I Believe In Annoyed At First Sight

Stary, zadbany fortepian odpoczywał spokojnie w swojej sypialni, nie spodziewając się żadnych niezapowiedzianych gości, dopóki w progu pomieszczenia nie ukazał się właściciel ciekawskich zielonych oczu. Chłopak podszedł ostrożnie, przekrzywiając głowę, a instrument nie odpowiedział uwagą na jego zainteresowanie. Chłopak przejechał palcami po czarnej pokrywie, a instrument wciąż śnił sny o zapomnianych melodiach. Chłopak otworzył instrument, witając się cicho, ale instrument wciąż nie otworzył się na niego. Chłopak nacisnął pierwsze klawisze, a wówczas instrument zmuszony do ziewania, zbudził się z długiego snu i od razu zaczął śnić na jawie o czasach, w których ulice żyły marzeniami Olivera Twista. Palce uciekiniera z innej epoki zaczęły tańczyć na klawiszach, wzbijając w powietrze dźwięki niczym tumany kurzu. Nuty zaczęły odkrywać się pomalutku od stron starego zeszytu i dryfować w stronę ulokowanej w pobliżu biblioteki.

Za wysokimi oknami słońce cieszyło się z zachwytu przyrody, błyszcząc w pełnej krasie na błękitnym niebie, a w kuchni już uwijała się pomoc domowa, chcąc jak najlepiej wywiązać się ze swoich codziennych obowiązków i przygotować śniadanie. Chłodny poranek spacerował po ogrodzie, czekając na spotkanie południa o jeszcze chłodniejszym charakterze i tonąc w nadmiarze czasu, zaglądał do posiadłości Blackwellów, dotykając palcami szyb niczym ciekawe świata dzieci i malując przy tym okna szronem.

Korytarze, mieniące się milionem fantastycznych barw, rzucanych przez witraże oświetlane uśmiechniętym słońcem, pozostawały puste, podczas gdy na ich ścianach odbywał się prawdziwy teatr. Cienie szklanych postaci tańczyły radośnie na królewskich dworach, księżniczki ubrane w piękne, dworskie suknie uwodziły dzielnych rycerzy, a baśniowy las wypełniały magiczne zwierzęta o zabawnych kształtach. Jednak dziewczynka, która weszła właśnie do tego zaczarowanego świata, miała oczy zbyt pełne łez by dostrzec jego piękno. Biegła przed siebie, a naszyjnik w jej dłoniach przypominał złote kajdany. Mijając zielonego smoka ziejącego ogniem, wbiegła do pokoju muzycznego z trudem łapiąc oddech.

Ethan, który właśnie uśmiechał się, słuchając śmiechu fortepianu, odwrócił się w stronę kolejnego gościa, który pojawił się w sypialni instrumentu, nie przejawiając oznak panującej w otoczeniu radości. Na widok łez dziewczynki, chłopak podniósł się ze swojego miejsca.

- Nancy... Kochanie, wszytko dobrze? - spytał, podchodząc niepewnie do dziecka z troską malującą niepokój na jego twarzy.

Dziewczynka, która nie przestawała płakać, pokręciła główką i wystawiła ręce przed siebie.

- J-ja... Ja naprawdę nie chciałam, naprawdę nie. To było niechcący, przepraszam - jej twarz wykrzywiła się w płaczu. Policzki miała zaczerwienione i lśniące od łez. Nancy pokazała mu rozerwany wisiorek z dużym pękniętym kamieniem. - Mama będzie zła... Znowu będzie krzyczeć. Ja nie chciałam... Proszę, uwierz mi, to był wypadek - powtarzała roztrzęsiona. Drżała z emocji i strachu przed karą jaka ją czekała.

Ethan zmrużył oczy, przyglądając się uszkodzonej biżuterii, po czym uklęknął przed dziewczynką, nie chcąc patrzeć na nią z góry.

- Oczywiście, że to był wypadek - potwierdził. - To twojej mamy czy kogoś innego? Coś wymyślimy, przecież nie muszą wiedzieć, że to ty, prawda? Tylko nie płacz, dobrze? Hej, słońce, będzie dobrze - starał się ją uspokoić, jednocześnie układając w głowie fikcyjną historie, która doprowadziła do nieszczęśliwego zakończenia ozdoby. - Gdzie to znalazłaś? - spytał.

Nancy pociągnęła nosem i otarła policzek wierzchem dłoni.

- W garderobie w pokoju rodziców - odpowiedziała cichutko. - Poszłam tam jak rodzice spali, bo Albus chciał przebrać się w nowe ubranko i chciałam mu znaleźć i to leżało w gablotce i się błyszczało i ja... ja tylko chciałam zobaczyć! - zapłakała głośniej, zarzucając rączki na szyję szatyna. Chłopak przytulił ją, głaszcząc ją delikatnie po włosach i zastanawiając się jak rozwiązać problem, jednak wszystkie pomysły jakie przychodziły mu do głowy, brzmiały jak świetny początek kolejnych kłopotów.

- W porządku - powiedział w końcu cicho. - Zostaw to mi dobrze? Oddam to twojemu kuzynowi, może zna kogoś komu uda się to naprawić. Nikt nie musi wiedzieć, że dotykałaś tej biżuterii, okej? - spytał. - Nikt nie będzie wiedział, tak? Tylko już nie płacz - poprosił, wycierając delikatnie jej policzek wierzchem dłoni. - Jak się uśmiechniesz to nauczę cię grać jedną piosenkę, chciałabyś?

Dziewczynka pokiwała niepewnie główką, patrząc na niego z błyszczącymi oczkami.

- Tak ale... Lys nie będzie zły? - zapytała nieśmiało. Jej palce nerwowo bawiły się zepsutym naszyjnikiem.

- Nie będzie - zapewnił ją Ethan. - Zaufaj mi, dobrze?

Nancy przyjrzała się Ethanowi dokładnie zanim włożyła mu w dłonie złoty wisiorek. Wyglądała jakby zdjęła z pleców wielki ciężar. Szatyn przyjął biżuterię, wiedząc, że sam prosi się o kłopoty, po czym wziął dziewczynkę na ręce, dotykając delikatnie jej policzka.

- Uśmiechniesz się teraz ślicznie? - spytał, siadając z nią przy fortepianie.

Dziecko spojrzało z zaciekawieniem na białe i czarne klawisze. Z obawą nacisnęła jeden z nich. Słysząc wydobywający się spod niego dźwięk, uniosła lekko kąciki ust. Ethan uśmiechnął się na ten widok i z radością pokazał jej jedną z prostszych melodii, próbując ją jej nauczyć i wypełniając pokój śmiechem fortepianu i radością dziewczynki, podczas gdy w innej części domu brzęczały wyciągane z szuflad sztućce. Właśnie podawano do stołu.

Lysander zapinał ostatnie guziki swojej koszuli, wędrując po domu w poszukiwaniu swojego, jakże drogiego przyjaciela. Nie zastał go w pokoju i Lys miał tylko nadzieję, że nie wymknął się niezauważenie przed śniadaniem. Zbliżając się do biblioteki, zaintrygowały go dźwięki dochodzące z pokoju obok. Salon muzyczny, w którym rodzice zmuszali syna do nauki gry na fortepianie. Lys z czystej złośliwości nigdy nie nauczył się nawet czytać nut. Otworzył po cichu drzwi i zajrzał do środka. Zaskoczył go widok Ethana i Nancy siedzących przy starym instrumencie. Oparł się o framugę drzwi i zaczął ich obserwować.

- No prawie - roześmiał się szatyn, kiedy dziewczynka skończyła grać krótki utwór. - Troszeczkę inaczej, ale nawet ładniej niż w oryginale - pochwalił ją, nieświadomy obserwującego ich chłopaka.

Niespodziewanie za ich plecami rozległy się ciche brawa. Srebrnowłosy uśmiechał się połowicznie, przypatrując się im z tajemniczym błyskiem.

- Mozart byłby zachwycony. On też był małym geniuszem - odparł i zaplótł ręce na piersi. - Nie chciałbym wam przerywać, ale śniadanie gotowe i wszyscy na nas czekają.

Ethan ostrożnie zamknął fortepian, żegnając się z nim bez słowa, a kreowane przez muzykę światy na nowo pogrążyły się w baśniowym śnie.

- Naprawdę mamy ochotę tam iść? - spytał, zerkając w stronę dziewczynki, której wrócił dobry humor. Szatyn wątpił czy ten stan potrwa długo, biorąc pod uwagę towarzystwo, z którym będą musieli siedzieć przy stole.

Nancy mocno pokręciła głową i zacisnęła dłonie na przedramieniu Ethana.

- Nie chcę, oni będą krzyczeć. Proszę, chcę zostać z tobą - wyszeptała z paniką w oczach.

Chłopak westchnął, wiedząc, że mimo tego iż nikt nie zauważy raczej ich obecności na stypie, to jednak nieobecność bardzo rzucałaby się w oczy.

- Nie będą krzyczeć, słońce - zapewnił dziewczynkę. - A jak coś zrobią źle, to zwrócę im uwagę, tak? Nie przejmuj się nimi, oni są tacy okropni, bo są strasznie nieszczęśliwi. Mają koszmarnie nudne życie i nie warto brać sobie ich przykrych uwag do serduszka. Jesteś mądrzejsza od nich. Dorośli często są o wiele głupsi od dzieci, wiesz?

- Ale będziesz siedział obok? - zapytała, nieśmiało łapiąc go za dłoń swoją małą rączką.

- Oczywiście - uśmiechnął się, ściskając jej łapkę delikatnie.

Nancy pokiwała głową na zgodę i pociągnęła Ethana w stronę Lysa. Bez słowa złapała kuzyna drugą dłonią i skierowała się w stronę jadalni. Chłopak w odpowiedzi jedynie uniósł brwi i spojrzał na Ethana zdziwiony.

Pomieszczenie było już zapełnione ludźmi, a stół ponownie uginał się pod ciężarem półmisków i talerzy. Niezadowolona twarz Lysa powstrzymała kogokolwiek od skomentowania ich spóźnienia. Jedynie Sean uśmiechnął się porozumiewawczo do Ethana i mrugnął do niego jednym okiem.

Szatyn, który nie miał odwagi zabrać dłoni z uścisku dziewczynki, nie chcąc robić jej przykrości, poczuł, że po raz kolejny rumieni się lekko pod spojrzeniami zebranych w pomieszczeniu osób. "Przyjaźń" - oto co zgodził się grać. Inny scenariusz nie wchodził w grę, a jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co mogło dziać się w umysłach obserwującego ich towarzystwa. Przeklinając w myślach, przywitał się z rodziną szantażysty, szczęśliwy, że już więcej ich nie zobaczy.

Mary zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem.

- Właśnie opowiadałam Vivienne o naszyjniku - odezwała się z chłodem w głosie. - Szmaragdowy wisiorek babci zniknął. Gablotka w garderobie była otwarta, a biżuterii brak. Nie wiecie może co się z nim stało?

Grób. Trumna. Pogrzeb. Już po nim. Ethan zmrużył oczy, boleśnie świadomy podejrzeń drugiego chłopaka.

- Obawiam się, że byliśmy zajęci ciekawszymi rzeczami niż biżuteria - odpowiedział, odsuwając krzesło dla małej księżniczki i bojąc się odwrócić w stronę Lysa.

- Byli w sali muzycznej - odparł Blackwell z obojętną miną. - Daleko od waszej sypialni - dodał po chwili. Jego umysł pracował, starając się uporządkować wiadomości w głowie. Spoglądał kątem oka na Ethana, zaciskając mimowolnie dłonie na sztućcach. Oczywiście. Prychnął cicho pod nosem, nie wierząc we własną głupotę. "Sherlock Holmes nie byłby tak naiwny, by zaufać złodziejowi" - pomyślał gorzko. Stłumił w sobie rosnące rozczarowanie.

Ethan usiadł przy stole, nerwowym gestem odgarniając kosmyki z twarzy. Czuł, że wychodzi z roli, kiedy w jego myślach zaczęło rozlewać się paraliżujące poczucie wstydu. Lys mu nie uwierzy, oczywiście, że nie uwierzy, wszystko zniszczył. Przelotnie zerknął w stronę Nancy, która najspokojniej w świecie nakładała sobie sałatkę na talerz. Przynajmniej jej pomógł. Starając się odbudować w środku pewność siebie, uśmiechnął się do Seana i zaczął się bawić nałożonymi na talerz warzywami.

Śniadanie dłużyło się nieznośnie. Dorośli rozmawiali o niezwykle nieinteresujących nikogo rzeczach. Lys zaczął już tracić nadzieję, że ktoś w końcu skróci jego cierpienia. Nikt nie zgłosił się na ochotnika, więc musiał sam zareagować.

- Wybaczcie ale Ethan i ja będziemy się już zbierać - odezwał się, wstając nagle od stołu.

- Jak to? Już? - matka zmarszczyła brwi i również się podniosła. - Zostańcie dzisiaj u nas, pojedziemy gdzieś całą rodziną. Błagam cię, Lys...

- Ethan i ja mamy plany - dodał chłodno. Udawał, że nie słyszy chichotu Seana. - Miło było, być może kiedyś zadzwonię - nie czekając na szatyna ruszył w stronę głównego holu.

Vivienne podeszła szybko do Ethana, nim zdążył jej uciec.

- Dziękuję, że przyszedłeś - uśmiechnęła się do niego delikatnie. - Było nam bardzo miło i... Proszę zajmij się nim - powiedziała szeptem i uścisnęła go krótko.

Chłopak objął ją niepewnie, dziękując za gościne, po czym uśmiechnął się do Nancy, mając nadzieję, że jeszcze uda mu się ją zobaczyć.

- Trzymaj się, księżniczko - pocałował ją w główkę. Zanim zdążył jeszcze opuścić jadalnię, Nancy przytuliła się do jego nóg i uściskała mocno.

- Dziękuję - wyszeptała i uśmiechnęła się do niego szeroko, machając mu rączką na pożegnanie.

Ethan odwzajemnił gest, rzucając na nią ostatnie spojrzenie, po czym przeprosił resztę towarzystwa i ruszył śladami młodszego Blackwella. Lys czekał na niego w korytarzu zniecierpliwiony. W palcach przekładał niezapalonego papierosa.

- Nareszcie - mruknął, wychodząc na dwór.

- Lys - szatyn chwycił go za ramię, starając się go zatrzymać. - Poczekaj, ja... - urwał, kiedy drugi chłopak odwrócił się w jego stronę. - To nie tak... Ja... Ja ci wytłumaczę, tylko zostawiłem torbę na górze i...

Blackwell przewrócił oczami i odsunął się od niego.

- Czekam w samochodzie - rzucił tylko, wyciągając z kieszeni zapalniczkę.

Szatyn niewiele myśląc, zabrał zapalniczkę razem z papierosem z jego dłoni i zanim Lys zdążył mrugnąć, wrzucił je do kosza.

- Zaraz wrócę - obiecał.

Chłopak zacisnął wargi w wąską linię i wzruszył ramionami, ruszając w stronę kabrioleta.

Trzy minuty później Pierce już był na dole ze skórzaną torbą przerzuconą przez ramię i jeszcze bardziej potarganymi kosmykami niż wcześniej. Niepewnie zatrzymał się koło pojazdu, przeczuwając, że atmosfera w samochodzie będzie równie napięta co w jadalni. Ostrożnie zajął miejsce pasażera, kładąc torbę na jednym z tylnych siedzeń, po zaczął się bawić swoimi palcami.

Lys w ciszy odpalił auto i opuścił podjazd rodziców.

- Powiedz, że tego nie masz - odezwał się w połowie drogi, nie odrywając wzorku od jezdni.

Ethan uniósł głowę, obdarzając go zaniepokojonym spojrzeniem.

- Ja... Ja chciałem ci powiedzieć, ale zanim zdążyłem ten temat wypłynął przy stole i ja... Tak, mam to, ale miałem ci oddać, nie ukradłem tego - chłopiec sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej zniszczoną biżuterię i kładąc na desce rozdzielczej. - Wiem, że mi nie uwierzysz, ale nie miałem nawet kiedy ci wytłumaczyć. Przysięgam, Nancy go zniszczyła przez przypadek i bała się, że będą na nią źli i przybiegła z tym do mnie i chciałem ci to oddać, bo może znasz kogoś kto mógłby to naprawić i mógłbyś to później zwrócić. Ja wiem jak to brzmi, ale naprawdę tak było. Niczego nie ukradłem - szatyn wyrzucił z siebie potok słów, próbując się wytłumaczyć. - Przysięgam, uwierz mi. Nie zrobiłem tego. To wyglądało zupełnie inaczej niż myślisz.

Lys rzucił okiem na zepsuty naszyjnik i nieświadomie przygryzł wargi. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Nie wiedział czy może mu ufać. Nić porozumienia, która wytworzyła się między nimi na dachu mogła przecież nic nie znaczyć. Ale z drugiej strony gdyby chciał go okraść, nie oddałby mu teraz naszyjnika prawda? Może to tylko przykrywka? Wiedział, że Ethan jest doskonałym aktorem. Mógł przecież zwinąć więcej drogocennych rzeczy i zasłonić wszystko zniszczonym wisiorkiem.

- Nie znam cię - westchnął w końcu. - Nie wiem czy mnie okłamujesz, czy mówisz prawdę. Ale to i tak nie ma już znaczenia, bo zabawa się skończyła i wszyscy szczęśliwie rozejdziemy się do domów - powiedział neutralnym głosem.

Ethan uśmiechnął się nerwowo, wciąż bawiąc się palcami i zerkając w stronę odtwarzacza płyt, który mógłby dać kres niezręcznej ciszy.

- Nie wierzysz mi, prawda? - spytał.

- A czy to ważne? Co cię obchodzi moje zdanie? - burknął. - Zaraz wjedziemy do centrum, gdzie mam cię podwieźć?

Szatyn wymamrotał swój adres, odwracając wzrok w stronę okna. Czy naprawdę życie zawsze musiało być takie niesprawiedliwe? Przecież chciał tylko pomóc... Kiedy samochód zatrzymał się przed starą kamienicą, Ethan przez dłuższą chwilę nie ruszał się ze swojego miejsca, zastanawiając się co powiedzieć.

- No więc... - zaczął się bawić końcówką swojego szalika. - To by było na tyle...

Lys poprawił się na swoim siedzeniu i wzruszył ramionami.

- Dobra robota - powiedział beznamiętnie. - Mam nadzieję, że już się nie spotkamy - dodał po chwili, zaciskając dłonie na kierownicy.

Szatyn skinął głową, nawet nie mrugając oczami, po czym sięgnął po swoją torbę, po raz setny układając w głowie słowa, które dręczyły go od kilkunastu minut.

- Lys... - zaczął niepewnie. - Ja... Ja chyba zostawiłem te dokumenty - powiedział cicho, bojąc się reakcji drugiego chłopaka. Oto przeżył ten cały świąteczny koszmar tylko po to, żeby jak zwykle zostać przez swoją głupotę na lodzie. Teraz po tej akcji z naszyjnikiem okaże się jeszcze, że nie ma prawa ubiegać się o zwrot tamtych papierów. Wprost cudownie. Szatyn poczuł jak stres maluje jego oczy łzami. Szybko zamrugał powiekami, chcąc sprawiać wrażenie osoby opanowanej, a nie kogoś kto ma coś na sumieniu i boi się swojego wyroku.

Chłopak spojrzał na niego z niedowierzaniem. Cała akcja polegała na odzyskaniu tych dokumentów, a on tak po prostu ich zapomniał. Blackwell westchnął z irytacji i pociągnął za swoje jasne kosmyki.

- Przywiozę ci je wieczorem - odparł wzdychając ciężko. - Chciałem mieć to już za sobą, ale widocznie nie możesz się ze mną rozstać.

- Chciałbym - wymamrotał chłopiec, po czym otworzył drzwiczki i wysiadł z samochodu. - Dziękuję - dodał jeszcze, zanim się odwrócił i szybkim krokiem skierował w stronę wejścia do kamienicy, nawet nie oglądając się przez ramię. Kilka chwil później jego postać, niczym wyrwana ze stron powieści Dickensa, zniknęła w starym, urokliwym budynku, zostawiając drugiego chłopaka w towarzystwie drogiego samochodu i dręczących go wspomnień.

***

Pech zawsze układa nasze ścieżki w taki sposób, aby utrudniać nam dojście do celu. Tym razem szczęście opuściło jasnowłosego chłopca, który w tej chwili sunął swoim czarnym wozem po ośnieżonych ulicach na przedmieściach Londynu. W głośnikach grała muzyka zupełnie inna od świątecznego bełkotu. Branwell już dawno przekroczył dozwoloną prędkość, ale nie przykuwał do tego faktu większej uwagi. Jego wzrok był chłodny i skupiony na drodze. Na drodze do rodzinnego domu, do którego miał nadzieję nie wrócić.

Wahał się, gdy parkował samochód. Wiedział, że jego rodzina w pierwszy dzień świąt wyjeżdża na wycieczkę do kina, teatru, restauracji lub muzeum - Lysa nigdy to nie interesowało. Ważne dla niego było to, że dom stał pusty. Minął szybko główny hol i popędził schodami w górę.

Znalezienie Premiera nie stanowiło problemu - kot od razu wskoczył w jego ramiona i posłusznie pozwolił się zamknąć w klatce.

- To tylko na moment. Zaraz cię wypuszczę, obiecuję - powiedział do Winstona, który już zdążył zasnąć. Lys przełknął głośno ślinę, szykując się na najgorsze. Wiedział, że Finn nie da się tak łatwo złapać.

Po długiej, wyczerpującej walce, sfinks w końcu dał się złapać, jednak z pewnością nie zamierzał pozwolić na to, aby zamknięto go w klatce. Kiedy chłopak pakował wyrywającego się Finna do klatki, ktoś cichutko zapukał do jego drzwi. Lys zamarł i spojrzał w tamtą stronę. Nikt nie powinien być obecny w domu o tej porze. Mimowolnie jego głowę wypełniły myśli rodem z kryminałów i thrillerów, które czytał z takim uwielbieniem. Czy to możliwe, że ktoś mógł przemknąć się za nim przez frontową bramę...

- Lys? - główka Nancy wychyliła się zza drzwi, a Branwell wypuścił głośno powietrze.

- Och, to tylko ty - rzucił niemrawo i ponownie zajął się uspokajaniem Finna. - Co tu robisz? Nie powinnaś być z resztą? Gdzie twoi rodzice?

Dziewczynka niepewnie weszła do pomieszczenia i złożyła łapki za plecami. Rozejrzała się niespokojnie po pomieszczeniu, jakby obawiała się, że ktoś ich podsłucha.

- Powiedzieli, że byłam niegrzeczna i nie mogę z nimi jechać na wycieczkę - wzruszyła ramionami, jak gdyby ta wiadomość nie zrobiła na niej wrażenia. - Siedzę w kuchni z Albusem i Emily i pomagam jej robić ciasteczka. Widziałam jak wchodzisz i pomyślałam, że zapytam o... - ucięła nagle, rumieniąc się i spuszczając wzrok.

- O co? - zagaił Lys, nawet nie patrząc na kuzynkę. - No dalej, to tylko na chwilę - mruknął do Finna, który zawzięcie sprzeciwiał się wejściu do klatki.

- O Ethana i naszyjnik - dokończyła i zaczęła nerwowo bawić się swoim warkoczykiem.

Lys momentalnie zamarł. Odłożył Finna, który natychmiast schował się pod łóżkiem i podszedł do Nancy ze zmrużonymi oczami i zaplecionymi na piersi ramionami.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- No bo - zaczęła nieśmiało - dałam go Ethanowi, bo on obiecał ci go oddać i powiedział, że nie będziesz na mnie zły, i że znasz kogoś, kto będzie umiał go naprawić - powiedziała, wciąż unikając wzroku kuzyna.

Mózg Lysa pracował na najwyższych obrotach. Kiedy połączył wszystkie fakty i domysły, nie powstrzymał rumieńca, który pojawił się na jego porcelanowej twarzy.

- Och.. hmm.. Tak, tak, Ethan przekazał mi wisiorek. Wszystko mi wyjaśnił, nie musisz się już martwić - odpowiedział zażenowany.

Nancy natychmiast pojaśniała i klasnęła w dłonie podekscytowana.

- Ethan jest najlepszy na świecie! - zawołała z szerokim uśmiechem. - Przyprowadzisz go jeszcze? Powiedz, że tak. Musisz, bo jest taki super i jak będę duża to zostanę jego żoną - uniosła dumnie główkę do góry.

Lys mimowolnie wybuchnął śmiechem.

- Oczywiście, przecież chcesz, żeby twoi rodzice zeszli na zawał.

Gdy uradowana dziewczynka opuściła pokój Lysa, chłopiec wiedział, że musi przeprosić Ethana za swoje oskarżenia. Branwell westchnął ciężko. Chyba nikt nie lubił przyznawać się do błędu. Teraz jednak miał inne zmartwienia. Jak wyciągnąć Finna spod łóżka?

***

Czarny kabriolet zaparkował pod starą kamienicą, gdy pierwsze gwiazdy zaczęły towarzyszyć samotnemu księżycowi na ciemnym materiale nieba. Chłopak wyłączył radio i sięgnął po białą teczkę, leżącą na siedzeniu pasażera. Zawahał się przed wyjściem z samochodu.

Stojąc przed drzwiami do mieszkania Ethana, czuł jak rozmowa z Nancy ciąży mu na sercu. Boleśnie uświadamiała mu jego pomyłkę, do której nie miał ochoty się przyznawać. Nienawidził tego stanu, gdy duma musiała ustąpić miejsce innym, bardziej odpowiednim uczuciom.

W chwili gdy zapukał do drzwi, usłyszał jak psi lokator mieszkania szaleje po drugiej stronie drewnianej powłoki, alarmując głośnym szczekaniem swojego przyjaciela o przyjściu nowego gościa. Ethan otworzył drzwi kilka chwil później. Zdążył już wziąć prysznic i odłożyć do szafy eleganckie ubrania, zamiast ktorych wciągnął na siebie gruby sweter z przeplatającymi się na piersi i na szerokich rękawach wymyślnymi wzorami. Wdzianko mogło być spokojnie wyciągnięte z szatni aktorów "Stranger things". Chłopak oparł się o futrynę, zaplatając ręce na piersi. Z mokrych loków wciąż spływały mu na czoło i policzki krople wody - to w połączeniu z za dużym swetrem dodawało Ethanowi chłopięcego uroku, odejmując mu lat, mimo, że już i tak wyglądał na młodszego niż w rzeczywistości.

- Myślałem, że już nie przyjdziesz - powiedział, wpatrując się w trzymane przez Lysa dokumenty.

- Coś mi wypadło - wzruszył ramionami. Nerwowo przekładał teczkę w dłoniach. - Nancy wszystko mi wyjaśniła.

Szatyn uniósł głowę zaskoczony.

- Aha - mruknął, wyciągając rękę w stronę dokumentów. - Chciałeś mi oddać?

Lys westchnął i podał mu papiery.

- I... przeprosić - powiedział z trudem, głośno przełykając ślinę. - Być może zbyt szybko w ciebie zwątpiłem.

- To nieważne - odpowiedział Ethan, odsuwając delikatnie na bok Goldena, który wciąż chciał rzucić się na gościa. - Dumbledore - upomniał go, oglądając się przez ramię - idź sobie, to nie do ciebie.

Zrezygnowany pies przesunął się najwyżej o kilka centymetrów. Szatyn westchnął, kręcąc głową, po czym odwrócił się z powrotem do drugiego chłopaka.

- To wszytko, prawda? - spytał. - Możesz już iść.

Lys pomachał nieśmiało w stronę pieska i bez pożegnania odwrócił się na pięcie, słysząc jak Ethan zamyka za nim drzwi. Chłopak nie zdążył nawet dotknąć poręczy schodów, kiedy do jego uszu dobiegł hałas z mieszkania - głośne szczekanie Dumbledore'a poprzedził głośny huk i urwany krzyk Ethana.

Srebrnowłosy zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w stronę drzwi, po czym podszedł do nich niepewnie, marszcząc brwi. Zapukał delikatnie, a gdy odpowiedziało mu jedynie głośne szczekanie psa, uchylił je lekko i zajrzał do środka. Dumbledore wybiegł z kuchni jak wystrzelony z fortecy i zdenerwowany podbiegł do nieznajomego chłopaka, alarmując go jak najbardziej szczegółowo o zaistniałej sytuacji. Jego psi umysł był przekonany, że nie pominął żadnego z najważniejszych elementów katastrofy - począwszy od strasznej, metalowej, zbuntowanej kreaturze, która z jakiegoś powodu nagle zapragnęła zeskoczyć na ziemię, a skończywszy na powodzi w kuchni, której ofiarą został jego przyjaciel.

- Hej psiaku, już spokojnie - chłopak podrapał Dumbledore'a za uszami i skierował się do miejsca wypadku. Bóg właśnie zesłał drugi potop na kuchnię szatyna, który podnosił się z rezygnacją z podłogi, wycierając dłonie w mokre spodnie. Lys podszedł do niego zaskoczony i dotknął delikatnie jego głowy. - Co... co się stało?

Zielone oczy Ethana otworzyły się szerzej na widok drugiego chłopaka. Zdezorientowany zerknął w stronę swojego psiego współlokatora, telepatycznie pytając go dlaczego przyprowadził tutaj tego artystokratycznego dupka. Dumbledore nie odpowiedział.

- Zostaw - odepchnął dłoń Lysa, czując spływające po jego czole krople krwi. Wyglądało na to, że szafka, w przecieństwie do niego, nie była tak bardzo poszkodowana, jeśli nie liczyć wsiąkającej w drewnianą powierzchnię wody. - Potknąłem się - wyjaśnił. - Tyle. Zrobiłem bałagan - dodał, wpatrując się w leżący na podłodze garnek. - Nie wiem czemu to spadło, przecież woda nie jest gorąca. Po prostu mam pecha w życiu - skonstatował. - Nie miałeś gdzieś iść?

Lys uniósł brwi i spojrzał na niego z niedowierzaniem. Ponownie uniósł dłoń do jego skroni.

- Pozwól mi pomóc - powiedział i skrzywił się, widząc powierzchowne rozcięcie. - Rana nie jest długa, ale urazy głowy mogą być poważne i powinieneś pojechać z tym do szpitala. Gdzie masz apteczkę?

- Nic mi nie jest - zaprotestował szatyn, wywracając oczami. - Nie potrzebuję pomocy. Dam sobie radę. Nie mam pojęcia co jeszcze tutaj robisz. Nie masz poważniejszych problemów? - spytał, zrywając papierowe ręczniki i schylając się, żeby wytrzeć podłogę. - Tutaj nie ma nic ciekawego. Możesz dać sobie spokój.

Lys westchnął, łapiąc go za nadgarstki.

- Zostaw, ja to zrobię. Jesteś cały we krwi. Idź po tę apteczkę i przestań się ze mną kłócić ten ostatni raz. Potem i tak mnie nie zobaczysz, więc trochę więcej czasu w moim towarzystwie naprawdę ci nie zaszkodzi - odparł i wyjął z jego dłoni ręczniki. - Zajmę się tym.

Ethan odgarnął przedramieniem opadające mu na oczy kosmyki, żeby móc mu się lepiej przyjrzeć.

- A potrafisz? - spytał, po czym podniósł się z podłogi. - Książę nie powinien zajmować się takimi rzeczami. To nie leży w twoich kompetencjach i tak dalej - zauważył, kierując się w stronę łazienki.

Na szczęście Ethan nie usłyszał, jak Lys przeklina go cicho pod nosem.

- Tak się składa - powiedział głośno, wycierając kałużę - że książę jest samodzielny i potrafi sprzątać. Jego koty ciągle coś niszczą, szczególnie Finn - ostatni raz przetarł podłogę i wyrzucił zużyte ręczniki.

- I chwała mu za to - mruknął Pierce, szukając w szafce apteczki i strącając przy okazji kosz z praniem na podłogę. - No jejku - westchnął, schylając się, żeby posprzątać nowy bałagan, po czym oczywiście zapomniał o otwartej na oścież szafce i musiał, oczywiście, że musiał zaliczyć kolejne niezwykle przyjemne spotkanie z kochanym mebelkiem. Chłopiec chciał krzyczeć ze złości, kiedy wyrwało mu się krótkie "ała". Jakim prawem ten dzień mógł być aż tak pechowy? Zdawało mu się, że już kilka godzin temu los wyczerpał limit bycia złośliwym. Pierce wyjął apteczkę, po czym mocno trzasnął drzwiczkami od szafki, chcąc się zemścić.

Lys, który właśnie pojawił się w drzwiach, pokręcił jedynie głową.

- Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - skomentował, podchodząc bliżej. Zabrał mu apteczkę z rąk i wyjął z niej potrzebne rzeczy. - Opatrzę to, ale naprawdę powinieneś zrobić jakieś badania. Może zrobić się krwiak albo coś poważniejszego.

- Czego nie rozumiesz w "dam sobie radę sam"? - spytał chłopiec. - I nie mam zamiaru robić żadnych badań. Nic mi nie jest, tylko się uderzyłem. Wielkie mi rzeczy - zaplótł ręce na piersi, naburmuszony.

- Możesz przez chwilę przestać zachowywać się jak rozkapryszone dziecko i pozwolić mi pomóc? - odparował drugi chłopak, tracąc cierpliwość. - Zaraz sobie pójdę, do cholery. Wytrzymaj jeszcze chwilę kapryśna księżniczko.

Zanim Ethan zdążył odpowiedzieć, Lys zajął się opatrywaniem jego skroni. Szatyn rozchylił lekko usta zaskoczony, po czym spuścił wzrok, piorunując spojrzeniem kafelki.

- To pewnie karma - wymamrotał.

- Trzeba było być grzecznym dzieckiem - chłopak wzruszył ramionami, przyklejając wąski plaster na jego czoło. - Boli?

- A co cię to obchodzi? - spytał szatyn, naciągając rękawy swetra na nadgarstki. - Jestem tylko głupim, zdeprawowanym bachorem. To nieważne - dotknął delikatnie opatrunku.

Lys uniósł ręce w obronnym geście

- Jezu, okej. Już o nic więcej nie pytam, bo zaraz mnie księżniczka zaatakuje - odwrócił się w stronę Dumbledore'a, który właśnie zmierzał w ich stronę. - Powodzenia dyrektorku, pilnuj swojego koleżki, bo sam sobie chyba nie da rady.

Ethan uniósł głowę, przyglądając się jak Lys żegna się z jego przyjacielem.

- Idziesz już - sam nie był pewny czy na końcu był znak zapytania czy kropka.

Lys odwrócił się w jego stronę.

- Nie będziesz musiał się już wysilać, żeby się mnie pozbyć. Wiem gdzie są drzwi - odpowiedział, klęcząc przy Goldenie. Drapał go w okolicach szyi i śmiał się cicho, gdy pies zbliżał swój mokry nos do jego twarzy. Szatyn uśmiechnął się lekko mimowolnie, po czym odwrócił wzrok, starając się na czymś skupić.

- Chyba, że... - urwał niepewnie. - Chyba, że chcesz zostać na chwilę. Właśnie robiłem herbatę i więc... - wzruszył ramionami.

Blackwell posłał mu zdziwione spojrzenie.

- Niech będzie - odparł w końcu, powracając do głaskania Dumbledore'a - ale zostaję tu tylko dla tego przystojniaka, jasne? - wplótł dłoń w złotą sierść psa, który zaszczekał głośno zadowolony.

- Aha - przytaknął chłopiec, odkładając apteczkę na miejsce. - To ja zrobię herbaty. Tylko ogarnę kuchnie - powiedział, kierując się w stronę pomieszczenia dotkniętego klęską żywiołową.

- Pomogę mu - powiedział do Dumbledore'a i puścił do niego oczko. - Jeszcze znowu coś sobie zrobi - wyszeptał i podążył za Ethanem.

- Nie zamierzam cię otruć, jeśli tego się boisz - zapewnił go chłopiec, wycierając blat. - Chociaż patrząc na to jaki jesteś miły, na pewno masz już jakieś doświadczenie w takich sytuacjach. Ktoś już próbował zrobić na ciebie zamach? - spytał. - Oprócz szafek.

- Bardzo śmieszne - srebrnowłosy przewrócił oczami. - Obiecałem dyrektorkowi, że dzisiaj nie zginiesz, więc wolę mieć cię na oku.

- Myślałem, że chcesz jak najszybciej mieć to wszystko z głowy - zauważył chłopiec, rozplątując torebki od herbaty, którymi bawił się czekając, aż czajnik przestanie hałasować. - Miałeś nadzieję, że już się nie spotkamy, a teraz obchodzi cię opinia mojego psa. Cóż za progres w tak krótkim czasie... Jesteś bipolarny czy coś?

- Tak się składa, że nie lubię łamać obietnic - wzruszył ramionami i zignorował jego pytanie. - Wolałbym nie zawieść twojego włochatego kumpla. Bądź tak miły i nie zabij się dzisiaj.

Ethan zmrużył oczy, sięgając po nożyczki i przecinając sznureczki saszetek, które umieścił w dwóch kolorowych kubkach i ostrożnie zalał wodą, starając się jej nie wylać.

- Mówili coś jeszcze jak wróciłeś? - spytał. - Nie pytali po co? Ojć - skrzywił się, przewracając pojemnik z cukrem. - Mam... talent - skomentował z rezygnacją. - Albo kiepski dzień. Nie masz lepszych planów na pierwszy dzień świąt niż obserwowanie jak demoluję sobie kuchnię?

- Naprawdę jesteś łamagą - srebrnowłosy pokręcił ze zrezygnowaniem głową. - Musiałem wrócić po Finna i Premiera. Roger miał ich przywieźć do mojego mieszkania ale miał jakąś sprawę rodzinną - westchnął ciężko i schylił się, by pomóc Ethanowi zamieść cukier z podłogi. - Poza tym jestem pewny, że dostarczysz mi wystarczającą ilość rozrywki.

Lekka irytacja w zielonych oczach ustąpiła niepewnie miejsce zakłopotaniu.

- Ja... Sam nie wiem... Jeśli lubisz głupie, świąteczne filmy i pilnowanie, żeby Dumbledore nie zjadł chrupek to być może - odgarnął nerwowym ruchem opadające mu na oczy wilgotne kosmyki. - To może być ciężkie bo zdarza mi się rzucać jedzeniem w telewizor - dodał, podnosząc naczynia z gorącym napojem. - Chodź do pokoju, bo to pomieszczenie jest nawiedzone.

- Dobrze ale ja zajmuję miejsce obok pieska - podążył za nim, uśmiechając się z ekscytacji. - Jakim filmem zamierzasz mnie dobić? - spytał i usiadł obok włochatego domownika. Od razu zanurzył palce w jego długiej sierści.

- "Kevin"? - spytał chłopiec, stawiając kubki na stoliku, po czym poszedł po miskę z przekąskami. - Albo coś równie głupiego - powiedział, wracając do salonu. - Przepraszam, ja muszę - usiadł na drugim końcu kanapy, bawiąc się pilotem i obserwując jak jego kudłaty przyjaciel go zdradza. - Albo "Przyjaciół". Musi być jakiś świąteczny odcinek. Niestety żyję w średniowieczu i to pudło - wskazał na telewizor - nie ma internetu, więc może się okazać, że będzie lecieć coś jeszcze gorszego. Nie wiem czy dasz radę.

Srebrnowłosy machnął ręką i parsknął śmiechem.

- Tak właściwie to nie oglądam zwyczajnej telewizji - wyznał, śmiejąc się cicho pod nosem. - Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem ogólnodostępne programy. Zwykle włączam telewizor dla netflixa i seriali - odparł, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Dumbledore'a.

Ethan roześmiał się krótko, z niedowierzaniem kręcąc głową.

- Okej, rozumiem - uśmiechnął się. - "Ogólnodostępne" o matko, człowieku... A masz może spotify? Tak bez haczyków? - spytał, włączając powtórkę pasterki. - Och, możemy obejrzeć to, bo ja chcę zostać księdzem!

Lys zmierzył go wzrokiem, jakby naprawdę rozważał taką możliwość.

- Mówisz poważnie? - zapytał i zmrużył oczy.

- A co, masz coś przeciwko? - szatyn wyprostował się na kanapie. - Moje kazania byłyby porywające.

- Nie wpasowujesz się w statystyczny obraz księdza - Lys zaplótł ręce na piersi. - Poza tym złodzieje nie wydają się najlepszym materiałem na duchownego, nie uważasz?

- Może jestem Robin Hoodem XXI wieku? Aż tak to przeszkadza chłopcu, który ciągnie pieniądze od rodziców? - spytał. - Poza tym to ty napadłeś na mnie, a nie ja na ciebie i tu jest mój pies, więc się nie kłóć - poradził Lysowi, odwracając się w stronę wejścia do salonu, kiedy do ich uszu dotarł dźwięk otwieranych drzwi. - Ktoś tu przed chwilą wszedł czy to tylko... - urwał na widok kobiety, która właśnie zatrzymała się w rogu, zwracając na siebie uwagę całej trójki.

- Ktoś tu wszedł - potwierdziła Monica, witając się z Dumbledorem, który natychmiast porzucił nowego znajomego dla starej przyjaciółki. - Dobry wieczór - odwróciła się w stronę Lysa. - Nie znamy się jeszcze, ale i tak mam wyrzuty, że nie przyszliście na kolację. Ethan, do jasnej cholery możesz się wytłumaczyć?

Szatyn zerknął niepewnie w stronę swojego towarzysza.

- My... Ja nie chciałem wam przeszkadzać - wymamrotał.

- Och jasne, jasne. Nie pleć bzdur, dzieciaku - pokręciła głową. - Jak masz na imię dziecko? - podeszła do kanapy, odwracając się w kierunku Lysa.

Lys podniósł się z sofy i starał się zamaskować zdziwienie, które pojawiło się na jego twarzy po wejściu kobiety.

- Lysander Branwell - odpowiedział, kłaniając się lekko i łącząc dłonie za plecami. - A pani to...?

- Monica - odpowiedziała, skanując go uważnym spojrzeniem, po czym pokiwała głową. - Powinieneś przytyć. Ethan, ty też, a to - wskazała ma miskę z chrupkami - wam nie pomoże. Idziecie do nas na kolację. Nie uciekniesz - wskazała na srebnowłosego.

- Kiedy... - zaczął drugi chłopiec, podnosząc się z kanapy.

- Nie, Pierce - weszła mu w słowo. - Bez wymówek.

- Nje jestem twoim dzieckiem - zauważył Ethan. - Nie musisz się o mnie martwić.

- On kłamie - wyjaśniła Lysowi, po czym zwróciła się z powrotem do drugiego chłopca. - Mentalnie jesteś.

- Nie chciałbym przeszkadzać - odezwał się starszy chłopiec i dyskretnie zerknął w stronę wyjścia. - Naprawdę powinienem już się zbierać. Jest późno, muszę wracać do swoich kotów - dodał, przyjmując poważną minę, jakby miał wykonać jakieś ratujące wszechświat zadanie.

Ethan mimowolnie pokręcił głową z ustami lekko wykrzywionymi w niemym rozbawieniu. Zanim zdążył jednak cokolwiek powiedzieć, Monica już trzymała Lysa za nadgarstek nicznym nauczycielka swojego wychowanka w klasach szkoły elementarnej.

- Tak, tak, tak - wymamrotała. - Ja już widzę jak próbujesz się wymigać. Nie ma na takie. Muszę wiedzieć z kim zadaje się nasz chłopiec. No już, idziemy na kolację. Ethan, nie rób takiej miny kochany.

Lys posłał Ethanowi przerażone spojrzenie.

- Ja... ale... cóż... - chłopak westchnął, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie ma sensu szukać wymówek. Kobieta, która ściskała właśnie jego nadgarstek, zdawała się być jedną z tych postaci, które poznał w książkach, nieustępliwa, niecierpliwa i niezwykle uparta. - Dobrze, ale nie zajmę dużo czasu. Moje koty zaczną się niepokoić.

- Och, spokojnie kochasiu. Jestem pewna, że nic im nie będzie - machnęła lekceważąco wolną ręka, po czym wyprowadziła dwójkę swoich jeńców z mieszkania szatyna. Dumbledore podreptał za nimi z nadzieją na darmowe przekąski, którymi zawsze częstowały go dzieci przyjaciółki.

Mieszkanie kobiety znajdowało się piętro niżej, ale mimo identycznego rozkładu pomieszczeń, znacznie różniło się od królestwa szatyna. Już w progu powitał ich widok porozrzucanych po dywanie w przedpokoju zabawek i dźwięk dziecięcego śmiechu. Bliźniaki biegały po domu, wyrywając sobie plastikową lupę, a ich ojciec kursował tam i z powrotem, nakrywając do stołu w salonie. Na widok gości, zatrzymał się zaskoczony z sałatką w rękach.

- Poszła po jednego, przyprowadziła trójkę - pokręcił z uśmiechem głową. Mimo, że nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, we włosach i zaroście już zaczynały się pojawiać szare włosy. - Dobry wieczór - przywitał się, wyciągając jedną dłoń w stronę Lysa. - Jestem Carl. Nie przyszliście z własnej woli, co? Ja na swój ślub też nie. Z nią się nie dyskutuje - zerknął w stronę żony.

Lys uścisnął jego dłoń z niepewnym uśmiechem. Starał się zapanować nad drżeniem rąk. W głowie zapaliła się mu czerwona lampka. Znał tą rodzinę. Wyczytał o niej w tych przeklętych dokumentach, które sprowadzały jedną wielką katastrofę. Powinien je zniszczyć, kiedy miał okazję. Nie taki był plan, nie taki. "Uspokój się" - zażądał w duchu. Nie mógł pozwolić, aby nerwy przejęły nad nim kontrolę. Sherlock Holmes nigdy by nie spanikował.

- Lysander - przedstawił się z mocno bijącym sercem. Czyżby właśnie zaczął się drugi akt tego całego przedstawienia?

Stojący kilka kroków za nim szatyn, nerwowym gestem poprawiał włosy, dręczony podobnymi myślami. Nie powinien pozwolić mu zostać, nie powinien pozwolić mu tutaj wchodzić, w ogóle powinien trzymać go z daleka od Moniki i jej bliskich. Oni nawet nie mają pojęcia, że wpuścili kogoś kto może im zaszkodzić. Pełen wyrzutów sumienia chłopiec czuł się jak zdrajca.

- A z tobą co dzieciaku? - głos Carla wyrwał go z letargu. - Co sobie znowu zrobiłeś? Matko święta jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - pokręcił z rezygnacją głową, po czym ruszył w kierunku salonu.

Tymczasem dwójka bliźniąt zakończyła walkę, obgadując nieznajomego gościa zza framugi drzwi. Monica zwróciła im uwagę, po czym kazała wszystkim usiąść do stołu, wskazując Lysowi miejsce obok Ethana. Nakryty obrusem ze świątecznymi motywami stół uginał się pod masą ciężkich misek i półmisków ze smakowicie pachnącymi potrawami, podczas gdy kolorowe lampki migały wesoło na ścianach i choince.

Branwell w milczeniu usiadł na wyznaczonym miejscu. Powstrzymał się od spuszczenia wzorku w dół i zamiast tego zerknął ukradkiem na swojego towarzysza. Był blady i pogrążony w swoich myślach. Lys przełknął głośno ślinę. Nie tylko on uważał, że nie powinien tutaj być.

- No więc - zaczęła pani domu, nakładając bliźniakom wybrane potrawy na talerzyki - skąd się w ogóle znacie?

Ethan który właśnie sięgnął po herbatę, odstawił filiżankę na miejsce.

- Z księgarni - odpowiedział prosto Lys i kopnął szatyna w kostkę. - Pewnego deszczowego dnia wystąpiła awaria i nie można było opuścić sklepu - Branwell wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno. - Mam klaustrofobię i trochę za bardzo spanikowałem. Miałem takie niesz... na szczęście - srebrnowłosy przełknął głośno ślinę - Ethan mi pomógł i wszystko skończyło się dobrze.

- Nieszczęście - dokończyła Monica. - Pierce, dlaczego ty wszytkich wkurzasz? Wszyscy ciągle mają cię dość.

- Przynajmniej mu pomógł - zauważył Carl, podczas gdy Ethan chciał oddać Lysowi i uderzył się nogą w krzesło.

- Przestańcie się kopać - Monica wywróciła oczami. - Wszyscy oprócz mojego męża. A co do tego ratowania, to co z tego, skoro prędzej czy później doprowadzi go do zawału?

Ethan rozchylił lekko usta, wpatrując się w swoją przyjaciółkę z niedowierzaniem.

- No co? Nie jesteś grzecznym dzieckiem, kochany. Prawda, Lys?

- Trudno zaprzeczyć - Lys uśmiechnął się szerzej i zaczął się odprężać. - Aczkolwiek nie można go tak całkowicie skreślić - spojrzał na Ethana z rozbawieniem. - Ma też dobre strony.

Szatyn wywrócił oczami, podpierając głowę na jednej ręce jak nadąsane dziecko.

- Doprawdy - Monica uniósła jedną brew. - Mało o nich wiemy. Opwiedz nam o nich.

Ethan roześmiał się cicho pod nosem, wiedząc, że jedyne co usłyszą to kilka chwil ciszy.

- Potrafi zjednoczyć sobie ludzi - odparł Lys po chwili namysłu. - Ale nie jak dyktator, siłą i manipulacją tylko miłym słowem i uśmiechem - zmarszczył brwi lekko, zastanawiając się dalej. - Jest człowiekiem, który walczy i broni swoich racji i idei, nawet gdy staje w potyczce z fermentowanym potworem - chłopiec pozwolił sobie na parsknięcie śmiechem i delikatny uśmiech. - A jednocześnie ma talent do załagodzenia sytuacji i jest w stanie poświęcać się dla innych. To wartość, którą bardzo cenię w ludziach.

Ethan zamrugał oczami, zdając sobie sprawę z tego, że za długo mu się przyglądał. Ten rozpieszczony książę nie mógłby pomyśleć, a co dopiero powiedzieć czegoś takiego. Czy powinien zaprotestować? Może spróbować go znowu kopnąć - tak dla zasady?

Monica tymczasem uśmiechnęła się, usatysfakcjonowana odpowiedzią Lysa.

- Faktycznie potrafi być czasami w miarę w porządku - przyznała. - Zajmujesz się czymś ciekawym? Studia, cyrk, scena, zapasy sumo?

- Zapewne to ostatnie - stwierdził jej mąż, bawiąc się sałatką.

- Widzisz - Ethan odwrócił się do drugiego chlopaka. - Od razu widać.

Lys przewrócił oczami i zaśmiał się niezręcznie.

- Zapewniam, że temat moich zajęć nie jest na tyle ciekawy, by poświęcać im uwagę - skomentował i uśmiechnął się smutno.

- Och, no to trzeba to zmienić. A co, rodzice? - kobieta pokiwała głową ze zrozumieniem. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, w salonie rozległo się ciche mamrotanie. Rodzina jak na zawołanie odwróciła się w stronę miejsca, w którym mały chłopiec zasnął wtulony w Dumbledore'a. Do tej pory nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. - Och, biedactwo - jego mama pokręciła głową. - Siedział kilka godzin w kuchni, a nawet tego nie dotknie. No ale talent ma...

Ethan wychylił się, żeby zobaczyć malucha. Na jego twarzy natychmiast pojawiła się troska. Niepewnie odsunął krzesło od stołu, przeczuwając, że przyjaciółka każe mu wrócić. Wbrew jego oczekiwaniom kobieta jedynie pokręciła głową, kiedy uklęknął na dywanie koło młodszego dziecka. Chciał wziąć go na ręce i zanieść do jego pokoju, ale ledwo go dotknął, chłopiec otworzył oczy i pociągnął go w swoją stronę, chcąc zostać w salonie. Ethan przytulił go do siebie, pozwalając mu ponownie zasnąć z główką wtuloną w jego sweter, podczas gdy Dumbledore poszedł męczyć siedzące przy stole osoby.

- Powinnam mu go oddać - skomentowała kobieta. - Oli go uwielbia.

Zaintrygowany Lys obserwował Ethana i małego chłopca z wielkim przejęciem.

- Ethan ma w sobie coś, co przyciąga dzieci - przyznał srebrnowłosy i przypomniał sobie roześmianą Nancy. - Jego troska wobec najmłodszych jest godna podziwu - powiedział jakby sam do siebie, nie odrywając wzroku od szatyna i malca w jego ramionach.

Pierce zerknął w jego stronę, z politowaniem kręcąc głową.

- Może wy jesteście dla nich po prostu zbyt nudni? - zasugerował, głaszcząc ciemne włosy dziecka. - A ciebie pewnie po prostu się boją.

Lysander parsknął śmiechem i rozłożył ramiona.

- Nie da się ukryć, moja natura odstrasza dzieciaki.

Dwójka bliźniaków zaczęła przeszywać go wrogimi spojrzeniami.

- My się nie boimi nikogo, nie? - spytał chłopiec cicho, na co dziewczynka pokręciła zdecydowanie głową.

- Ale niech myślą, że tak.

- Nie masz rodzeństwa, Lys? - spytała Monica, ignorując dwójkę chochlików.

- Nie, może to i lepiej? Chyba zostałem stworzony do bycia indywidualistą - stwierdził lekkim tonem i nałożył sobie więcej sałatki.

Monica zmrużyła lekko oczy, przyglądając mu się uważnie, po czym pokiwała głową, pozwalając bliźniakom uciec od stołu.

- Prawie nic nie zjedli. Jutro okaże się, że zjedli połowę szafki ze słodyczami - zauważył Carl. - Już mają ADHD.

- Och, cicho - jego żona pokręciła głową. - Ja tutaj prowadzę wywiad. To interesujące, że wasza dwójka trzyma się razem - zauważyła, wskazując na Lysa i Ethana. - Moja intuicja mówi mi, że to inne światy, co?

Szatyn wstał z dywanu, zajmując miejsce przy stole z chłopcem na kolanach. Oli otworzył na chwilę oczy, żeby zerknąć w stronę Lysa, po czym ponownie wtulił się w sweter starszego przyjaciela.

Lys poruszył się niezręcznie.

- Chyba powinienem już się zbierać. Dziękuję za wszystko, było mi naprawdę miło ale czekają na mnie - srebrnowłosy podniósł się w końcu z krzesła.

- No dobrze, ale mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze. Wesołych świąt dzieciaku - uśmiechnęła się Monica, również wstając od stołu. - Ethan, odłóż go do jego pokoju, zanim wyjdziecie - wskazała na swojego synka.

Szatyn posłusznie zaniósł chłopca do jego łóżka, żegnając się z nim, po czym wrócił po starszego chłopaka.

- Idziesz? - spytał, opierając się o ścianę koło drzwi.

Branwell z westchnieniem pokiwał głową, po czym oboje wrócili na górę do mieszkania Ethana.

- I tak zabrałem ci dużo twojego czasu - powiedział Lys, kiedy zapinał w końcu swój płaszcz. - Cóż... więc, do widzenia? - wyciągnął w jego stronę dłoń, niepewny co powinien zrobić.

Ethan odgarnął opadające na jego oczy kosmyki, po czym nie bez wahania podał mu rękę.

- Nie przejedź nikogo. Byłoby zabawnie, gdybyś wylądował za kratkami przede mną.

Lys uśmiechnął się jednym kącikiem ust.

- Nie przejmuj się, moi prawnicy sobie poradzą - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Żegnaj księżniczko, nie zrób sobie już żadnej krzywdy dzisiaj - dodał i posłał mu długie spojrzenie, zanim się odwrócił i odszedł w stronę barierek.

Ethan opierał się o framugę jeszcze dłuższą chwilę, kiedy Dumbledore przydreptał do niego, chcąc porozmawiać.

- Cokolwiek teraz powiesz, nie masz racji - oznajmił chłopiec, zamykając drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top