Only fools

Wskazówki jego zegara wskazywała godzinę dwunastą – Lys wrócił do mieszkania. Zaniósł zakupy do kuchni i ściągnął rękawiczki, chcąc je schować, jednak, gdy wsadził dłoń w kieszeń płaszcza, wyczuł pod palcami małe pudełeczko, które dostał wczorajszego wieczoru. Lys uśmiechnął się pod nosem, przekładając prezent w rękach. Chłopiec potrzebował chwil, żeby poukładać sobie w głowie wydarzenia z poprzedniego dnia. Lodowisko pełne ludzi, trzymanie za rękę drugiego chłopca, zaproszenie go do domu, nocne czytanie i rozmowy aż do świtu. Gdy Blackwell odwoził Ethana dziś rano, niemal żałował, że noc już się skończyła. Szybko otrząsnął się z tych myśli i wrócił do przyglądania się brązowemu opakowaniu. Finn przydreptał do swojego właściciela i zakręcił się między jego nogami, miaucząc głośno. Lys wziął go na ręce i usiadł na kanapie w salonie, żeby otworzyć prezent. Kiedy to zrobił jego oczom ukazała się miniaturowa księgarnia – taka sama w jakiej spotkali się z Ethanem po raz pierwszy. Malutkie regały zapełnione książkami, miniatury ludzi szukających nowych przepisów na przygodę i nawet okna z namalowanym na papierowych szybach obrazem ulicy. Lys przyglądał się temu uważnie, podczas gdy Premier zajął się długą wstążką, którą chłopak odłożył na jeden z podłokietników, wstążką, na której widniały wyszyte inicjały ulubionego pisarza Blackwella. Wyglądało na to, że Ethan podarował mu w prezencie zagadkę.

***

Wybiła trzynasta – w księgarni nie było zbyt wielu klientów. Starszy pan rozmawiający o biografii Dickensa ze sprzedawcą oraz dziewczynka, która ciągnęła swoją mamę za rękawy eleganckiego płaszcza. Lys podszedł do działu z kryminałami, natychmiast odnajdując dzieła Arthura Conan Doyle'a. Bywał w tym miejscu na tyle często, by jego oczy natychmiast wyłapały grzbiet nowej książki. Egzemplarz okazał się być pudełkiem – z rodzaju tych emitujących kolekcjonerskie wydania popularnych klasyków literatury. W środku znajdowała się zabawkowa lokomotywa, papierowa różyczka i kartka z krótką wiadomością – „Nie patrz w górę".

***

Czternasta trzydzieści – plan miasta ozdabiający podłogę londyńskiego dworca z różą wiatrów. Czy mogło chodzić właśnie o to? Ktoś poklepał go po ramieniu – sprzedawca z budki z biletami.

- Szukasz czegoś, synu? – spytał, podając mu białą kopertę bez adresu, nadawcy, ale ze znaczkiem z koszem kwiatów. – Adres – dodał tylko.

„Znajdź to samo miejsce gdzieś indziej"

***

Szesnasta dwanaście – Ethan Max Pierce umierał z nudów na trzydziestym piątym piętrze wieżowca w centrum Londynu. Z tego miejsca miasto wyglądało zupełnie inaczej – sieci ulic, kształty dachów, poruszający się malutcy ludzie i samochody – niczym figurki przesuwane po mapie. Zagadka, którą zostawił Lysowi nie była wcale taka trudna, a jeśli nie pominęło się żadnego szczegółu, była wręcz banalnie prosta. Miejsce, w którym widać stolice niczym z lotu ptaka? Tarasy widokowe. Który dokładnie? Znaczek z koszem kwiatów musiał przecież czemuś służyć, a skoro nie było żadnych adresów, musiał być ważnym elementem układanki. Taras widokowy, Londyn i kwiaty? Podniebne ogrody Londynu. I to tyle, to wszystko.

Chłopiec oparł czoło o chłodną szybę, zaczynając wątpić w to czy słusznie obwiał się o to, że gra będzie zbyt prosta. No chyba, że Lys wciąż nie otworzył pudełka albo nie miał czasu, albo może...

- Wiedziałem – usłyszał za sobą głos Blackwella, który właśnie stanął za jego plecami, ściskając białą kopertę w dłoni. – Następnym razem wysil się trochę bardziej – odparł z szerokim uśmiechem i oczami błyszczącymi z podekscytowania. – Mimo to, dziękuję. To było... interesujące.

Ethan odsunął się od szyby, odwracając się w jego stronę.

- Już zamawiałem trumnę, żeby móc spokojnie umrzeć z nudów – odpowiedział z uśmiechem. – No i skończyły się nagrane lekcje, więc zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem nie zjadł cię rekin w oceanarium albo nie zaatakował cię żaden członek mafii w drodze do banku albo jakaś z tych babci co się kręcą po peronach i atakują ludzi historiami życia, ale jednak żyjesz i ci się udało. Hej – przywitał się radośnie, po czym obrócił się z powrotem w kierunku szklanych ścian. – Niesamowite, co? Uwielbiam to miejsce. Można obserwować tyle rzeczy na raz, ale wciąż wie się za mało z takiej odległości, więc można wymyślać własne historie. No i wszyscy wydają się być częścią jakiegoś większego planu. Wszystko ma wpływ na wszystko – kiedy mówił jego zielone oczy błyszczały zachwytem i ekscytacją, o jakiej zapomina często dorosły świat.

- Rozumiem – starszy chłopiec pokiwał głową i rozejrzał się po pomieszczeniu z zachwytem. – Rzadko tu bywam, za dużo turystów i zbyt dużo schodów – dodał po chwili, odgarniając z czoła spocone kosmyki.

- Dzisiaj nie jest tak źle – zauważył szatyn. – Przy okazji, dawno się nie widzieliśmy. Jak ci minęło te kilka godzin beze mnie? – spytał, wyciągając z kieszeni kabel od słuchawek, z których jedna zwisała z kieszeni jego płaszcza. – Nie wyłączyło się? – zmrużył oczy, przykładając ją do ucha. – Och nie, leci kolejna. Nie mogę jej słuchać, bo ma strasznie zabawny głos i wybucham śmiechem, kiedy jestem sam między ludźmi, więc wiesz... Zobacz – kiedy przyłożył ją do ucha Lysa, chłopak usłyszał męski głos opowiadający o odprawie na lotniskach po węgiersku. – Dziwny, prawda? – spytał, wyłączając telefon. Lys w odpowiedzi przewrócił oczami, nie kryjąc rozbawienia.

- Mogę o coś spytać? – zaczął, siadając na murku pod jednym z drzew. – Dlaczego to robisz? Dlaczego... chcesz się ze mną spotykać? – spytał, bawiąc się swoimi palcami.

Uśmiech na twarzy chłopca, który właśnie zwijał swoje słuchawki w kłębek, zbladł nieco, kiedy szatyn podniósł głowę zaskoczony.

- To... nie jest w porządku? – zmartwił się. – Znaczy... Po prostu myślałem, że to okej, ale jeśli...

- Źle mnie zrozumiałeś – przerwał mu z połowicznym uśmiechem. – Ja... może lubię się z tobą spotykać. Po prostu nie rozumiem, dlaczego ty chcesz spotykać się ze mną – wyjaśnił.

Ethan zostawił w spokoju poplątany kabel, po czym usiadł na murku obok drugiego chłopaka.

- Nie chcę dołączyć do rodziny królewskiej i zabrać korony, jeśli o to się martwisz – odpowiedział, zastanawiając się czy ludzie tacy jak Blackwellowie nie musieli być równie ostrożni w zawieraniu nowych znajomości co gwiazdy z okładek plotkarskich magazynów. – Lubię jak zapominasz, że powinieneś być złośliwy i kiedy mi czytasz. Lubię z tobą rozmawiać i próbuję cię lepiej poznać. No i zacząłeś się trochę więcej uśmiechać – dodał zadowolony z siebie. – No dobrze, a tak naprawdę to jednak chcę zrobić z ciebie zakładnika i wykorzystać w negocjacjach z twoimi rodzicami, a następnie nie oddawać cię im kiedy już zdobędę miliony i zrobić z ciebie swojego szofera na jakiejś wyspie, na której wybuduję pałac. Podoba ci się? – spytał.

Lys zmrużył oczy jakby naprawdę się nad tym zastanawiał.

- Przynajmniej masz priorytety w życiu – odpowiedział rozbawiony, wzruszając ramionami. – Ja też lubię z tobą rozmawiać – dodał ciszej. – A to miejsce jest zniewalające – dotknął delikatnie listków najbliższego drzewa. – Znasz jeszcze wiele takich miejsc?

- Kolekcjonuję je – uśmiechnął się. – Jeśli będziesz chciał to ci je pokażę – obiecał, zerkając na niego i odgarniając pojedyncze kosmyki za ucho.

- Następnym razem ja cię dokądś zabiorę – odparł starszy chłopiec, dotykając nieśmiało leżącej obok niego dłoni Ethana, który roześmiał się cicho, odwracając wzrok i niepewnie zahaczając małym palcem o te należące do Lysa.

- Wątpię czy uda ci się mnie przebić. Jestem trochę bardziej kreatywny niż ty – zauważył.

- Nie wątpię – przyznał Lys. – Ale chciałbym ci pokazać miejsca, które są dla mnie ważne – rzucił obojętnie. – Mówiłeś, że chcesz mnie poznać więc... - urwał w połowie, nie będąc pewnym co powiedzieć.

- Będzie okejka. To znaczy... Chcę je zobaczyć – uśmiechnął się chłopiec, wstając ze swojego miejsca i łapiąc Lysa na moment za nadgarstek. – Chodź, przejdziemy się dookoła, dopóki nie ma jeszcze tłumów.

Lys uśmiechnął się niepewnie i pozwolił się oprowadzić po jasnym pomieszczeniu, w którym wpadające przez okna promienie słońca, zaczęły się żegnać z odwiedzającymi i kłaść się do snu. Chłopiec obserwował z błyszczącymi oczami miasto znajdujące się pod nimi - tysiące miejskich świateł, które nagle zaczęły się zapalać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Słuchał uważnie szatyna i magicznych opowieści, komentując je od czasu do czasu lub wybuchając śmiechem.

- No i to chyba koniec – zauważył w końcu szatyn, wyginając usta w podkówkę i zeskakując z murka, po którym spacerował od jakiegoś czasu. – No wiem było tego straaaaasznie mało... No chyba, że chcesz jeszcze posłuchać biografii tamtej doniczki? – wskazał w stronę jednej z roślin.

- Może innym razem? Nie zdradzaj od razu wszystkiego – odpowiedział z uśmiechem, który nie schodził z jego ust. – Moglibyśmy jeszcze pójść na spacer, odprowadzę cię do domu – zaproponował.

- Moglibyśmy – zgodził się Ethan, wychodząc razem z drugim chłopcem na klatkę i kierując się od razu w stronę windy, na widok której Lys zatrzymał się nagle, wbijając pięty w podłogę. Zmieszany odwrócił głowę tak, żeby Ethan nie spostrzegł lęku, który pojawił się na jego twarzy.

- Wiesz... ja chyba pójdę schodami – powiedział. Wbił wzrok w podłogę, mając nadzieję, że szatyn nie będzie drążył tematu. – Spotkamy się na dole.

Ethan zmrużył oczy, nie bardzo rozumiejąc co się właściwie dzieje.

- To... trzydzieste piąte piętro... No ale jak wolisz - zauważył, kierując się w stronę schodów. – Cóż, tam na pewno nie będzie tłumów – uśmiechnął się, zanim nie zobaczył jak stojący przy schodach ochroniarze odsyłają ludzi z powrotem do wind.

- Był wypadek i na schodach jest masa potłuczonego szkła – wyjaśnił jeden z nich. – Na dodatek poszedł jeden z cenniejszych eksponatów, więc na dzisiaj przejście jest zablokowane. Przepraszamy za utrudnienia i zachęcamy do skorzystania z wind.

Szatyn zerknął niepewnie w stronę Lysa, czekając na jego reakcje.

- Będzie w porządku – powiedział. – To nie trwa długo. Poza tym będę obok – dodał nieśmiało.

Blackwell przegryzł wargę i schował dłonie do kieszeni, starając się zignorować fakt, że drżą. Zacisnął zęby tak mocno jak tylko potrafił i wszedł do windy, która na całe szczęście była pusta. Lys wziął głęboki oddech i otworzył szeroko oczy, jakby miało mu to pomóc powiększyć pomieszczenie. Wbił paznokcie we wnętrze dłoni, gdy poczuł jak jego płuca się kurczą, myśli zaczynają się plątać, a obraz przed oczami rozmywać. „Przestań" skarcił się w duchu i wytarł wierzchem dłoni spocone czoło. Gdy byli w połowie wieżowca chłopiec naprawdę wierzył w to, że da radę. Wszystko zaczęło się komplikować, gdy winda zatrzymała się między piętrami i nie chciała ruszyć dalej.

- Cholera – przeklął Ethan, wciskając po kolei różne guziki, kiedy stało się jasne, że winda nie ruszy się z własnej woli z miejsca. – Nie działa – skonstatował po dłuższej chwili, po czym wyjął komórkę, żeby zadzwonić na podany w instrukcji numer i wyjaśnić co się stało.

Srebrnowłosy widział, że świat przed jego oczami zaczął wirować. Czuł na plecach zimne kropelki potu, odliczał je jedną po drugiej, mając nadzieję, że pomoże mu to się uspokoić. Jednak gdy rozejrzał się po małej windzie, brzuch rozbolał go tak bardzo, że cofnął się do tyłu. Wszystko stawało się czarne, a świadomość, że opiera się o jedną ze ścian bardzo małego pomieszczenia, z którego nie ma ucieczki, sprawiła tylko, że zachwiał się lekko.

- Będą za jakieś pół godziny – powiedział drugi chłopiec, chowając telefon do kieszeni i odwracając się w jego stronę. – Lys? – spytał niepewnie, a w zielonych oczach pojawił się niepokój. – Lys, spójrz na mnie. Hej, co się dzieje? – złapał go za ramię, starając się złapać jego spojrzenie. – Boże, nie mów, że masz klaustrofobię – wystraszył się. – Lys?

Starszy chłopiec już otworzył wargi, żeby odpowiedzieć, ale zamiast słów z jego ust wychodziły płytkie oddechy, jakby znajdował się pod wodą i koniecznie potrzebował powietrza. Jego oddech stał się szybki i nierówny, wzrok nieobecny ale pełen paniki i błagania o pomoc. Wplótł dłonie we włosy, próbując je wyrwać.

- O nie, nie, nie – spanikował Ethan, nie mając pojęcia co powinien zrobić. Położył dłonie na ramionach Lysa, starając się zwrócić na siebie uwagę. – Lys, proszę spójrz na mnie. Spokojnie, słyszysz? Za chwilę nas stąd wyciągną, wszystko będzie dobrze, obiecuję. Słyszysz? Będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. Możesz usiąść? Usiądź, bo za chwilę się przewrócisz. Lys, słyszysz mnie? Proszę, jestem tutaj, wszystko będzie okej. Cholera, to był głupi pomysł, przepraszam. Usiądź, proszę.

Lys osunął się powoli na podłogę i oparł głowę na zgiętych kolanach. Był bezsilny, nie potrafił zapanować nad oddechem, coraz boleśniej wbijał palce w głowę, a po jego policzkach popłynęły łzy ze strachu. Blackwell nienawidził tego, że nie może się kontrolować, że panika przejęła władzę nad jego ciałem i emocjami, a on mógł tylko się jej poddać. Wszystko na co patrzył zdawało się zmniejszać, ginąć w otchłani czerni, która zasłaniała mu widok na każdy element, znajdujący się w windzie. Ethan uklęknął tuż obok niego, równie mocno wystraszony stanem drugiego chłopca.

- Lys, hej, spójrz na mnie – poprosił wyciągając rękę, żeby delikatnie unieść jego podbródek. – Proszę, nie myśl o tym gdzie jesteś, wyobraź sobie hol w domu twoich rodziców albo salę wykładową, plażę, nie wiem, coś dużego, coś bezpiecznego. Proszę, Lys, spójrz na mnie, nie tam – błagał, patrząc mu prosto w oczy. – Nie zwracaj uwagi na resztę, proszę. Jestem tutaj, jestem tu i będzie dobrze, dasz radę. Nie bój się, nic się nie stanie, nie myśl o tym, proszę. Spójrz na mnie -powtórzył po raz setny, zestresowany.

Lys błądził wzrokiem po twarzy Ethana, jakby nie docierały do niego jego słowa. Dłuższą chwilę zajęło mu skupienie się na zielonych tęczówkach chłopca. Duże, piękne zielone oczy wpatrywały się w niego ze strachem i dziwnym błyskiem, który tak zachwycił Lysa, że opuścił ściśnięte dłonie od włosów i nieświadomie sięgnął po rękę szatyna, przykładając ją nieśmiało do swojego policzka.

Ethan rozchylił lekko usta, zbyt zaskoczony by cokolwiek powiedzieć. Chciał spojrzeć na swoją dłoń, która dotykała twarzy drugiego chłopca, jednak nie potrafił i bał się oderwać spojrzenie od oczu Lysa. Nieporadnie uniósł drugą dłoń, żeby odgarnąć srebrne kosmyki na bok, po czym położył ją delikatnie na jego ramieniu.

- Spokojnie – powiedział cicho, tak jakby próbował uspokoić wystraszone, dzikie zwierzę. – Już w porządku. Jesteś bezpieczny.

Lys zacisnął mocno zęby, nie opuszczając wzroku od bezpiecznej zieleni w oczach młodszego chłopca. Wtulił policzek w jego dłoń i przełknął głośno ślinę. W myślach liczył swoje oddechy, próbując zapanować nad drżeniem swojego ciała. Ścisnął mocniej dłoń szatyna, jakby się bał, że Ethan zabierze rękę.

Pierce czuł jak serce galopuje w jego klatce tak szybko, jakby chciało wyrwać się z klatki, oddech staje się nierówny, a twarz pomału zaczyna nabierać kolorów. Starał się uspokoić i uporządkować mętlik w głowie, jednak wszystkie jego myśli zaczęły się niebezpiecznie kręcić wokół chłopca o różnych tęczówkach. Ethan zacisnął mimowolnie palce na materiale płaszcza Lysa. Przeklinał w głowie wszystkie windy świata, zbyt przerażony znajomym uczuciem motylków.

Gdy serce Lysa zaczęło się stopniowo uspokajać, a oddech wyrównywać, jego mięśnie pomału się rozluźniły. Myśli powoli wracały na swoje miejsce, uporządkował się chaos, wywołany przez tę chwilę paniki. Blackwell odetchnął głośno, zamykając oczy. Sprawiał wrażenie niezwykle zmęczonego, pozbawionego jakichkolwiek sił. Wymamrotał coś niewyraźnie pod nosem, zasłaniając połowicznie usta dłonią.

- Co takiego? – spytał drugi chłopiec, przechylając głowę i lustrując wzrokiem jego twarz.

- Możesz... - zaczął zachrypniętym głosem – możesz mnie objąć ramionami, proszę?

- Och – westchnął Ethan, zastanawiając się, czy zdołał już pobić rekord w rumienieniu się, po czym nieśmiało przysunął się bliżej, nieporadnie przytulając go do siebie.

Lys objął szyję Ethana, przyciągając go do siebie bliżej i trzymając go kurczowo przy sobie. Schował twarz w zgięciu jego szyi i starał się przywołać w pamięci coś kojącego, co go uspokoi. Przytulił się mocniej do chłopca, gdy przed oczami wyobraźni zobaczył światełka w pokoju szatyna i stare wydanie Sherlocka Holmesa, leżące obok pupila Ethana. Ponownie odetchnął z ulgą, gdy poczuł, że znów jest bezpieczny. Chwilę później winda ruszyła z miejsca, zmierzając powoli na parter. Szatyn zamknął oczy, słuchając jak maszyna pika na kolejnych piętrach i odliczając je w myślach, żeby się uspokoić.

- Hej – zaczął cicho, kiedy drzwi się otworzyły i do środka zajrzała ekipa specjalistów. – Chyba już możemy wyjść, wiesz? – spytał.

Blackwell pokiwał niemrawo głową, zanim odsunął się i podpierając się ścianą, wstał na chwiejących się nogach. Wzrokiem szukał otwartej przestrzeni, która przyniosłaby mu upragniony spokój. Opierając się na ramieniu Ethana, opuścił szybko windę, a gdy poczuł na twarzy chłód świeżego powietrza, chciał płakać ze szczęścia i ulgi. Jego blade policzki znów nabierały koloru.

- Przepraszam – wymamrotał, kiedy już wyszli z budynku. – Ja... strasznie mi głupio – pokręcił głową, zamykając oczy. – Niepotrzebnie spanikowałem i narobiłem zamieszania. Nie chciałem żebyś był tego świadkiem.

- Nic się nie stało – zapewnił go chłopiec, bawiąc się swoimi palcami za plecami. – To nie była twoja wina.

- Może – mruknął, jakby nie do końca wierzył w jego słowa. – Tak czy inaczej przepraszam. Nieważne – wplótł dłonie w swoje włosy, przez cały czas unikając wzroku Ethana. – Chodźmy już, odprowadzę cię.

- Lys – zaczął chłopiec, dotykając jego ramienia, żeby zwrócić na siebie uwagę, a kiedy to już mu się udało, posłał mu lekki uśmiech. – Jest okej – powiedział, dotykając małym palcem jego policzka. – Kąciki troszeczkę wyżej – poprosił, po czym nie czekając na jego odpowiedź, ruszył w stronę domu.


***

Cokolwiek o nich myślicie, odpowiedź brzmi nie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top