się w nią tak długo, aż słowa na niej przestały mieć jakikolwiek sens. W końcu chwycił za długopis i nakreślił na niej swoje nazwisko.

***

- Nie będę ukrywał, byłem zdziwiony gdy zadzwoniłeś - powiedział Sean, który właśnie szedł w jego kierunku. Ubrany był w butelkowozielony garnitur z lekko dłuższym tyłem, a na jego twarzy malowała się dumna satysfakcja. - Twój chłopiec jest zajęty? – spytał, na co Lys przewrócił oczami, powstrzymując się od złośliwego komentarza.

- Uznałem, że skoro tak bardzo chcesz ze mną spędzać czas, możemy stracić go na rzecz czegoś innego niż imprezy - odpowiedział, podając kuzynowi jego bilet. - Rodzice są już w środku, całe szczęście nie mamy miejsc koło nich.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś kochanym synem - skomentował Sean, uśmiechając się beztrosko. Blackwell prychnął pod nosem zanim otworzył wysokie drzwi ze złotymi zdobieniami. Większość widzów zajęła już swoje miejsca i w zniecierpliwieniu oczekiwała na początek przedstawienia. Lys wyszukał wzrokiem swoich rodziców, którzy uśmiechnęli się na widok Seana i pomachali im z daleka. Sean nie tracąc optymizmu radośnie im odmachał. - Przestań - warknął cicho Lys, prowadząc go na ich miejsca. - Siadaj i nie zwracaj na siebie zbytniej uwagi.

- Jezu, już dobrze panie Marudo - odparł Sean, uderzając go lekko w ramię, na co Lys się skrzywił. - Nie trzeba było mnie zapraszać, jeśli ci przeszkadzam - wzruszył ramionami i rozejrzał się po sali. - Co tak właściwie będziemy oglądać?

- "Mistrz i Małgorzata", słyszałeś?

- Czytałem - Sean skrzywił się lekko, ale nie wyglądał na niezadowolonego. - No dobrze, może nie będzie tak źle.

- Jesteś pewny? – spytał siedzący za nimi chłopiec, bawiąc się od niechcenia swoją bransoletką. Z nogą zarzucą na nogę, ciemnymi szpilkami dopasowanymi do granatowej spódniczki i mieniącymi się błękitnymi kolczykami, które kołysały się lekko na tle ciemnych loków prezentował się naprawdę wytwornie. – Z takim towarzystwem ciężko o miły wieczór – dodał, zerkając przelotnie na Lysa. W kącikach jego pełnych ust malował się cień złośliwego uśmiechu. Musiał podsłuchiwać ich rozmowę od dłuższego momentu. Nie wyglądał jakby miał z tego powodu jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Spojrzenie jego niebieskich oczu przeniosło się powoli na srebrnowłosego, zatrzymując się na nim na chwilę. – Moje gratulację, nie wywaliłeś się na schodkach. Jak udało ci się tego dokonać?

Lys odwrócił głowę, patrząc ze zdziwieniem na chłopca.

- Czy masz jakiś problem? - zapytał. Zlustrował chłodno jego twarz i dopiero teraz zorientował się, że to ten sam dzieciak, który ochrzanił go w parku za wejście na trawnik. Świat naprawdę musiał robić sobie z niego żarty.

- Nie zwracaj na niego uwagi - odezwał się Sean, który także się odwrócił i uśmiechnął się przyjaźnie do nieznajomego. - Mój partner ma taki problem, że wyżywa swoją nienawiść do świata na wszystkim co żyje, ale terapia zaczyna działać, prawda kochanie?

- Co... my nie... Sean do cholery, przestań - Lys zmierzył go zirytowanym wzrokiem, odtrącając jego dłoń, którą położył na jego ramieniu. - My nie jesteśmy...

- No wiem, wiem, jesteś zajęty - czarnowłosy przewrócił oczami.

- Jeśli powiesz jeszcze jedno...

- Gdybyś kopał go w fotel w trakcie przedstawienia, to byłbym ci bardzo wdzięczny - Sean zwrócił się do dzieciaka, siedzącego za nimi. - A twoja szminka jest cudowna.

- Wiem – chłopiec posłał mu zadowolony uśmiech. - I też już o tym myślałem, ale chyba szkoda mi butów na kogoś, kto potrzebuje więcej komórek w kolorze swoich włosów.

- Uwielbiam tego dzieciaka - powiedział Sean, odwracając się w stronę Lysa. - Zamień się z nim miejscami, wolę jego niż ciebie.

Lys westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Żałował, że w akcie desperacji zaprosił tu Seana. Siedzący za nim chłopiec roześmiał się cicho, podpierając głowę na dłoni.

Chwilę później światła zgasły. Widownia wymieniała między sobą ostatnie szepty, a gdy kurtyna rozsunęła się, do ciemności dosiadła się zupełna cisza. Powoli scenę przecięły pierwsze światła i na deskach zaczęły się rysować kontury dwóch postaci siedzących na ławce. W miarę jak opuszczał ich mrok, wyłaniały się kolejne detale ich strojów, a za ich plecami cicho przechadzały się spacerowicze. Patriarsze Prudy, dwóch obywateli – jeden z gazetą drugi bez.

– Nie ma ani jednej religii Wschodu – zaczął ten pierwszy – w której dziewica nie zrodziłaby boga. Również chrześcijanie, tworząc swojego Chrystusa, który w istocie nigdy nie istniał, nie wymyślili niczego nowego. Na to właśnie należy kłaść nacisk... - zdanie otworzyło mu furtkę do rozwodzenia się nad Aztekami i ich figurkami Huitzilopochtli.

Lys siedział spokojnie na swoim miejscu, rozkoszując się spektaklem, gdy w pewnym momencie poczuł, jak Sean się spina. Oto na scenę wkroczył ktoś jeszcze – młody chłopak, wysoki i elegancki, odziany w szary garnitur i tego samego koloru beret, z którego wysuwały się ciemne, niesforne kosmyki, pod pachą trzymał laskę z czarną gałką w kształcie głowy pudla. Darując sobie grzecznościowe pytania dosiadł się do dyskutującej dwójki.

– Bardzo dobrze i satyrycznie pokazałeś, Iwanie, narodziny Jezusa, syna bożego – powiedział jegomość bez gazety, zerkając niechętnie w stronę pozbawionego manier człowieka. Jego towarzysz zrobił to samo. – Chodzi jednak o to, że jeszcze przed Jezusem narodził się cały zastęp synów bożych, powiedzmy, fenicki Adonis, frygijski Attis czy perski Mitra – starał się kontynuować, niby nieporuszony niewygodną obecnością nieznajomego. - W istocie zaś nie narodził się żaden, nikogo z nich nigdy nie było. Jezusa też. Dlatego trzeba, żebyś zamiast narodzin czy hołdu trzech królów pokazał głupie plotki o tym hołdzie. Bo tak jak jest, z twojej opowieści wynika, że Jezus narodził się naprawdę!

Odpowiedział mu nie stłumiony śmiech obcego człowieka, który przestał nagle udawać zainteresowanie zdobieniami własnej laski i urokami alei.

– Zechcą mi panowie wybaczyć – odwrócił się do nich znienacka. – Ale jeśli się nie przesłyszałem, zechciał pan powiedzieć, że Jezus w ogóle nie istniał?

Blackwell zerknął w stronę kuzyna i zmarszczył brwi.

- Wszystko w porządku? - spytał szeptem. Sean nie odpowiedział. Jego twarz przybrała dziwny wyraz, którego Lys nie widział u niego od lat. Czarnowłosy wbijał wzrok w scenę, jakby rzucono na niego urok, miał szeroko otwarte oczy i lekko uchylone usta. Jakby z niedowierzaniem wpatrywał się w aktorów, a on sam nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Blackwell zdziwiony jego zachowaniem uznał, że pewnie spektakl mu się podoba.

Sean nie zwracał jednak uwagi na to co działo się na scenie. Nie obchodziła go fabuła, nie obchodzili go inni aktorzy oprócz tego jednego, którego nie sądził, że jeszcze kiedyś zobaczy. Chłopiec uśmiechnął się mimowolnie. Czyli jednak odnalazł drogę do teatru - pomyślał i powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Nie mógł oderwać od niego wzroku. Mimo lat, wyglądał niemal tak samo jak Sean zapamiętał go ostatnim razem. Ten sam zawadiacki uśmiech, piegowata skóra, ten sam odcień włosów. Jedynie rysy jego twarzy zaostrzyły się lekko, sprawiając że chłopiec, grający na scenie wyglądał dojrzalej. Nie był już kruchym nastolatkiem, ale pewnym siebie młodzieńcem, który właśnie podbijał serca i umysły widzów. Sean poczuł jak rośnie w nim duma, a razem z nią nadchodzi wzruszenie i tęsknota, którą dusił sobie przez cały ten czas. Dziękował w duchu, że na sali jest ciemno i nikt nie widzi jego zaszklonych oczu. Chłopiec przez kolejne dwie godziny starał się wysiedzieć w miejscu. Każde pojawienie się aktora witał szybszym biciem serca, a każde jego zejście żegnał zaciśnięciem pięści. Nie mógł się doczekać końca, aż światła rozbłysną, aplauz rozniesie się po sali, a on będzie mógł z lekkim sercem podejść do chłopca, którego ułudnie sądził, że przestał kochać. Och, jakże się mylił. Kochał go tak samo, jak kochał go tamtego lata.

W końcu przedstawienie dobiegło końca i aktorzy pokłonili się, szczęśliwi z podziękowań i zachwytu widowni, po czym ponownie zniknęli za kulisami. Siedzący za nimi chłopiec szybko wstał ze swojego miejsca, kierując się w stronę sceny, przy której ukryte drzwi prowadziły na backstage.

- Fenomenalne, prawda? - zagadnął Lys, gdy widzowie zaczęli podnosić się ze swoich miejsc.

- Aha - Sean skinął twierdząco głową, czując jak dłonie zaczynają mu drżeć ze stresu. - Poczekaj na mnie przed teatrem - rzucił tylko i zniknął w tłumie, aby znaleźć garderoby. Blackwell śledził go jeszcze przez chwilę zdezorientowanym spojrzeniem, ale po chwili wzruszył ramionami i ruszył w kierunku wyjścia z teatru.

Czarnowłosy czuł jak serce ściska mu się ze strachu i podekscytowania. Starał się ukryć uśmiech, który bez przerwy wpraszał się na jego twarz. Nie mógł uwierzyć, że go odnalazł, że ponownie mógł go zobaczyć, że znowu dane mu było się w nim zakochać. Sean prawie zapłakał ze szczęścia. Dzięki pomocy jednego z szatniarzy szybko odnalazł drogę do garderób. Zacisnął spocone dłonie w pięści, nerwowo oczekując, aż chłopiec wyjdzie zza drzwi. Po paru minutach, w których zdążył obmyślić wiele scenariuszy ich pierwszego po latach spotkania, drzwi się otworzyły. Nie był to aktor oczekiwany przez Seana, ale wychodzący zostawił za sobą otwarte przejście. Czarnowłosy wyjrzał za nie nieśmiało, a uśmiech zaczął powoli schodzić z jego twarzy.

Dzieciak – ten sam, który siedział wcześniej za nimi, teraz śmiał się, tuląc się do drugiego chłopaka. Młody aktor uśmiechnął się szeroko, po czym pochylił się, żeby pocałować go w usta.

- O Boże! Spełnienie marzeń! – jakiś blondyn podbiegł do nich w stroju rycerza. – Patrzcie co znalazłem! Ale odlot? Czy twoja dama jest opałach? Lindsay, zostaw tego nikczemnika! Ja cię uratuję!

- To ja jestem tutaj najbardziej nikczemną istotą, idioto – odpowiedział chłopiec, odwracając się od trzymającego go w ramionach młodzieńca. – I tak! Chcę walczyć!

- Boże, wchodź dzieciaku – jakiś mężczyzna popchnął Seana do środka. – Aiden, do cholery! Bądź łaskaw nie znęcać się nad starszymi chłopcami.

Sean odwrócił się szybko, żeby pozostać niezauważonym i zwinnym ruchem uciekł z pomieszczenia. Chłopiec zacisnął mocno pięści, wbijając paznokcie w skórę. Czuł jak ciepło uderza mu do głowy, a rumieniec wstydu pojawia się na jego twarzy. Co on sobie myślał? Fala rozczarowania zalała go nagle, rozszarpując jego serce na kawałki. Sean roześmiał się niewesoło przez własną głupotę. Oczywiście, że nie był sam - skarcił samego siebie - na co ja tak właściwie liczyłem? Sean wyszedł z teatru i oparł się o pobliską kolumnę, gdy świat zaczął wirować przed jego oczami. Trząsł się na całym ciele, chociaż na dworze w cale nie było tak zimno. Mocno zagryzł wnętrze policzka, starając się powstrzymać łzy. Jest szczęśliwy - powiedział sobie. - Czy miałbym odwagę teraz tam wrócić i zburzyć to co udało mu się zbudować?

- Sean? - usłyszał zaniepokojony głos swojego kuzyna, ale nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Nie - odparł w duchu. - Nikt nie zasługuje bardziej na szczęście niż on. A ja jestem cholernie dumny, że w końcu je odnalazł. - Sean, co się dzieje? - czarnowłosy spojrzał nieobecnym wzrokiem na Lysa, który wpatrywał się w niego ze strachem.

- Po prostu zabierz mnie na drinka - odpowiedział Sean zachrypniętym głosem.

***

Kto ich zna ten ich zna. Trzymajcie się maluchy xxx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top