Love You Don't Admit To Yourself
"- Ach! No to po co tyle słów!... Pani z pewnością go kocha! Pani strach, obawy i trwoga to nic innego jak miłość... i to z tych najczulszych miłości! Ten rodzaj miłości, której się nie wyznaje."
- Upiór w operze, Gaston Leroux
Kilka dni wcześniej
Tony
Chłopak miał dziwne oczy - przypominały odłamki szmaragdów, nienaturalnym blaskiem i zbyt żywym kolorem zwracając na siebie uwagę. Ciężko było stwierdzić jaką właściwie barwę miały jego włosy. Odcień wahał się między głębokim brązem a czernią - gdzieś na granicy. Zawahałem się zanim podałem Ellie brunatną kredkę. Dziewczyna siedziała obok we wnęce, opierając się plecami o moje ramię i szkicując nieświadomego jak zwykle modela w swoim zeszycie. Byliśmy w budynku uczelni, w pobliżu biblioteki. Chłopak siedział naprzeciwko z jakimś ciężkim tomem, kartkując niecierpliwie jego strony. W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki, a usta zacisnęły w wąską linie, zanim potargał w nerwach włosy. Cokolwiek znalazł, miał nadzieję na odnalezienie czegoś zupełnie innego. Zerknąłem przez ramię, żeby sprawdzić czy jeszcze długo będziemy musieli tu siedzieć.
- Cierpliwości - wymamrotała dziewczyna, odgarniając z twarzy długie, rude kosmyki. Odruchowo wsadziłem je pod przytrzymującą jej gruby kucyk frotkę.
Cierpliwości - słyszałem to z jej ust od zawsze. Mimo, że byliśmy bliźniakami, to ona zawsze mnie wychowywała. Niemal każdy kto znał naszą dwójkę, stawiał na to, że dzielą nas chociaż dwa lata i to ona była na tym świecie pierwsza. Była - pół godziny wcześniej. Wcześniej udało się jej poznać szpitalny sufit. Pozazdrościć.
Wzdycham, a kiedy zerka w moją stronę, posyłam jej znudzony, krótki uśmiech. Potrzebuję kawy każdą cząstką mojego ciała i umysłu. Wczoraj jakoś nie zauważyłem momentu, w którym pomiędzy błękitami, niebo na chwilę gaśnie. Zbyt pochłonięty byłem swoimi teoriami. Ellie jak zwykle narzekała na to, że nie powinienem zarywać co drugiej nocy nad studiami, przekonana o tym, że się uczę. Powiedzmy, że moje zajęcia mają dość sporo wspólnego z moimi studiami. Kiedy jednak znajdę w podręcznikach coś interesującego, zdarza mi się zagłębiać w to za daleko, coraz bardziej zbaczając przy tym ze ścieżek nauki. Znudzony kieruję kolejne spojrzenie w stronę siedzącego naprzeciwko chłopaka. Ktoś do niego dzwoni i kiedy sięga po komórkę, bransoletka wysuwa się spod rękawa rozpiętego płaszcza. Mrużę oczy na widok runów i dopiero teraz budzi się we mnie zainteresowanie jego osobą. Staram się zobaczyć tytuł wypisany na grzbiecie książki, ale pozycja w jakiej ją trzyma skutecznie mi to uniemożliwia. Wywracam oczami kiedy Ellie szturcha mnie, chcąc bym podał jej kredkę.
- W ogóle to jak było na imprezie w piątek? - pyta, takim tonem jakim rodzice chcąc wyciągnąć od dziecka zgodę na to, że mieli wcześniej racje i nie warto było rozrabiać. Jestem w pełni świadomy tego, że nie pochwala moich nocnych przygód. - Spotkaliście kogoś ciekawego? - druga osoba liczby mnogiej. No tak - wciąż zapomniałem jej wspomnieć, że zerwałem z Yani. Szczegóły.
- Może - odpowiadam wylewnie, na co unosi brwi, posyłając mi badawcze spojrzenie. Szybkie i celne jak zwykle.
- Ostatnio nie układa wam się chyba najlepiej - zauważa, a jej ton ma tą nieprzyjemną oskarżycielską nutę. Spostrzegawcza uwaga, kobieto, nie jesteśmy razem od kilku miesięcy. A dokładniej od momentu, w którym Yani wyjechała na studia do Oxfordu, gdzie zakochała się w jakimś dobrze prosperującym studencie i przestała odpisywać na moje wiadomości i telefony. Taka historia. Yani - niski dzieciak ukryty za kurtyną kruczoczarnych włosów, które nie mają końca i plecakiem pełnym nieodpowiednich lektur. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, później chyba kimś więcej, a teraz to już tylko historia - ale nie dla mojej rodziny. Zarówno rodzice jak i Ellie wciąż wypytują o moją dziewczynę. Uwielbiali ją przecież. No więc teraz ja chodzę z moją wyimaginowaną ex na imprezy, jadam z nią eleganckie kolacje na mieście i zabieram ją na spotkania ze znajomymi. The show must go on! Nie mam pojęcia jak przerwać ten cyrk.
Dwuskrzydłowe drzwi do holu otwierają się i do środka wpada grupa studentów - z rodzaju tych głośnych, którzy gestykulują tak żwawo jakby opowiadali barmanowi w Mediolanie historię swojego życia. Ich śmiech wypełnia korytarz. Podnoszę głowę, przesuwając po nich spojrzeniem. Zwykle w grupie jestem tą osobą, która więcej słucha niż mówi. Statystą do towarzystwa. Mało osób interesuje mnie na tyle, żeby dłużej kręcić się obok nich, z wzajemnością. Współczesny świat jest zbyt skupiony na tym co go otacza, ja jestem myślami dekady, stulecia wstecz. Ta rzeczywistość i jej śmiałe spojrzenia w przyszłość to nie moja bajka. Kilka osób rozpoznaje z widzenia. Mijamy się każdego dnia na korytarzach - na przykład ten dzieciak z czarną czupryną. Nie znam go dobrze, ale nie muszę, by wiedzieć, że jest uosobieniem chaosu i widowiskowego show, ludzie uwielbiają takich. Siedzący we wnęce model mojej siostry mruży oczy odprowadzając grupę dzieciaków chmurnym spojrzeniem. Kiedy znikają, nasze spojrzenia na chwilę się spotykają, a potem on kieruje swoje w stronę Ellie.
Szybko wstaje ze swojego miejsca, odwracając się do siostry, żeby zasłonić sobą jej szkicownik, zanim chłopak go zauważy. Dziewczyna podnosi na mnie zirytowane spojrzenie.
- Mógłbyś łaskawie odsunąć swoje cztery litery na bok i przestać przeszkadzać? - pyta, ale moje cztery litery nie ruszają się z miejsca w przeciwieństwie do tych, należących do naszego modela. Chłopak zabiera swoje rzeczy i rusza z powrotem do biblioteki.
- Pięknie - komentuje Ellie.
- Właśnie - zgadzam się z nią. - Teraz możemy już wrócić. Jeśli zaraz nie dostanę kofeiny, będziesz mogła szkicować moją mogiłę.
- Byłaby ciekawszym pomysłem od ciebie - odpowiada, rozglądając się za nowym modelem. Wciąż bawi się trzymaną w dłoni kredką. Wygląda na to, że spędzimy tutaj jeszcze trochę czasu. Postanawiam skoczyć do najbliższej kawiarni i wrócić do siostry. Kiedy wracam z opróżnionym do połowy kubkiem, Ellie wciąż siedzi przy kolumnie, zawzięcie torturując papier pomarańczowym rysikiem. Podążam za jej spojrzeniem i dłoń z kubkiem zatrzymuje się w połowie drogi do moich ust, ponieważ o matko... Na wszystkie celtyckie bóstwa, jej nowy model jest prześliczny. Biorę dużego łyka kawy, licząc na to, że może mnie otrzeźwi i podchodzę do siostry, starając się przybrać neutralny wyraz twarzy.
- Jak tam? - pytam, zerkając na jej rysunek. W odpowiedzi wyciąga wolną dłoń po kubek z moją kawą. - Chyba żartujesz? - odsuwam się od niej oburzony. - Nie dzielę się napojem życia z kimś, kto wolałby spędzać czas przy moim grobie.
Prycha, a ja wracam spojrzeniem do chłopaka, którego rysuje. Model Ellie opiera się bokiem o kolumnę w pozornie niedbałej pozie. Jest wysoki, ze zmierzwionymi karmelowymi włosami i zamyślonym spojrzeniem. Mankiety białej koszuli ma podwinięte, przez co mogę podziwiać wysypane piegami nadgarstki. Przegryzam nieświadomie papierowy kubek, po czym odwracam wzrok. Myślami wracam do figury Wallenroda stojącej w ogrodzie naszych rodziców. Czasami kiedy byłem dzieckiem wdrapywałem się na podest, uważając by nie wpaść do fontanny i wymyślałem historie, w których pomnik ożywał niczym w "Szczęśliwym księciu" Wilde'a. Nigdy nie chciałem księżniczek, ale z chęcią oddawałem się fantazjowaniu o książętach i rycerzach. Biorąc jednak pod uwagę to, że moją najlepszą przyjaciółką była moja siostra, ciągnąca nas do pierwszych rzędów w świątyni każdej niedzieli i angażująca się w życie plebani jak nikt inny, pozwoliłem sobie zachować niektóre rzeczy w tajemnicy. A potem pojawiła się Yani i coś się między nami wydarzyło, coś co ciężko nam było zdefiniować, a nasi zaprzyjaźnieni ze sobą rodzice nazwali związkiem.
- Anthony - głos siostry wyrywa mnie z letargu. - Słyszałeś o co pytałem? Ostatnio często odpływasz gdzieś myślami? Czy chodzi o Yani? Tylko nie mów, że poznałeś kogoś no...
- Proszę - przerywam jej, wręczając jej pusty kubek po kawie, po czym zmęczony słuchaniem jej kazań podchodzę do obcego chłopaka. Raz się żyje. Oto pierwsza próba poderwania chłopaka przez Anthony'ego Lawrence'a - patrzcie i uczcie się jak tego nie robić. - Hej - uśmiecham się, kiedy podnosi na mnie wzrok i oczywiście nie mam pojęcia co dalej. Gdybym potrafił zaczepiać ludzi, nie utknąłbym w fikcyjnym związku z przyjaciółką. Niby co mam mu powiedzieć? Hej, widuję cię od dawna na uczelni razem z twoimi znajomymi. Wyglądacie jakbyście urwali się z historii Donny Tartt. Zawsze chciałem do was podejść, ale nie wiedziałem jak zwrócić na siebie waszą uwagę, a teraz stoję tu jak skończony kretyn i nie mam pojęcia co ze sobą zrobić? Spuszczam wzrok, dopiero teraz zwracając uwagę na tytuł książki, którą trzyma w dłoni razem z telefonem. Cóż za zbieg okoliczności.
- Och - na jego twarzy odmalowuje się wyraz zrozumienia, kiedy wyciąga egzemplarz w moim kierunku. - Znalazłem to na schodach przy wejściu - informuje. - Wybacz, zdążyłem już przejrzeć.
Oczywiście przyjmuję książkę mimo, że wcale jej nie zgubiłem.
- W porządku, sam też bym tak zrobił - mówię. - Mało rzeczy powstrzymuje mnie przed odkrywaniem sekretów innych ludzi.
- Jesteś na archeologii? - pyta, mimo, że brzmi to bardziej tak jakby stwierdzał fakt. - Howard Carter - dodaje, widząc moje zdziwienie - jak odkrywca grobu Tutanchamona. Byłoby zabawnie.
Ależ oczywiście, że książka musiała być podpisana.
- Zbieg okoliczności - odpowiadam - ale tak, jestem.
- Pierwszy rok? - pyta, na co przytakuję ruchem głowy. - Mój przyjaciel też. Hej, myślałem, że już cię więcej nie zobaczę - dodaje, spoglądając na kogoś ponad moim ramieniem. Chwilę późnej dołącza do nas pierwszy model Ellie. - Odbijam ci znajomych z wydziału.
- Och, hej Anthony - chłopak wita się ze mną, a ja żałuję, że w ogóle zdecydowałem się do nich podejść. Gdybym zwracał większą uwagę na to z kim chodzę na zajęcia... Jego przyjaciel, z którym wcześniej rozmawiałem posyła mi zdezorientowane spojrzenie i właśnie wtedy Ellie postanawia położyć wisienkę na torcie i pojawia się u mojego boku.
- Wybaczcie, że wam przerywam - zaczyna. - Tony, zaraz się spóźnimy.
Pozwalam sobie umrzeć z zażenowania. Widzę jak nieznajomy zerka w stronę trzymanej przeze mnie książki, więc mamroczę coś na kształt pożegnania i doganiam Ellie, która zdążyła już nas zostawić, jak zwykle oczekując, że do niej dołączę. Bycie w wyimaginowanym związku jest o wiele łatwiejsze niż zaczepianie nowych ludzi. Teraz będą myśleć, że jestem złodziejem książek.
***
Chłopak przyglądał się odjeżdżającemu sprzed rezydencji samochodowi. Czarny lakier błyszczał w porannym słońcu, raniąc oczy tych, którzy zwrócili na niego uwagę. Kiedy pojazd zniknął z jego pola widzenia, młodzieniec odsunął się od szyby, która oddzielała go od tętniącego życiem Londynu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Robert Lawrence wyjechał załatwić sprawy biznesowe, nie zabierając ze sobą swojego syna. Nie licząc krzątających się po posiadłości pokojówek, kucharki, starszej pani Lawrence i tej, która wciąż chciała cieszyć się młodością oraz palącego na jednym z balkonów cygaro lokaja, Gideon był w domu sam - a przynajmniej próbował to sobie wyobrazić. Nieobecność ojca zawsze wnosiła do posiadłości ulotne poczucie wolności. Chłopak jednak już dawno nauczył się jak wielka była różnica między byciem samemu, a byciem samotnym. Nigdy nie był zupełnie sam - rodzice trzymali go przy sobie jak zwierzątko na smyczy, zawsze jednak był samotny.
Gideon rozsunął szerzej ciężkie kotary, wypuszczając do pomieszczenia więcej światła. Dawniej pokój należał do jego dziadka - odkąd odszedł jego wnuk niemal każdego dnia przekraczał jego próg, żeby poprzecierać zapełnione książkami półki stojących przy ścianach regałów z mahoniowego drewna, odkurzyć grube, bordowe dywany, poukładać po raz tysięczny tony listów i dzienników pochowanych w szufladach, wytrzeć wiszące na ścianach stare fotografie w drewnianych ramkach i poprawić porcelanowe figurki i inne pamiątki, zgromadzone przez dziadka. Na niskim, szklanym stoliku ustawionym przy bujanym fotelu, wciąż rozłożone były wyblakłe zdjęcia. Gdy Gideon był młodszy często siadał na dywanie, oglądając podobizny młodego dziadka, a starszy mężczyzna opowiadał mu o swoich przygodach, które przeżył w młodości razem ze swoimi przyjaciółmi. Gideon lubił oglądać ich fotografie - młode twarze ludzi, których nigdy nie spotkał, a których miał wrażenie znał doskonale. Byli dla niego duchami minionej przyszłości, postaciami tańczącymi w opowieściach dziadkach. Odkąd pamiętał marzył, by poznać ludzi, których pokocha równie mocno jak jego dziadek. Swoją własną paczkę, o której mógłby kiedyś opowiadać młodszym pokoleniom. Byliśmy niezwyciężeni. To był nasz czas. Nasza historia. Nasze triumfy. Wszyscy byliśmy zakochani w sobie nawzajem i w świecie, który stał przed nami. Scena należała do nas. Dziadek powiedział mu także, że dopóki ich głosy nie zostaną zapomniane, wciąż będą równie żywi jak byli w momentach błysku fleszy. Gideon zachowa ich w swojej pamięci na zawsze. Ich cienie były jedynymi towarzyszącymi mu przyjaciółmi.
W wolne wieczory chował się w pokoju dziadka, wycinając zdjęcia ze starych gazet i układając w głowie historie, które mogły opowiadać. Przekonany o braku własnej duszy, kochał wszystko co ją posiadało.
Gideon, jak każdy kto nie żyje wedle własnego pomysłu, miał masę sekretów, którymi nie dzielił się z nikim innym. Jednym z ich był świat zamknięty w pokoju jego dziadka. Drugim była historia o chłopcu z zielonymi oczami. Trzecim były bezsenne noce spędzone na rozmyślaniu o tym czy jest złym człowiekiem czy człowiekiem, który zrobił coś złego.
Dwa piętra niżej na balkonie stał lokaj, paląc swoim zwyczajem cygaro - robił to za każdym razem, kiedy pana Lawrence nie było w domu. Gęsty dym unosił się nad malowniczymi ogrodami, płynąc wolno w stronę rzeki i stojącej przy niej altany. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił się przez ramię, po czym zgasił cygaro i szybkim krokiem opuścił balkon. Ktoś musiał przyjść - Gideon wątpił, żeby ojciec wrócił tak szybko. Nie mógł się również po nic wrócić, on nigdy niczego nie zapominał. Zawsze wiedział co robi i był doskonale przygotowany. Gideon został stworzony by by zostać jego kopią. Chłopak starał się jak mógł sprostać oczekiwaniom rodziców. Z każdym kolejnym dniem rosły w nim jednak wątpliwości co do tego czy powinien to robić. Każdej niedzieli siedział z rodziną w pierwszej ławce podczas nabożeństwa. Pierwsze rzędy nie były zarezerwowane dla dobrych ludzi.
Zaciekawiony tym kto przyszedł, wyszedł na z pokoju. Spacerując korytarzami posiadłości miało się wrażenie, że jest się w zamku. Wszystko tutaj - od bordowych dywanów, po malowane wysokie sklepienia krzyczało o zamożności mieszkańców. Mężczyzna zatrudniony w roli lokaja miał na imię Ronald i uwielbiał zakręcać swoje długie wąsy oraz flirtować z kucharką.
- Pańska matka nie życzy sobie dzisiaj niczyjego towarzystwa - poinformował teraz Gideona, wychodząc mu naprzeciw. - To po pierwsze. Po drugie ktoś do pana przyszedł. Kuzyn. Czeka w holu. Zaprowadzić go do któregoś salonu czy sam go pan przywita?
Zaskoczenie odmalowało się na twarzy Gideona. Nie zawsze był w stanie sprawić by jego twarz nie wyrażała jego prawdziwych emocji.
- Załatwię to - odpowiedział po chwili, po czym skierował się w stronę holu. Kuzyn. Gideon wiedział, że ma rodzinę w swoim wieku - czasami widywał ją na bankietach i zjazdach rodzinnych, jednak nigdy nie był z nimi blisko. Wiedział jak mają na imię i do jakich szkół chodzą, prowadził z nimi grzecznościowe wymiany zdań, które nie interesowały naprawdę żadną ze stron. Nigdy jednak nie udało mu się ich naprawdę poznać.
W holu czekał na niego wysoki chłopak z przerzuconą przez ramię skórzaną torbą, której ramię ściskał w jednej dłoni. Anthony Lawrence był wszystkim tym czego brakowało Gideonowi. Potrafił zjednywać sobie ludzi, czarować uśmiechem młode pokolenie i prowadzić długie rozmowy ze starszymi. Był lubiany przez wszystkich z wyjątkiem Gideona, który nie lubił go z tego tylko powodu, że lubili go inni.
- Gideon - Anthony zostawił w spokoju popiersie stojące w holu, odwracając się do kuzyna. Grafitowy szalik, zarzucony niedbale na szyję zaplątał się o pasek torby, a ciemne kosmyki opadały mu na twarz. W przeciwieństwie do Gideona miał jasną cerę i łagodne, szare oczy. Te należące do Gideona miały najciemniejszy z możliwych odcień brązu, a proste kosmyki pofarbowane teraz na czarno oryginalnie były kasztanowe.
- Coś się stało? - spytał teraz, zatrzymując się przed kuzynem. Wiedział, że Anthony nie przyszedłby tutaj gdyby nie miał niczego do załatwienia. Nigdy tego nie robił.
- Słyszałem gdzieś o tobie ostatnio - zaczął Anthony, podając mu ulotkę baru znajdującego się w jednej z cichszych uliczek dzielnicy Soho. Gideon miał wiele tajemnic, a to była kolejna. - Nigdy razem nie wychodzimy - dodał jego kuzyn. - Może pora to zmienić?
***
Owszem, po incydencie z zagubioną książką i nieudanym początku nowej znajomości Anthony Lawrence zdecydował się już nigdy przenigdy nie wyciągać jako pierwszy ręki na powitanie nowych osób. Ale oto kilka dni później, siedząc na kolacji u rodziców, usłyszał coś co skłoniło go do wyciągnięcia kuzyna na wspólny wieczór. Wszystko zaczęło się od wspomnienia przez panią Lawrence "Ostatniej drogi Temeraire'a". O dziele Williama Turnera rozmawiała ostatnio z jednym z pracowników londyńskiej galerii, której była stałym gościem.
- Mam wrażenie, że miałam do czynienia z repliką. Niemalże doskonałą, ale wciąż - odstawiła filiżankę z herbatą na spodek, opierając dłoń na zgrabnej dłoni. Mimo czterdziestu lat wciąż wyglądała bardzo dobrze, wysoka i smukła z ciemnymi włosami Tony'ego, pełnymi ustami i granatowymi oczami chodziła po domu w ciemnych golfach i długich spódnicach niemal zawsze z książką w ręku. Podobnie do męża, którego dni zajmowała filologia klasyczna, kochała sztukę całym sercem.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby faktycznie nią była - jej mąż zerknął znad gazety, mrużąc lekko oczy. - Biorąc pod uwagę fakt, że w sprawę zamieszany był mój brat, nie byłoby to dla mnie zaskoczeniem.
- Słyszałam, że ma zamiar wybudować sieć hoteli na jakimś wybrzeżu.
- Ciekawe za co. Narobili sobie ostatnio tyle długów - mężczyzna westchnął, odkładając dziennik na bok. - A wracając do sprawy obrazu, wciąż nie potrafię uwierzyć, że był go w stanie ukraść jakiś dzieciak. Nawet jeśli był już wcześniej zatrzymywany za jakieś drobne wykroczenia, to wyniesienie dzieła sztuki z muzeum wydaje się być dużą przesadą. Nawet z masą ich dowód, nie wierzę w nic co wyszło z ust mojego brata.
Przypadkowego złodzieja książki zainteresowała historia złodzieja obrazu i jako ktoś, kto kochał tajemnice, postanowił wyciągnąć w ten zimowy wieczór kogoś od kogo mógłby się dowiedzieć tej części historii, o której nie rozpisywano się w mediach.
Wiedział, że mógłby upić kuzyna i wyciągnąć z niego interesujące go informacje - rzadko widywał Gideona dotykającego alkoholu na jakichkolwiek wydarzeniach, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że mógł nie mieć mocnej głowy. Kiedy dotarli do baru okazało się jednak, że się mylił. Po pierwsze wypili już całkiem sporą ilość alkoholu i jedynie świat Anthony'ego zaczął się lekko deformować pod wpływem kolorowej zawartości kieliszków. Po drugie z jakiegoś powodu Gideon wcale nie miał zamiaru trzymać swojej historii w tajemnicy.
***
Lys śnił tej nocy nadzwyczaj dobrze. Z początku doskwierał mu dyskomfort - nieznajoma mu była myśl, że tuż obok niego leży druga osoba, która ponadto nie zamierza go skrzywdzić. Długo leżał, obserwując Ethana i myśląc o minionym wieczorze i o tym, jak szybko pozwolił sobie na przekroczenie własnych granic komfortu. Wpatrywał się w chłodne światło zewnętrznych lamp, które wplotły się we włosy leżącego obok niego chłopca i poczuł, że się rumieni, gdy jego wzrok ześlizgnął się powoli i zatrzymał się na ciemniejszym śladzie na jego szyi. Lys ze wstydu zamknął szybko oczy i zanim zdążył pomyśleć - zasnął. Obudził się wcześnie nie pamiętając o czym śni, ale z pewnością nie były to te częste koszmary, które wyrywały go z krzykiem z łóżka. Pierwsze co poczuł to ręka Ethana przerzucone leniwie przez niego i jego policzek tulący się do odkrytej skóry na ramieniu. Blackwell uśmiechnął się lekko i z przyzwyczajenia, aby ukryć uśmiech, odwrócił twarz w stronę słońca. Na ten widok kąciki jego ust uniosły się jednak jeszcze wyżej.
- Ethan - wyszeptał cicho do jego ucha. - Wstań na moment musisz to zobaczyć.
- Hmm - rzęsy śpiącego chłopca zadrżały lekko, powieki uniosły się leniwie i odsłoniły na krótki moment zamglone ostatnim snem oczy. Ethan zasłonił wierzchem dłoni usta ziewając cicho, zanim wtulił twarz w koszulkę Lysa, oddychając spokojnie i miarowo, zupełnie nieświadomy czasu ani miejsca w jakim się znajdował.
Lys roześmiał się, głaszcząc go nieśmiało po głowie.
- Spójrz - chłopak odwrócił delikatnie jego głowę w stronę okna, przez które zaczęły wpływać pierwsze promienie słońca. Morze zabarwiło się na pastelowe odcienie, połyskując baśniowym blaskiem. Lys wpatrywał się oczarowany w widok przed sobą, wspominając przy tym obrazy Moneta. - Czy istnieje coś piękniejszego na świecie?
Ethan uniósł ręce nad głowę, przeciągając się delikatnie, po czym przetarł klejące się oczy. Przez chwilę świat wciąż składał się z rozmytych farb, jednak obraz szybko zaczął nabierać ostrości. Niewyraźne plamy otrzymały kontury i detale, uświadamiając chłopcu gdzie się znajduje i kto leży tuż obok - z chwilą, z którą wiedza ta dotarła do jego umysłu, Ethan otworzył szerzej oczy, rozumiejąc, że nie wszystkie marzenia zabrały ze sobą sny minionej nocy. Chłopiec rozchylił lekko usta, jednak nie będąc pewnym swojego głosu, wyciągnął dłoń dotykając policzka przyjaciela, chcąc sprawdzić czy jest prawdziwy.
Lys od razu odwrócił twarz w jego stronę, a na jego ustach wciąż widniał szeroki uśmiech.
- Wszystko w porządku? - zapytał troskliwie, odgarniając mu kosmyki z czoła. - Przepraszam, że cię obudziłem. Pomyślałem, że chciałbyś to zobaczyć...
- Jest cudowny - Ethan zmrużył lekko oczy, odwracając twarz w stronę okna i pozwalając promieniom składać na jego twarzy pierwsze, poranne pocałunki.
Blackwell poczuł jak rośnie w nim radość i spokój. Ponownie położył głowę na poduszce i pozwolił poddać się tej błogiej, ulotnej chwili.
- W Londynie nie ma takich wschodów słońca - dodał szeptem, a jego ramię objęło delikatnie drugiego chłopca.
***
Zauważył go, szykując się do wyjścia na śniadanie. Właśnie przekładał przez głowę sweter, kiedy ciemny, fioletowy ślad rzucił mu się w oczy. Poprawił ubranie, po czym odgarnął z twarzy poplątane loki i podszedł bliżej do lustra, dotykając niepewnie opuszkami palców siniaka na szyi - na samo wspomnienie momentu, którego był pamiątką, oblał się rumieńcem. Cholerny szampan - co mu strzeliło do głowy, żeby tyle pić? Zawsze miał słabą głowę do alkoholu - no i proszę, zaliczył kolejną kompromitację, klejąc się do swojego przyjaciela. Z drugiej strony... Ethan spojrzał swojemu odbiciu w oczy, bojąc się przyznać przed samym sobą jak dużo to dla niego znaczyło.
Blackwell sam nie wiedział, o której konkretnie poszedł spać, wiedział, że było to długo po tym, jak szatyn wsunął się do jego łóżka i zasnął tuląc się do jego boku. Lys nie mógł pozbyć się myśli o tym co zaszło między nim, a Ethanem. Ciągle czuł jego skórę na ustach, słyszał szum krwi w uszach i przyspieszone bicie serca chłopca, z którym przecież tylko się przyjaźnił. Nie wiedział czy powinien się czuć winny z tego powodu. Nawet jeśli tak, to nie czuł żadnych wyrzutów sumienia. Teraz stał przy oknie, poprawiając mankiety koszuli. Ethan obejrzał się na niego przez ramię, zastanawiając się czy ktoś mógłby zauważyć dowody zbrodni.
- Wszystko w porządku? - spytał Lys, który nagle pojawił się obok niego.
- Tak, ja tylko... - chłopiec dotknął dłonią swojej szyi. - Myślisz, że ktoś zwróci na to uwagę?
- Och - policzki Lysa natychmiast przybrały różowy kolor. - Cóż... może lepiej uważać na Seana - zaproponował, drapiąc się niezręcznie po karku. Szatyn pokiwał głową bardziej do siebie niż do niego, po czym odwrócił się w stronę wyjścia z pokoju, szykując się mentalnie na spędzenie dnia w towarzystwie rodziny Blackwellów. Kiedy opuszczali sypialnie i Ethan zatrzymał się by poczekać aż starszy chłopiec zamknie drzwi, ich dłonie musnęły się lekko i przez chwilę Pierce zastanawiał się czy nie mógłby złapać Lysa za rękę - bał się jednak, że byłoby to już zdecydowanie za dużo. Zresztą cała ta noc była raczej wynikiem zbyt dużej ilości alkoholu, którego oboje wypili zdecydowanie za dużo - w innym wypadku Lys nie posunąłby się przecież tak daleko, prawda? Ethan odwrócił spojrzenie od odbicia ich sylwetek w dużych lustrach na ścianie w holu, starając przywołać się w myślach do porządku. Byli dwójką chłopców z innych światów, których nigdy nie powinno łączyć nic ponad wiążące ich uczucie przyjaźni.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Lys, przyglądając mu się uważnie. - Blado wyglądasz - stwierdził. Nieśmiało dotknął palcami twarzy szatyna i spojrzał mu w oczu zmartwiony. Pod wpływem jego dotyku twarz młodszego chłopca od razu nabrała koloru.
- To nic - Ethan odgarnął zabłąkane kosmyki za ucho. - Chyba po prostu przesadziłem wczoraj z piciem - to wszystko. Nie przejmuj się - poradził, splatając niezręcznie dłonie za plecami.
- Musisz coś zjeść i napić się kawy - zdecydował Blackwell i sięgnął mechanicznie po dłoń Ethana. Zaskoczony tym gestem chłopiec nie protestował, kiedy ich palce splotły się ze sobą, a Lys pociągnął go za sobą do wspólnej jadalni, w której już zaczęto podawać śniadanie.
Kiedy przyszli, pomieszczenie było jeszcze niemal puste, dzięki czemu Ethan odetchnął z ulgą, zadowolony, że nie przywitały go dziesiątki ciekawskich spojrzeń, które kleiły się do niego za każdym razem kiedy spędzał czas w towarzystwie rodziny Lysa. Wolał nie zastanawiać się nad tym co myślą o nim jego krewni. Jedynie pracownicy hotelu krzątali się między stolikami, poprawiając ostatnie najdrobniejsze szczegóły. Srebrne, wypolerowane łyżeczki leżały równo odmierzone od ręcznie malowanych, porcelanowych talerzyków, które wydawały się cenniejsze od całej kamienicy, w której mieszkał Pierce. Chłopcy zajęli miejsca na końcu długiego stołu, czekając na resztę towarzystwa, która powoli zaczęła się schodzić ze swoich sypialni. Ostatni zjawił się Sean wraz z nieznajomym towarzyszem u boku. Czarnowłosy miał na ustach szeroki uśmiech a jego oczy, mimo że podkrążone, błyszczały radośnie przez co ich błękit wydawał się głębszy i intensywniejszy. Oderwał się na moment od rozmowy z drugim młodzieńcem, aby rozejrzeć się po sali w poszukiwaniu wolnego miejsca. Jego uśmiech powiększył się, widząc dwa czekające na kogoś krzesła obok Lysa i Ethana.
- Witajcie słoneczka - Sean objął Lysa od tyłu w szyi, na co Blackwell westchnął rozdrażniony. - Poznajcie mojego nowego przyjaciela - wskazał na chłopca, stojącego obok. - Anthony, to mój głupi kuzyn Lys i jego słodki chłopiec Ethan. - Zakłopotany jego słowami szatyn ukrył na chwilę twarz w dłoniach, odcinając się od otaczającego ich zamieszania.
Nowy towarzysz Seana uśmiechnął się lekko, ciągnąc przyjaciela za rękaw koszuli.
- Siadaj wariacie, wprawiasz innych w zakłopotanie - zauważył. Nawet kiedy zwracał komuś uwagę jego głos był miękki i przyjazny, a w szarych oczach o głębokim spojrzeniu tliło się ciepłe, łagodne światło. Jedynie w kąciku ust, ułożonych w delikatny uśmiech, chowała się obietnica figlarnej natury chłopaka. Ciemne włosy o odcieniu błądzącym między brązem a czernią sprawiały, że jego cera wydawała się jeszcze jaśniejsza, dzięki czemu pełne usta z wyraźnie zaznaczonym łukiem Kupidyna nabierały koloru. Sean wyszczerzył się radośnie, zajmując miejsce obok niego.
- Dobrze spaliście? - zapytał, sięgając po świeże kromki chleba. - Ja nie mam pojęcia kiedy zasnęliśmy, chyba nad ranem - Sean przetarł dłońmi zmęczone oczy. - Przegadaliśmy całą noc - wytłumaczył, gdy zauważył skrzywioną minę Lysa.
Anthony uśmiechnął się wyraźniej, spuszczając wzrok na swój talerz w niemym wyraźnie sprzeciwu na to, że jedyną rzeczą, która zajęła jego noc była wymiana zdań. Ethan zauważył jak chłopak dyskretnie poprawia atramentowy golf zasłaniający jego szyję. Rękaw swetra zsunął się nieco z nadgarstka Antony'ego, odsłaniając bałagan poplątanych skórzanych bransoletek.
- Oczywiście - prychnął cicho Lys, za co dostał kuksańca w bok od Ethana.
- Och, Lizzy, Lizzy - westchnął Sean, kręcąc głową. - To jakie mamy na dzisiaj plany, kochani?
***
Reszta dnia minęła im razem z wiatrem targającym ich włosy podczas przepełnionych rozmowami spacerów po plaży. Piasek chrzęścił pod podeszwami ich butów, kiedy Ethan schylał się po wyrzucone na brzeg muszelki, słuchając opowiadanych z entuzjazmem historii Seana. Zanim się obejrzeli, słońce znowu pomalowało niebo ciepłymi barwami, chowając się za horyzontem. Czekał ich jeszcze tylko wieczór spędzony w salonie razem z innymi członkami rodziny wśród plątaniny rozmów, gier karcianych i kieliszków z szampanem, a następnie będą mogli wrócić do swojej sypialni. Ethan większość dnia spędził w swojej głowie, raz za razem analizując wszystkie detale ostatniej nocy. Teraz siedział na podłokietniku fotela, uśmiechając się do Nancy, która opowiadała mu historie swoich zabawek, podczas gdy Sean zaplatał jej warkocze do spania z gumką w ustach i skupionym spojrzeniem. Cały czas Pierce był jednak w pełni świadomy obecności siedzącego obok niego chłopaka, który w kieszeni miał kilka skarbów morza wrzuconych mu ukradkiem przez Ethana.
Lys krzywił się właśnie, dopijając resztkę słodkiego, musującego alkoholu.
- Jak ludzie mogą to pić? - rzucił, kiedy odstawiał pusty kieliszek na jeden z małych stolików.
- Bo normalni ludzie mają w sobie choć kroplę zadowolenia z życia, w przeciwieństwie do ciebie Lizzy - odparł Sean. Sprawnie związał młodszej siostrze włosy i odchylił się do tyłu, żeby obejrzeć dokładniej swe dzieło. - Idealnie, idealnie - pogratulował sobie, kiwając z zadowoleniem głową. - A teraz do łóżka.
- Nie! - dziewczynka zaprotestowała i rzuciła się w stronę Ethana. - Nie chcę jeszcze spać.
- Nance, jest już późno - westchnął Sean. - Chodź, bo mama znowu będzie się czepiać.
- Ochh - jęknęła i przytuliła się mocno do Ethana. - Obiecasz, że odwiedzisz mnie w snach? - spytała cichutko, tak żeby tylko szatyn mógł ją usłyszeć.
Szatyn roześmiał się, unosząc małego palca i zahaczając nim o tego należącego do dziewczynki.
- Pinky promise.
- Dobranoc kochani, do jutra - rzucił Sean, kiedy trzymał już siostrę na rękach.
- Nie wrócisz zaraz? - spytał Lys, unosząc brwi. Jego kuzyn uśmiechnął się szeroko.
- Uciekam stąd - powiedział cicho. - Nie zamierzam marnować tutaj swojego czasu, niedaleko jest podobno odjazdowa impreza i wybieram się na nią razem z Tonym - wyjaśnił dumnie. - Nie chcecie może dołączyć?
Lys wymienił z Ethanem krótkie spojrzenia.
- Chyba podziękujemy.
- Jak chcecie - Sean wzruszył ramionami, a Nancy ostatni raz pomachała w ich stronę. - Miłej nocy, moi drodzy.
Ethan zerknął w stronę okna, za którym zawieszony wysoko wśród gwiazd, błyszczał księżyc. Ciekawe czy wszystkie legendy o tym, że jest najbardziej sumiennym powiernikiem tajemnic były prawdziwe. Pierce modlił się, żeby rzeczywiście tak było. Zbyt dużo tajemnic zdradził mu już, wpatrując się w jego tarczę gdy nie mógł zasnąć. Znasz może sekrety Lysa? Zadane w myślach pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zabawne, że jeszcze tak niedawno nie przypuszczał nawet, że ktoś taki jak Lys mógłby wierzyć w takie rzeczy. Teraz wciąż nie wydawało się to zbyt prawdopodobne, niemniej jednak możliwe. Zamyślony, zaczął bawić się nitkami wystającymi z rękawów udekorowanego wzorami swetra, nie zwracając uwagi na prowadzone dookoła niego rozmowy.
- Idziemy do pokoju? - dobiegł do niego znajomy głos chłopca siedzącego obok. Szatyn odwrócił się w stronę stojącego na komodzie zegara. Wskazówki zatrzymały się dwie godziny przed północą. Ethan pokiwał głową, wstając ze swojego miejsca. A więc to był ten moment. Teraz pójdą na górę i nie będą mieli pojęcia co ze sobą zrobić. Albo Lys oprze go o zamknięte drzwi i pocałuje jak w romantycznych filmach. Na samą myśl o tym policzki szatyna oblały się lekkim rumieńcem. Zaniepokojony, że przyjaciel mógłby cokolwiek zauważyć, poprawił włosy, upuszczając kilka kosmyków na twarz.
Wprawdzie Lys nie oparł go o drzwi ani nie pocałował, ale ujął z cieniem obawy jego dłoń, wkładając drugą do kieszeni. Od razu wyczuł nierówne, chropowate kształty muszelek i uśmiechnął się lekko do siebie, zanim odwrócił się do Ethana.
- Masz na coś ochotę? - zapytał, na co młodszy chłopiec uniósł głowę, nie mając zamiaru odpowiadać szczerze na to pytanie. Ślady na szyi piekły go lekko, przypominąjąc nieustannie o tym co się stało poprzedniego wieczoru. Ethan dotknął lekko jednego z nich, zanim uniósł się na palcach, składając lekki pocałunek na żuchwie starszego chłopaka.
Blackwell spiął się mimowolnie, a jego policzki przybrały kolor lekkiego różu. Stał przez chwilę w bezruchu zanim owinął nieśmiało ramiona wokół talii drugiego chłopca. Jego mięśnie były sztywne, mimo że starał się rozluźnić. Jakie to było dla niego dziwne i wciąż nieznane uczucie, które powoli zakorzeniło i rozwijało się w nim, jak powoli rosnące drzewo. Ten lekki dotyk, niepewny pocałunek, przemyślane ruchy - przeciwieństwo tego, czego do tej pory doznał w relacji z drugą osobą. Trzymanie kogoś tak blisko i zdawanie sobie sprawy z tego, że ta osoba go nie skrzywdzi - Lys nie wiedział, czy kiedykolwiek oswoi się z tą myślą.
Ethan dotknął opuszkiem palca jego policzka, wpatrując się w jego twarz jak w obrazek. Kiedy pod wpływem tego dotyku rumieńce Lysa przybrały ciemniejszy odcień różu, roześmiał się, unosząc spojrzenie na jego oczy tylko po to, by po chwili spuścić wzrok. Zawstydzony blisością drugiego chłopaka, wplótł jedną dłoń w jego włosy, starając się skupić na czymś innym niż sercu, które usiłowało wyrwać się z jego piersi.
Lys przymknął oczy i wtulił głowę w dłoń chłopca, ciągnącego go lekko za włosy. Mruknął cicho zadowolony i przysunął Ethana bliżej siebie, mimowolnie muskąjąc przedramieniem skórę na jego talii. Chłopiec zadrżał lekko, nieśmiało przesuwając jego rękę tak, żeby mógł objąć go pod materiałem swetra. Lys otworzył nagle oczy, w których zdziwienie mieszało się ze strachem. Przełknął głośno ślinę i starał się zapanować nad drżeniem ręki, która teraz bezpośrednio dotykała talii szatyna.
- Ja... - zaczął niepewnie - czy... czy robię to dobrze? - spytał, a piskliwy ton jego głosu sam go zaskoczył.
Na twarzy drugiego chłopca odmalował się niepokój. Odsunął się niepewnie, splatając ze sobą ich dłonie.
- Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiedział szybko Lys i ponownie wyciągnął ręce w jego stronę. Powoli objął go w talii, wsuwając drżące dłonie pod jego sweter. - Ja tylko... chcę się upewnić, że jest dobrze - wyznał. Spojrzał Ethanowi głęboko w oczy w nadziei, że chłopiec go zrozumie.
Ethan poczuł jak jego klatka unosi się w szybszym tempie, a po skórze przebiegają dreszcze pod wpływem jego dotyku. Pokiwał w odpowiedzi głową, unosząc dłonie do jego szyi.
- Jest w porządku - upewnił go, po czym dodał ciszej - Możesz ją ściągnąć jeśli chcesz.
Lys nabrał powietrza z cichym świstem i przez dłuższą chwilę przyglądał się uważnie twarzy drugiego chłopca. Zdążył policzyć do sześćdziesięciu, zanim złapał niepewnie krańce swetra i bardzo powoli pociągnął go w górę.
Ludzkie ciało wygląda zupełnie inaczej niż na filmach - pomyślał, przypominając sobie niektóre lepsze i gorsze produkcje, w których wygląd aktorów nie robił na nim żadnego wrażenia, a właściwie był mu całkiem obojętny. Tym razem tak nie było. Miał przed sobą chłopca bez koszulki i odczuwał dziwne wrażenie, jakby widział coś takiego po raz pierwszy.
- Wiem... nic szczególnego - Ethan oblał się rumieńcem, odwracając wzrok. Jego skóra była ładnych kilka tonów ciemniejsza niż Lysa, złota w ciepłym świetle nocych lamp i opsypana licznymi konstelacjami piegów. - Teraz możesz położyć usta tutaj - poinstruował go cicho, dotykając lekko ciemnego śladu na swojej szyi. - Jeśli chcesz.
Starszy chłopiec poczuł, jak jego serce podskakuje, słysząc słowa szatyna. Nie opuszczając wzroku z jego twarzy delikatnie pochylił się nad nim i zbliżył usta do jego szyi.
- Jesteś piękny - wyszeptał, po czym złożył długi pocałunek na jego skórze.
Zielone oczy otworzyły się na chwilę szerzej, błyszcząc szczerym zaskoczeniem, zanim Ethan zamknął je ponownie, unosząc dłoń do jego włosów i bawiąc się nimi delikatnie z cieniem uśmiechu tańczącym na wargach.
- Lubię jak dotykasz moich włosów - wyznał Lys, gdy odsunął się, by znowu spojrzeć mu w oczy. - Chyba za dużo czasu spędzam ze swoimi kotami - uśmiechnął się przepraszająco i przymknął powieki, kiedy Ethan pociągnął mocniej za jego jasne kosmyki. Bezwiednie objął go w pasie i przytulił, tak że skóra szatyna dotykała gładkiego materiału koszuli Blackwella. Ethan oparł dłoń płasko na jego piersi, czując pod opszukami palców bicie jego serca. Jego wyobraźnia podsunęła mu na myśl obraz dzieci zamykających motyle w słoikach, delikatne skrzydła uderzające w szklane ścianki. Czy udało mu się je ukraść? Czy należy już do niego? Czy chłopak będzie żądał zwrotu? Jak to możliwe, że zauważył brak breloczka, a nie zwrócił uwagi na to jak kawałek po kawałku zabiera mu serce. I nagle prawda dotarła do niego, zabierając mu na chwilę oddech i zamrażając w czasie. Nawet jeśli udało mu się zdobyć serce Lysa, trofeum miało swoją cenę i chłopiec zapłacił ją już dawno, otumaniony marzeniami i nieświadomy tego w co naprawdę się wpakował. Albo - oby nie - ten chłopak o dziwnych, odmiennych tęczówkach był lepszym złodziejem od niego, a on był jedynie rozdziałem, który niedługo się skończy, pozostawiony na pastwę dalszej historii z pustymi rękami.
Za cienką szybą, na tle otulonego chmurami nieba zaczęły wirować płatki śniegu. Ethan uśmiechnął się lekko, czując pod plecami uginający się pod jego ciężarem materac. Wciąż była zima - pora roku, która wcześniej kojarzyła mu się jedynie ze zdrętwiałymi palcami chowanymi do kieszeni płaszcza i śliskimi chodnikami. Teraz, dzięki Lysowi, poczuł się zauroczony tym czasem. Długimi szalikami, w których można było chować zarumienione policzki i śniegiem, przypominający mu o nieszczęsnych świętach u Blackwellów, dachu na którym siedział, podziwiając zimowy krajobraz razem z nim - ze swoim chłopcem z krainy Królowej śniegu o bladej cerze, srebrnych włosach i sercu, które zdawało się topnieć pod jego dotykiem. Byli dziwną parą - każdy z nich namalowany zupełnie inna paletą barw. Ethan w ciepłych kolorach kojarzących się z wieczorem spędzonym z kocem przy iskrach kominka i Lys stworzony na podobiznę figurek wykutych w lodzie.
- Nie jest ci zimno? - zapytał Lys zachrypniętym głosem. Obejmował go jednym ramieniem i przejeżdżał delikatnie palcami po jego skórze wzdłuż boku. Uśmiechał się, jakby sam do siebie, przyglądając mu się i podziwiając każdy detal jego odkrytego ciała. Ethan roześmiał się, kręcąc delikatnie głową. Światło nocnej lampki nadawało jego rozsypanych na poduszce lokom złoty połysk.
- Pytasz bo byłbyś gotowy mi ją oddać? - spytał, zaczepiając palcem o guzik koszuli Lysa.
- Och - Lys spuścił wzrok zawstydzony. - Ja... jeśli chcesz... znaczy... możesz - wyjąkał, a jego spojrzenie wróciło ponownie do twarzy drugiego chłopca. - Jeśli chcesz.
Szatyn uśmiechnął się lekko odpinając pierwszy guzik, a potem kolejny i następny aż poły koszuli nie rozchylił się, odsłaniając tors Lysa. Ethan powoli zsunął materiał z jego ramion, po czym niepewnie położył dłonie na jego obojczykach ze spojrzeniem błyszczącym ciekawością.
Lys czuł jak jego puls przyspiesza, a policzki robią się coraz bardziej czerwone. Obserwował uważnie dłonie chłopca, co jakiś czas przenosząc spojrzenie na jego oczy. Pragnął wejść teraz do jego głowy i prześwietlić dokładnie jego myśli.
- Jest... okej? - spytał i przegryzł dolną wargę. Ethan uwolnił ją, zostawiając palec chwilę dłużej na jego jego ustach.
- Namalowałbym cię gdybym potrafił - wyznał cicho, zanim wtulił się w jego bok. - Opowiedz mi historie - poprosił - o Lysie, którego nie znałem.
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top