Before The Fall
Kilkanaście lat wcześniej
– No dobrze – zaczął spokojnie starszy Blackwell. – Opowiesz mi, co dokładnie się stało?
Ale Lys nie chciał mówić. Był dziś zmuszony mówić już zbyt wiele, co wcale nie sprawiło mu przyjemności.
– Lys.
Chłopiec wbił się bardziej w kawiarniany fotel. Gorąca czekolada, którą trzymał w dłoniach parzyła go w skórę, ale on mimo to nie zamierzał jej odłożyć. Chciał wrócić do domu i dalej czytać Sherlocka Holmes. Albo pójść do teatru i przytulić się do Gabriela, a potem zaszyć się w biurze z jego starymi, drewnianymi figurkami.
Killian Blackwell westchnął cicho troskliwie przyglądając się wnukowi.
– Chcę żebyś wiedział, że nie uważam, że to co zrobiłeś było złe – powiedział po chwili ciszy, a Lys spojrzał lękliwie na dziadka.
Wszystko zaczęło się, gdy tego ranka uderzył Steve'a Harringtona. To nie tak, że chciał (chociaż możliwe, że w głębi duszy chciał tego od dawna), ale wydawało mu się to w tamtej chwili racjonalne (dalej mu się tak wydaje i nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia). Nie sądził, że zrobił coś złego, ale wiedział, że nie wolno mu było tego robić. Kłopoty nadeszły wtedy, gdy nauczyciel postanowił go zgłosić, a dyrektor zadzwonić do jego rodziców. Steve'owi nic takiego się nie stało - lekko opuchnięty nos to przecież nie koniec świata (a Lys musiał przyznać, że czuł się odrobinę dumny). Na szczęście – chłopiec po raz pierwszy się z tego szczerze ucieszył – żadne z nich nie odebrało. Oboje byli w podróżach służbowych i chłopiec wiedział, że najprędzej oddzwonią dopiero wieczorem. W tym czasie Lys przebywał pod opieką dziadków i właśnie dlatego szkoła postanowiła w dalszej kolejności zadzwonić do Killiana Blackwella.
A teraz siedzi razem z dziadkiem w jego ulubionej kawiarni w pogniecionym granatowym mundurku i brązowym plecakiem w tyranozaury stojącym obok fotela.
– Przecież dyrektor ci wszystko powiedział – zauważył Lys zaciskając mocniej dłonie na kubku.
– Nie obchodzi mnie jakiś dyrektor – stwierdził Killian. – Wolę usłyszeć historię od mojego Lysa.
Chłopiec wbił spojrzenie w koronkowy obrus, zanim odpowiedział:
– Uderzyłem kolegę.
– Dlaczego to zrobiłeś?
Lys zacisnął usta tak, że zrobiły się blade.
– Bo go nie lubię.
– Dlaczego go nie lubisz?
– Jest niemiły.
– Dla ciebie?
Lysander odstawił z cichym hukiem kubek na stół i spojrzał Killianowi w oczy.
– Dla wszystkich! – odparł, czerwieniąc się ze złości. – Jest wstrętny! Zawsze wszystkich popycha na schodach, niszczy dziewczynkom fryzury, a chłopcom mundurki tak, że potem rodzice się na nich złoszczą, a to wszystko jego wina! I zabiera wszystkim słodycze z drugiego śniadania, mimo że sam ma ich tonę! Specjalnie zniszczył Violet okulary – mówił dalej, a jego blada twarz rumieniła się coraz bardziej. – A ostatnio rzucił w Timmy'ego piłką tak mocno, że złamał mu rękę, a dzisiaj się jeszcze z niego śmiał.
Starszy Blackwell przyglądał się wnukowi, uważnie wsłuchując się w jego wyznanie.
– Zrobił ci coś kiedyś? – zapytał w końcu. Lys zawahał się.
– Nie.
– Wiesz dlaczego?
– Ponieważ - Lys uniósł dumnie głowę – boi się mnie.
Killian zastanowił się nad tym przez chwilę.
– Dlaczego miałby się ciebie bać?
– Uważa, że jestem dziwny - wyznał bez ogródek chłopiec. – Bo z nikim się nie przyjaźnię i mam dziwne oczy. Dlatego nigdy do mnie nie podchodzi.
– Czyli - zaczął Blackwell powoli – pobiłeś chłopca, który nigdy ci nic nie zrobił, dlatego że dręczył resztę klasy?
Lys nie wiedział co ma odpowiedzieć. Sam nie zastanawiał się dlaczego to zrobił, ale być może dziadek miał rację. Być może zrobił to dlatego, że miał dość tego jak Steve traktuje innych.
– Sherlock Holmes pomaga innym, mimo że jemu nie dzieje się krzywda – odparł wreszcie i jakby nigdy nic wypił swoją czekoladę.
Killian wpatrywał się w Lysa oniemiały. Mężczyzna miał już trójkę wnuków: Lysandera, Mię i Seana i – mimo że bardzo starał się być bezstronny – jego faworytem zawsze był Lys. Jego piękny, jasnowłosy chłopiec, zawsze zbyt odległy od świata w którym żyje. Zakopany w książkach i historiach, żyjący bardziej w nich niż w rzeczywistości. Killian zawsze się o niego martwił, obawiał się, że jest zbyt kruchy. Że gdy zdarzy mu się zderzyć z tym światem, do którego w pełni nie należy rozbije się jak najdelikatniejsza porcelana lub jak sopel lodu uderzający o bruk. Mężczyzna pokręcił głową na własną głupotę. Było mu wstyd, że tak wątpił w swojego wnuka.
– Boże, Lys – roześmiał się w końcu, ocierając samotną łzę wzruszenia z policzka. – Och dzieciaku, ale jestem z ciebie dumny.
Chłopiec spojrzał na niego zdumiony.
– Serio?
– Serio – starszy Blackwell pokiwał pewnie głową. – Ale lepiej nie mówić o tym twoim rodzicom, jasne? Nie muszą o niczym wiedzieć – dodał, a Lys jedynie wzruszył ramionami. – No dobrze, skoro już wypiłeś to czas się zbierać. Już i tak jesteśmy spóźnieni.
– Spóźnieni gdzie? – spytał Lys, marszcząc brwi.
– Jak to gdzie? Oczywiście, że do teatru.
***
Kolejne co Lys zapamiętał z tego dnia to to, że było przerażająco zimno. Czuł nieprzyjemny mróz przeszywający jego drobne dłonie, mimo że miał na sobie już dwie pary puchowych rękawiczek. Czerwony rumieniec na jego jasnej cerze sprawiał, że wyglądał jak porcelanowa, malowana lalka.
– Ręce mi zaraz odmarzną – marudził, ściskając mocniej dłoń dziadka i próbując za nim nadążyć.
– Jeszcze tylko jeden zakręt Lys – odpowiedział rozbawiony Killian. Na jego gęstej, szarej brodzie osiadły białe płatki śniegu.
– Dziadku?
– Tak, Lys?
– Wyglądasz jak święty Mikołaj.
Killian uśmiechnął się szeroko do wnuka i zatrzymał się żeby wziąć go na ręce.
– Skąd wiesz, że nim nie jestem? – spytał tajemniczo, ruszając w dalszą drogę z chłopcem wspartym na swoim ramieniu.
– Bo każde święta spędzasz z nami – odrzekł poważnie Lys. – Mikołaj nie mógłby być z nami i rozdawać prezenty w tym samym czasie.
Starszy mężczyzna z rozbawieniem pokręcił głową.
– Nie zapominaj, że Mikołaj potrafi władać magią – zauważył Killian.
– Ale...
– Nigdy nie przestawaj wierzyć w magię, Lys – dodał. – W Boga możesz, ale nie w magię.
Chłopiec zmarszczył w zamyśleniu brwi.Gdy już otwierał usta, żeby odpowiedzieć dostrzegł w oddali zarys znajomego budynku.
– Jesteśmy! – zawołał uradowany i zeskoczył z ramion dziadka. Puścił się biegiem w stronę teatru.
Gdy wszedł do środka bezgłośnie otworzył drzwi prowadzące na widownię. Na scenie trwała próba, a Lys wiedział, że musi zachowywać się bardzo cicho. Widział przed sobą bajeczną dekorację, której jeszcze tydzień wcześniej nie było. Teraz scena wyglądała jak wyjęta z baśni z pięknymi zasłonami w różnych odcieniach zieleni, które zamieniły się w drzewa i kolorowymi kwiatami, których zapach mógł czuć nawet z końca sali. Lys nie pamiętał tytułu przedstawienia, ale pamiętał że jest w niej postać, które ma takie samo imię jak on.
– ...dość słów na teraz, idźmy!
– Świetnie, dziękuję! Robimy przerwę, później wracamy do piątego aktu – zawołał Gabriel zanim podniósł się ze swojego miejsca.
Kiedy w całym teatrze rozbłysły światła Lys podbiegł do mężczyzny i objął go ramionami w nogach.
– O! A kto to się tak przylepił? – Gabriel uśmiechnął się szeroko i wziął chłopca na ręce. – Słyszałem, żeś dzisiaj trochę narozrabiał co?
– Dziadek mówi, że nie zrobiłem nic złego i jest ze mnie dumny!
– Mówi tak, bo jesteś jego ulubionym wnukiem – mężczyzna roześmiał się, a Lys objął go dłońmi w szyi, przytulając się do niego mocniej. Śmiech Gabriela zawsze brzmiał tak bezpiecznie i kojąco, niczym dobrze napisana, wciągająca powieść. – No dobrze, skoro naprawdę nie zrobiłeś nic złego to proszę – reżyser wyciągnął z kieszeni coś drewnianego i podał Lysowi do ręki.
– To zgubiony kapitan! – zawołał radośnie, przyglądając się figurce. Miał pomalowany na czerwono frak, czarną brodę (podobną widział na zdjęciach z czasów gdy broda Killiana była krótsza i ciemniejsza) i srebrną szabelkę w dłoni, z której zaczęła już schodzić farba.
– A jakże! Odnalazł się po latach walki z wielkim oceanem. Obiecuję, że dorobię mu jeszcze kapelusz i znowu będzie jak nowy. Będzie mógł w końcu wrócić na dwór króla i królowej.
– I ożeni się z księżniczką! – dodał Lys.
– Albo z księciem. – Chłopiec odwrócił wzrok w stronę dziadka, który z uśmiechem przyglądał się swojemu najlepszemu przyjacielowi z jego wnukiem na rękach.
Lysander dopiero po latach zrozumiał to spojrzenie. Jednak wtedy po prostu uśmiechnął się szeroko, wyplątał się z ramion Gabriela i pobiegł schować się w fantastycznym świecie, w którym wszystko jest możliwe.
***
Chłopak leżał rozciągnięty na pościeli. Był ranek i przez otwarte okno wlewało się świeże powietrze niosąc ze sobą zapach świeżego pieczywa z najbliższej piekarni. Ethan skrzyżował nadgarstki nad głową, wpatrując się w sufit i delektując szmerem dobiegającym z ulicy, pierwszymi dźwiękami budzącego się dnia. Kiedy odwrócił się na bok, zobaczył śpiącego chłopaka. Jasne jak śnieg włosy opadały na jego twarz i Ethan zwalczył pragnienie by je odgarnąć. Palce zwinęły się w piąstkę, kiedy cofnął rękę, uśmiechając się do siebie delikatnie. Chciałby móc obudzić go pocałunkiem, jednak wciąż martwi się tym gdzie leży postawiona przez nich granica. Ile kroków może zrobić zanim ją przekroczy? Uczucie rosło w jego sercu tak mocne, że czuł ucisk w piersi – znajomy, a jednak całkiem nowy. Już kiedyś kochał, już był zakochany, już złamano mu serce, a jednak znowu pozwala by ktoś mu je zabrał. Zawsze pozwala, nieważne ile razy zostanie rozbite – na tym polega jego problem.
Torba z ubraniami leżała przy szafie na podłodze. Ethan klęknął obok, przerzucając rzeczy, po czym zerknął na przerzuconą przez oparcie krzesła koszulę Lysa. Przygryzł wargę, odwracając się przez ramię w stronę śpiącego chłopaka, po czym podszedł cicho po ubranie i założył je przez głowę. Miękki materiał musnął jego skórę i otulił go zapachem przyjaciela, kiedy szatyn objął się ramionami, uśmiechając się lekko do siebie. Czuł się bezpieczny. Czuł się szczęśliwy. Czuł, że mu zależy. Niepewnie wdrapał się z powrotem na łóżko, pozwalając materacowi ugiąć się pod swoim ciężarem i położył się na boku tak blisko Lysa, że czuł jego oddech na swojej twarzy. Kiedy zamknął oczy, kąciki jego ust wciąż były wysoko.
Gdy obudził się dwie godziny później, okazało się, że śnieg ułożył się kolejną warstwą na płótnie krajobrazów Anglii, zamieniając ją w jeden z obrazów Caspara Davida Friedricha, przez co droga do domu będzie ciągnąć się w nieskończoność, mimo że Ethan wypełni ją radosnymi historiami. Jeden temat będzie prowadził do następnego, jedna myśli pociągnie za sobą masę kolejnych, przez co potok słów nie będzie miał końca. Mimo wszystko Lys nie będzie miał nic przeciwko temu. Kiedy zatrzyma się pod kamienicą szatyna, niebo nad dachami budynków będzie już granatowe. Pożegnanie zostanie ułożone z masy nieśmiałych uśmiechów, niepewnych gestów zatrzymanych w pół ruchu i spojrzeń uciekających z daleka od oczu drugiego, a potem Ethan będzie na klatce schodowej. Mimo ciężkiego bagażu będzie czuł się lekki jak nigdy. Stopnie pod jego butami zatrzeszczą radośnie, zamiast stękać pod jego ciężarem – jak zwykle mają w zwyczaju. Świat wyda mu się cudownym miejscem – przynajmniej dopóki nie przekroczą progu swojego mieszkania. Właśnie wtedy telefon w jego kieszeni zaczynie dzwonić, a chłopak sięgnie po niego, przekonany, że to może Lys czegoś zapomniał. Może już się stęsknił, a może nie potrafi się pożegnać? Może...
– Pierce – chłopak znieruchomieje, słysząc znajomy niski głos, po czym oprze się plecami o drzwi, zamykając na chwilę oczy. – Mam nadzieję, że wycieczka się udała. Wiedziałem, że nie jesteś na tyle głupi, żeby odrzucić naszą ofertę. Zostawiliśmy zaliczkę. Jak zwykle przynosisz nam szczęście.
– Baltimore – słowo załamie się i ucichnie przed ostatnią sylabą. Ethan zamknie oczy, słysząc sygnał przerwanego połączenia. Właśnie tak kończą się wszystkie dobre wątki w jego życiu – krótka chwila szczęścia i gwałtowny zjazd. Chłopak przeczesze włosy drżącymi palcami i dopiero wtedy ją zauważy – koperta z pieniędzmi będzie leżała spokojnie pod jego nogami – ktoś wrzuci ją przez otwór na listy pod jego nieobecność. Ethan przygryzie wargę, zanim podniesie ją z ziemi i wyjdzie z mieszkania, trzaskając za sobą drzwiami, mimo że jedynym, który będzie mógł to usłyszeć, będzie złośliwy los. I usłyszy – opierając się o framugę z filiżanką świeżej herbaty i figlarnym uśmiechem tańczącym na ustach, zadowolony, że kolejne życie pogrąża się w ukochanym przez niego chaosie.
***
Tego samego poranka Anthony'ego Lawrence'a obudził dotyk czyichś ust. Chłopak rozchylił lekko wargi w mieszance zaskoczenia i radości płynącej z faktu, że postać z jego marzeń nie rozpłynęła się razem ze snami minionej nocy. Piękny nieznajomy jest tuż obok. Czarne loki muskają czoło Tony'ego, a niebieskie oczy wpatrują się w niego z rozbawieniem. Chłopak dostrzegł w nich figlarne iskierki, zanim położył dłonie na jego talii, uświadamiając sobie, że Sean nie ma na sobie nawet skrawka materiału i, że najprawdopodobniej to jego wina. Tony odwzajemnił uśmiech, myśląc, że nie ma zamiaru żałować swoich grzechów, mimo że ich słodycz sprawia, że kręci mu się w głowie. Obrócił drugiego chłopaka na bok, przyciągając go do siebie mocniej i całując w usta - wolno i uważnie, dbając o każdy szczegół, jakby chciał wyrzeźbić go później ustami, zapamiętać każdy detal. Sean wygiął się lekko pod jego dotykiem, ciepły i pachnący owocami. Tony wtulił głowę w jego szyję i zostawiał delikatny ślad na jego bladej skórze, marząc o tym, by rozciągnąć ten poranek na kolejne dni, tygodnie, lata.
– Tony – Sean wymruczał zadowolony, odchylając lekko głowę. Jego palce sunęły wzdłuż kręgosłupa drugiego chłopca i po chwili wplątały się w jego włosy.
Sean dawno się tak nie czuł. Tak szczęśliwy, bezpieczny i pewny. Jego jasne oczy przymknęły się mimowolnie, gdy Tony zacisnął zęby mocniej na jego szyi, a opuchnięte od pocałunków wargi uchyliły się lekko.
Anthony jest nim zachwycony. Zszedł pocałunkami niżej na jego obojczyki, a następnie na brzuch. Przesunął delikatnie palcami po jego kościach biodrowych i pocałował na tyle nisko by drugi chłopak zwinął się pod jego dotykiem jak pąk kwiatu muśnięty ciemnością wieczoru.
Czarnowłosy zadrżał pod jego dłońmi, a wspomnienia z poprzedniej nocy wróciły do niego falami. Noc wypełniona ciepłem, pasją i namiętnością. Skórą przy skórze, dłońmi zaciśniętymi zbyt mocno na materiale kołdry.
Sean westchnął cicho, wiercąc się niespokojnie na materacu. Zanim zdążył pomyśleć jego usta wyszeptały dwa słowa:
– Kochaj mnie.
A Anthony się zgodził. Tylko jeszcze nie ma pojęcia na ile sposobów. Jego usta ponownie odnalazły jego wargi, kiedy pochylił się nad nim, zachwycony jego bliskością. Ciepło spłynęło na Seana falami, kiedy palce Tony'ego zacisnęły się na jego czarnych lokach. Tego poranka ich ciała poruszały się wolniej, spokojniej, tak jakby chcieli zatrzymać przyjemność na dłużej. Anthony wcisnął drugiego chłopaka w miękki materac, chowając twarz w jego szyi i oddychając z trudem. W jego umyśle wciąż odbijały się niczym echo słowa pięknego nieznajomego. Kochaj mnie, kochaj mnie, kochaj mnie. Tony nie wierzył, że ktokolwiek słysząc te słowa od tego pięknego chłopaka, potrafiłby oprzeć się tej pokusie i nie miał na myśli samego sposobu w jaki ich ciała splatają się ze sobą.
Sean uległ każdemu jego dotykowi, bo jak miałby się oprzeć? Każda część jego ciała pragnęła być bliżej - bliżej ust drugiego chłopca, bliżej jego dłoni i bliżej serca, które pod jego palcami trzepotało pospiesznie niczym ptaszek. Słyszał także własne serce i szumiącą w głowie krew. Kochaj mnie, kochaj mnie, kochaj mnie. Nie wiedział jak te słowa wyszły z jego ust, ale wiedział że tego właśnie chciał, tego właśnie potrzebował. Nie pamiętał kiedy ostatni raz wypowiedział te słowa – zapewne było to wiele lat temu, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Ważne było to, że ich nie żałował. Jeszcze ważniejsze było to, że wypowiedział je właśnie do Tony'ego.
Po wszystkim leżeli zaplątani w pościel i siebie nawzajem, na nowo ucząc się oddychać. Tony pocałował go w czoło i marzył o tym, żeby ostatnie momenty wyjazdu znalazły kontynuacje w stolicy, ponieważ już wie, że nie będzie potrafił się z nim pożegnać.
– Niedługo będziemy musieli się zbierać - wyszeptał Sean. Jego palce bawiły się bezwiednie włosami Tony'ego. – Jedź z nami – dodał po chwili. – Mielibyśmy całe tylne siedzenie dla siebie i moglibyśmy wkurzać Lysa.
Tony roześmiał się cicho, kręcąc lekko głową.
– Przyjechałem swoim samochodem. Nie mogę go tutaj zostawić. Jeśli chcesz, mogę zabrać cię ze sobą, ale musielibyśmy zatrzymać się na chwilę u moich rodziców – dodał niepewnie. – Dalibyśmy Lysowi i Ethanowi trochę przestrzeni. Oni są razem czy coś pomyliłem?
– Podobno nie – odpowiedział Sean. – Ale coś się między nimi dzieje, wiesz? Lys jest inny przy nim – chłopiec niechętnie podniósł się, żeby usiąść. – A ja z wielką chęcią będę ci towarzyszyć w podróży, Anthony – odparł, posyłając mu promienny uśmiech. Tony odpowiedział mu tym samym, po czym złapał go za nadgarstek, przyciągając z powrotem do siebie. Poranek kiedyś się skończy, ale nic się nie stanie jeśli ukradną dla siebie jeszcze kilka chwil.
***
Niebo z granatu przeszło w czerń, na której tle mieniły się gwiazdy tlące się mocniejszym światłem – te słabe ginęły w blasku tętniącego nocnym życiem miasta. Londyn nigdy nie śpi, a jego hałas zalał chłopca niczym niespodziewana większa fala, przewraca bawiących się na brzegu morza plażowiczów. Ethan wylądował na kolanach, w ostatniej chwili opierając się na dłoniach, a deszcz banknotów opadł wokół niego niczym kolejny śnieg. Chłopak oddychał szybko, kipiąc złością i czymś jeszcze – rozpaczą, gorzkim rozczarowaniem, które miało nadejść od samego początku. Złe zakończenia nie powinny być dla niego zaskoczeniem – nie po tym wszystkim, przez co zdążył przejść w swoim życiu. Jednak za każdym kolejnym razem, szczęście wydzierane z jego ramion, przenika go równie rozrywającym bólem. Nigdy się nie nauczy, by nie wystawiać dłoni do tlącego się płomienia, kiedy jest się ćmą. Nocne motyle nikogo nie zachwycają, a za miłość do światła zbyt często płacą życiem, podczas gdy inne mogą spędzać całe dnie, latając w słońcu i budząc zachwyt świata. Ethan poczuł jak łzy, spływające po jego policzkach, zamarzają na jego twarzy. Wstał chwiejnie, otrzepał kolana ze śniegu zmarzniętymi dłońmi, po czym ruszył w stronę najbliższego baru. Jako ktoś, kto nigdy nie miał pieniędzy, nauczył się je szanować, jednak tym razem zostawił banknoty na śniegu.
Z każdym kolejnym krokiem, oddalającym go od kamienicy i jej przeklętych mieszkańców, słyszał w głowie ostrzeżenia, którymi otulano go niczym ciepłym kocem od kilku tygodni. Monica, Ertsworth - myślał, że próbują zgasić jego radość. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, że próbowali jedynie uchronić go przez upadkiem, który prędzej czy później musiał nadejść.
Kiedy dotarł do baru, obraz przed jego oczami nie potrzebował alkoholu by krawędzie otaczającej go rzeczywistości rozmazały się jeszcze bardziej. Nigdy nie miał problemu z piciem, jednak słaba głowa sprawiała, że już po dwóch shotach świat zaczął wirować i chłopak uświadomił sobie, że popełnił błąd, a błędy mają to do siebie, że lubią ciągnąć za sobą kolejne – i tak oto w jednym momencie przechylał kolejny kieliszek z alkoholem, a w drugim trzymał w dłoni telefon, po raz pierwszy od dawna wybierając numer Gideona i kiedy włączało się nagrywanie wiadomości, poprosił, żeby przyszedł kolejnego dnia. Tym razem na pewno otworzy mu drzwi. Tym razem nie będzie miał wyboru.
– Nie sądzę, że powinieneś tego teraz używać – głos był słodki i znajomy, ociekający cukrem jak ostatni drink. Ethan zamknął oczy i schował urządzenie do kieszeni. – Czekasz na kogoś?
Chłopak oparł się o ladę obok, a szatyn przesunął spojrzeniem od dopasowanych, czerwonych kozaków na wysokich obcasach do tego samego koloru szminki na pełnych ustach. Ciemne loki przysłaniały duże, niebieskie oczy i Ethan miał dziwne wrażenie, że powinien je pamiętać. Jednak tego wieczoru jego umysł był zbyt zamglony i powolny by podsunąć mu odpowiedzi na nurtujące go pytania.
– Nie – odpowiedział wylewnie, podnosząc do ust kolejny kieliszek, jednak szklanka roztrzaskała się na blacie, a napój wylał, zalewając pomieszczenie kojącą falą czerni. Tym razem Ethan pozwolił sobie utonąć.
***
Obudziło go dziwne uczucie, że nie jest sam - inne niż wtedy kiedy zasypiał koło Lysa, którego obecność wydawała się otulać go niczym ciepły koc. Coś było nie tak – był tego pewny, zanim otworzył oczy i zobaczył leżącego obok chłopca. Ciemne loki rozłożyły się na poduszce wokół jego głowy, a długie rzęsy drgały lekko kiedy poprawiał podłożone pod głowę ramię. Wyglądał jak porcelanowa lalka, gdyby porcelanowe lalki potrafiły oddychać. Ethan usiadł ostrożnie, wpatrując się w swojego gościa i z przerażeniem uświadomił sobie, że nie pamięta minionej nocy, a leżący obok chłopak ma na sobie jedynie jego bluzę i kolorowe rajstopy w paski. Teraz kiedy jest już w miarę trzeźwy udało mu się odnaleźć w zakamarkach pamięci jego imię - Aiden. Chłopak mieszka na trzecim piętrze dwie kamienice dalej na przeciwko Jamesa i Ethan widuje go czasami w kwiaciarni, w której Aiden spędza połowę czasu zerkając groźnie na klientów. Ich ścieżki zdążyły się już przeciąć kilka razy w przeszłości, kiedy pomagali sobie nawzajem, wpadając na siebie w dziwnych okolicznościach, dzięki czemu szatyn poczuł się nieco spokojniej. Ostrożnie postawił nogi na ziemi, wstając z łóżka, przez co materac ugiął się lekko pod jego ciężarem. Aiden wymruczał coś niewyraźnie i uniósł głowę, mrużąc oczy w świetle poranka i szukając spojrzeniem zegara.
– Dzień dobry – szatyn przywitał się nieśmiało, na co drugi chłopak prychnął, wtulając twarz w poduszkę.
– Jest siódma kretynie - wymamrotał, zirytowany i wrócił do spania, a Ethan zastanowił się o której pozwolił mu zasnąć. W końcu stwierdził, że nie warto marnować czasu na próby przypomnienia sobie własnej kompromitacji. Zażenowany swoimi wyczynami, prawie zapomniał o tym, co doprowadziło go wczoraj do tak żałosnego stanu, a kiedy wspomnienia wróciły, poczuł się jakby ktoś przekręcił wbity w jego pierś nóż. Przez chwilę znowu był w gabinecie Baltimora i słyszał jego śmiech.
"Naprawdę myślisz, że ci uwierzy? Pracujesz dla nas, zawsze pracowałeś. Myślisz, że zaufa ci kiedy zobaczy masę dowodów gromadzonych przez nas latami? Możesz pójść z nim na dno albo współpracować z nami i nieźle na tym wyjść."
Oczywiście odmówił i oczywiście nikt mu nie uwierzy. Zamknął na chwilę oczy, wciskając w nie nadgarstki, po czym postanowił schować się pod strumieniem zimnej wody. Był w trakcie kąpieli, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi i przypomniał mu się telefon do Gideona. Minutę później był już w progu mieszkania we wciągniętej w pośpiechu koszulce założonej na lewą stronę i z ociekającymi wodą kosmykami, klejącymi mu się do twarzy.
– Dzień dobry – Lys uśmiechnął się do niego szeroko. W dłoniach trzymał torbę z pobliskiej piekarni i dwa kubki z kawą. – Wybacz, że nie uprzedziłem, że przyjdę – chłopiec przyjrzał się z rozbawieniem jego mokrym włosom i źle założonemu t-shirtowi. Sam jak zwykle wyglądał nienagannie w czarnym płaszczu, śnieżnobiałej koszuli ze zdobionym kołnierzykiem i granatowym szalikiem owiniętym wokół szyi. - Pomyślałem, że wpadnę przed zajęciami i przyniosę śniadanie. Wziąłem dla ciebie najsłodszą kawę, jaką mieli – odparł, spuszczając wzrok zawstydzony.
Ethan poczuł, że się rumieni, zaskoczony troską drugiego chłopaka i zawstydzony tym w jakim stanie pokazał mu się na oczy. Ignorując rosnące w jego sercu wyrzuty sumienia, nawinął końcówkę jego szalika na dłoń, przyciągając Lysa bliżej do siebie.
– Hej – uśmiechnął się, zerkając na niego z dołu i tłumiąc w sobie chęć stanięcia na palcach i pocałowania go w policzek.
Oczy Lysa otworzył się szerzej z zaskoczenia, tak samo jako jego uśmiech.
– Hej – wyszeptał, czując jak ciepło rozlewa się po jego policzkach. Było tyle słów, które chciał mu przekazać, ale nie miał wystarczająco odwagi. "Myślałem o tobie"- chciał powiedzieć, ale byłaby to jedynie część prawdy. "Tak naprawdę myślę o tobie przez cały czas, odkąd trzymałem cię w ramionach w tamtym cholernym hotelu. Tak naprawdę nie mogę zapomnieć o moich usta na twojej szyi, o twoim pulsie podskakującym na moim języku. O twoich uważnych dłoniach na mojej skórze, o twoich oczach patrzących na mnie z płomieniem, który rozpalił moje serce. Tak naprawdę myślę, że zwariuję, że umrę w cierpieniach jeśli zaraz cię nie pocałuję". Lys nabrał więcej powietrza starając się nie zadrżeć.
Ethan zamknął oczy, nie chcąc, żeby drugi chłopak zobaczył jak coś w nim pęka. Nie może go stracić, nie może go stracić, nie może. Nie będzie w stanie patrzeć jak odchodzi - może właśnie dlatego wtulił twarz w jego płaszcz, udając, że kropla malująca ścieżkę na jego policzku spłynęła z mokrych kosmyków. W ciszy mógł usłyszeć bicie serce Lysa. Ethan zaczął modlić się w myślach do wszystkich bogów jakich znał, żeby pozwolili mu je zatrzymać.
– Macie jakiś ważny moment w swojej telenoweli czy psuję wam tło? – chłopiec, który zatrzymał się w przedpokoju, wytarł oczy wierzchem dłoni, po czym oparł ją na dłuższą chwilę na skroni.
Lys podniósł szybko głowę zaskoczony.
– Co... – jego policzki spłonęły jeszcze mocniejszym rumieńcem. – Ja... nie wiedziałem, że masz gościa? – powiedział zakłopotany i ścisnął mocniej papierową torbę z wypiekami.
– Och – szatyn zacisnął dłonie na połach jego płaszcza, odwracając się przez ramię w stronę Aidena, który wpatrywał się w nich z zaplecionymi na piersi ramionami.
– Tak, to jego bluza – skomentował Lindsay. – I tak, spędziłem tutaj noc. Mogę wam ukraść jedną kawę czy powiecie gdzie mogę ją znaleźć w kuchni?
– Zaraz chwila – Blackwell zmarszczył brwi myśląc przez moment. – Ty jesteś tym chłopakiem z teatru. I z parku! Serio, świecie? – Lys pokręcił bezsilnie głową. – Nie wiedziałem, że się znacie – dodał i spojrzał na Ethana zdezorientowany.
Aiden prychnął zirytowany, mrużąc lekko oczy.
– Znamy się na tyle, żebym nie pozwolił mu rozbić sobie głowy na ulicy po tym jak wypił pół baru – powiedział. – Ale nie na tyle, żebym czuł się komfortowo, słuchając całą noc jak o tobie nawijał. Serio, Ethan – zwrócił się do drugiego chłopaka – myślałem, że masz jakieś standardy. Jego przyjaciel jest o wiele bardziej interesujący. No chyba, że odda mi jedną kawę. Dodam mu z trzy punkty na plusie.
– Co się wczoraj stało? – spytał Lys, gdy już oddał Aidenowi swoją kawę i torbę z piekarni. – Mogłeś do mnie zadzwonić, przyjechałbym – powiedział cicho, a jego dłoń odruchowo dotknęła policzka Ethana.
Szatyn spuścił w odpowiedzi wzrok, kręcąc lekko głową.
– Przepraszam.
– Prawie tak słodka jak ja – skomentował Aiden, bawiąc się papierowym kubkiem. – Plus cztery. Mogę nawet zostawić kurierowi napiwek.
– Nie trzeba – zapewnił go Lys. Jego ramię mimowolnie objęło Ethana w pasie. – Dziękuję, że się nim zająłeś – dodał zerkając na Aidena, który w odpowiedzi jedynie wywrócił oczami zanim zniknął w sypialni Ethana. Kiedy wrócił do nich dwie minuty później, podskakując na jednej nodze, żeby założyć drugiego kozaka, miał już na sobie sukienkę z poprzedniego wieczoru.
– Zachowajcie dystans jak wyjdę – rozkazał, narzucając na siebie płaszcz.
Lys zarumienił się na słowa chłopca. Gdy tylko Aiden zniknął za drzwiami, Blackwell usiadł na kanapie, a jego dłonie zacisnęły się nerwowo.
– Właściwie to chciałem cię o coś zapytać - zaczął niepewnie, zwracając się do Ethana. Czuł, jak serce podskakuje mu ze zdenerwowania. "Zrobię to" powiedział sobie w duchu. – Byłem ciekaw czy może chciałbyś...
W tym momencie po mieszkaniu rozległ się kolejny dzwonek do drzwi.
***
Dnia 6 kwietnia 2021 roku o godzinie 16:16 usunęła mi się wersja wattpada z 2015 [*] minuta ciszy dla tej aplikacji, lepszej świat nigdy nie widział. Przeżyliśmy razem wiele lat i już zawsze będę tęsknił [*]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top