Rozdział 1
Służba kończyła poprawiać moje włosy, starannie układając każdy ciemnobrązowy kosmyk, nim wciśnięto mi na głowę srebrną koronę. Pociągnąłem w dół rękawy, przyglądając się mojemu odbiciu w lustrze, by się upewnić, że wyglądam dobrze. Granatowa marynarka układała się idealnie na szerokich umięśnionych barkach, zdobienia z białego złota zwisały wzdłuż ramion, a biała koszula nie miała żadnego zagięcia, chowając się w delikatnie kremowych spodniach, których nogawki wcisnąłem w czarne oficerki. Uśmiechnąłem się niemrawo do spoglądającego na mnie odbicia, ignorując nienaturalnie bladą twarz.
– Wasza Książęca Mość – zwróciła się do mnie jedna ze służących, przyciągając moje spojrzenie. – Czy książę jest pewien, że chce zrezygnować ze śniadania?
Skinąłem głową i wypuściłem głośno powietrze, ostatni raz zerkając w lustro, by sprawdzić, czy korona nie przesunęła się przez ten gwałtowny ruch. Na szczęście niezmiennie leżała idealnie.
– Niczego nie przełknę – odpowiedziałem, odwracając się na pięcie i ruszając w stronę wyjścia z komnaty.
Twarde podeszwy butów stukały głośno o posadzki, gdy z wyprostowanymi plecami i wysoko zadartym podbródkiem przemierzałem korytarze. Tuż za mną podążała wiernie służba, pilnując, aby na pewno niczego mi nie zabrakło, gotowa zrobić wszystko, czego bym zażądał jednym skinieniem palca.
Wyszedłem z lewego skrzydła zamku do jego głównej części, gdzie wśród licznych drzwi znajdowała się sala tronowa. Wzdłuż pudrowych ścian stali na baczność gwardziści, a ich wypięte dumnie klatki piersiowe zdobiły krwiście czerwone szarfy, które oznaczały, że ci mężczyźni chronią samego króla. Każdy z nich delikatnie pochylał głowę, gdy ich mijałem, zatrzymując się przed sięgającymi do sufitu drzwiami. Służące wyminęły mnie, aby otworzyć drewniane drzwi i nie kazać mojemu ojcu dłużej na mnie czekać.
Mężczyzna oczywiście siedział na tronie, zaciskając dłonie na podłokietnikach. Wyglądał jeszcze gorzej, niż gdy widziałem go ostatni raz, a przecież było to raptem przedwczoraj. Jego twarz była szara i zapadnięta, oczy podkrążone, pozbawione blasku, a białka pożółkłe. Prawie bezbarwne wargi popękały w licznych miejscach, włosy były znacznie przerzedzone, pozwalając każdemu dostrzec pomiędzy matowymi, czarnymi kosmykami łuszczący się skalp. Żółte paznokcie były połamane do krwi, a dłoń drżała, gdy mężczyzna uniósł ją, zapraszając mnie bliżej siebie.
Klęknąłem u podnóża tronu i skłoniłem się ojcu, którego ciężki oddech wypełniał ciszę w pomieszczeniu. Gdy się podniosłem, zobaczyłem na jego twarzy niemrawy uśmiech. Skinął palcem na dwóch służących, którzy do tej pory pokornie stali pod ścianą za tronem, a teraz posłusznie podeszli do króla, aby pomóc mu się podnieść. Ojciec zachwiał się na chwilę, mocniej ściskając przedramiona przytrzymujących go młodych mężczyzn, i w końcu podszedł do mnie, układając kościstą dłoń na mym barku.
– Dobrze cię widzieć w pełni sił, Amadeusie – wychrypiał, a następnie skinął głową na tylne wyjście z sali tronowej.
Służący zaczęli prowadzić w tamtym kierunku umierającego mężczyznę, a ja bez słowa ruszyłem za nimi, czując narastające mdłości.
Przecież doskonale wiedziałem, że ten moment prędzej czy później nadejdzie, jednak mimo to wciąż się denerwowałem, będąc świadomym, jaki ciężar spadnie niedługo na moje barki. Ojciec wcale nie był w tak podeszłym wieku, jakby wskazywał na to stan jego zdrowia. Miał raptem czterdzieści dwa lata, ale jego dni były już policzone. Właśnie to była cena, jaką płaciliśmy za dzierżenie władzy – każdy z królów Vellamo starzał się szybko i odchodził raptem po około dwudziestu latach panowania. Ja miałem dopiero dziewiętnaście lat, a to oznaczało, że mogłem nawet nie dożyć wieku mego ojca. Nawet najlepsi medycy z całego świata załamywali ręce, nie potrafiąc odkryć przyczynę tej nietypowej przypadłości, a tym bardziej znaleźć na nią lekarstwo.
Schody prowadzące do podziemi były strome i kręte. Z każdym stopniem robiło się coraz chłodniej, a zapach słonej morskiej wody stawał się intensywniejszy. Co metr na ścianach wisiały palące się pochodnie, których płomienie tańczyły na delikatnej bryzie docierającej do nas z samego dołu. Ciemnoszare kamienie powoli pokrywały się liczniejszymi ziarenkami piasku, aż w końcu nasze buty stanęły na perlistych drobinkach, w które wbijały się grube, pionowe kraty. Po ich drugiej stronie znajdowała się grota z wyjściem do morza, nad którym mieścił się zamek, jednak i tamto wyjście było odgrodzone kratami, pozwalając raptem niewielkiej ilości słońca wkradać się do środka i układać na spokojnych falach, otulających nadmorski piasek. W tej nietypowej celi znajdowało się równie nietypowe posłanie, zawieszone na czterech grubych łańcuchach około czterdziestu centymetrów nad ziemią i okryte pościelą z czystego jedwabiu w perlistym kolorze. Właśnie na nim siedział nasz wyjątkowy więzień, który teraz przyglądał mi się z twarzą pozbawioną jakichkolwiek emocji, jakby był jedynie porcelanową lalką leżącą na półce w komnacie małej księżniczki.
Był naprawdę zjawiskowy. Miał bladą, nieskazitelną skórę, oczy ciemne niczym nocne niebo, ciało smukłe, ale nie wychudzone. Ponętne usta rozchylały się delikatnie i błyszczały, jakby były oblane miodem, a długie za pas czarne włosy przecinało pojedyncze srebrne pasemko, wyrastające z lewej skroni. Nie śmiałem nawet wziąć oddechu, zachwycając się tą piękną istotą, okrytą jedynie cienką poszwą, jakby nie była zdolna czuć zimna. Nawet nie zauważyłem, kiedy podszedłem do grubych krat i objąłem je dłońmi, przyglądając się nieznajomemu z zafascynowaniem. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie, chociaż był znacznie drobniejszy.
– Jest niewątpliwie piękny. – Dotarł do mnie głos ojca, który wybudził mnie z dziwnego transu. – Jednak nie daj się zwieść, to nie jest człowiek.
– W księgach Księżycowe Bóstwo było przedstawiane pod postacią ogromnego białego węża – zauważyłem. – Po prostu nie spodziewałem się...
– To celowy zabieg. – Ojciec wszedł mi w słowo. – Im mniej wiedzą inni ludzie, tym dla nas lepiej. Niemniej jednak to stworzenie, które widzisz, niewiele różni się od węża. Nie czuje, jest nieme i nie potrafi myśleć tak, jak my. To bardzo prymitywna istota, która rozumie tylko ból. Musisz mu pokazać, że jesteś silniejszy, a wtedy będzie ci posłuszny.
Spojrzałem na mężczyznę, który właśnie sięgał do zawieszonego na ścianie skórzanego bata, którego używało się do tresowania niesfornych zwierząt. Na ludzkim ciele po uderzeniu nim na pewno zostałyby krwawe pręgi lub nawet rany, jeśli ktoś nie powstrzymywałby się od okrutnych uderzeń. Drewniana rączka błyszczała, gdy ojciec podawał mi przedmiot, uśmiechając się zachęcająco. Sięgnąłem niepewnie do niej, by po chwili zacisnąć palce na gładkiej rączce, która wygodnie leżała w dłoni.
– Przyjdziesz tutaj za dwa dni podczas Nowiu i pokażesz tej istocie, że teraz jesteś jej panem, któremu ma podarować nowy Księżyc, rozumiesz? – dopytał, zanosząc się kaszlem w połowie zdania, więc kilka ostatnich słów wychrypiał z wielkim trudem.
– Oczywiście, ojcze – odpowiedziałem, przyglądając się, jak mężczyzna z trudem bierze oddechy, gestem dłoni nakazując służbie, by odprowadziła go do łoża. Najwidoczniej zejście do celi ukrytej pod zamkiem kosztowało go więcej siły, niż mogłoby się wydawać.
Odwiesiłem bat na miejsce i zerknąłem na Księżycowe Bóstwo, które niezmiennie przyglądało mi się z zainteresowaniem. Powinienem był wyjść, idąc posłusznie tuż za ojcem, jednak nie potrafiłem. Coś w tej niesamowitej istocie sprawiało, że sama myśl o odejściu i straceniu go z oczu była nieprzyjemnie bolesna. Zapragnąłem go dotknąć, by sprawdzić, czy opinająca ciało skóra jest tak miękka i gładka w dotyku, jak się wydawało. Zapragnąłem rozczesać i spiąć długie włosy, a nawet wsunąć pomiędzy nie drogie ozdoby i kwiaty, które tylko podkreśliłyby piękno Bóstwa. Zapragnąłem uczynić go szczęśliwym, a przecież to było niedorzeczne. Ponoć nie miał uczuć, ponoć znał tylko strach i ból – to również było niedorzeczne.
Resztkami silnej woli zmusiłem się, by ruszyć w stronę wyjścia i spróbować dogonić ojca na schodach, co raczej nie powinno być trudne. Jednak wciąż zerkałem przez ramię na Bóstwo siedzącego na posłaniu. Właśnie przez to nie zauważyłem, kiedy zaczął się pierwszy stopień i uderzyłem o niego boleśnie czubkiem buta. Wydałem z siebie zduszony okrzyk, musząc przytrzymać się ściany, by nie upaść po utracie równowagi. Gdy w końcu z powrotem wyprostowałem plecy, udając, że nic się nie stało, ponownie zerknąłem na Księżycowe Bóstwo, nawiązując z nim kontakt wzrokowy.
Uśmiechał się z rozbawieniem. Rozbawiło go moje potknięcie. Nierozumne istoty bez uczuć nie uśmiechają się, kiedy ktoś się przewraca.
Jednak ten uśmiech bardzo szybko zniknął z jego twarzy, jakby sam się zreflektował, że nie powinien mieć uczuć, że nie powinno go to bawić. Część mnie zapragnęła wyprzeć ze wspomnień piękny uśmiech na jego twarzy, wmawiając sobie, iż jedynie mi się przywidziało, że Bóstwo, na którym miałem wymusić posłuszeństwo, nie jest zdolne do uczuć. A jednak myśl, że naprawdę go rozbawiłem, że nierozumność tej istoty jest kolejnym kłamstwem wmawianym mi przez ojca, zakorzeniła się w moim umyśle zbyt mocno.
Naprawdę się uśmiechnął.
Odwróciłem się, nie patrząc już więcej tego dnia na Księżycowe Bóstwo, i zacząłem wspinać się po schodach, by jak najszybciej uciec od mojego przyszłego obowiązku.
☾⋆
Płacz matki niósł się korytarzami zamku, gdy tylko ktoś uchylał drzwi do jej komnaty. Kobieta nie potrafiła przeboleć wczesnej śmierci męża. Chociaż już od wielu miesięcy wiedzieliśmy, że ten dzień się zbliża, nie potrafiliśmy się przygotować na ten moment. Jeszcze wczoraj mężczyzna zaprowadzał mnie do sekretnej celi pod zamkiem, bym mógł zobaczyć należące do naszego rodu Bóstwo, a dzisiaj w nocy jego płuca opuścił ostatni oddech. Wiedziałem, że to będzie również moja przyszłość, ta klątwa ciążyła na każdym królu z naszego rodu, dlatego tak ciężko było mi patrzeć na ciało ojca. Minie może z dwadzieścia lat, gdy to ja będę na jego miejscu.
Rozpoczęły się przygotowania nie tylko do pochówku króla, ale również do mojej koronacji i ślubu. Narzeczona, którą widziałem ostatni raz około pięciu lat temu, miała przyjechać lada dzień, by zamieszkać ze mną w zimnych murach zamku. Nie potrafiłem powiedzieć, czy się z tego powodu cieszyłem. Może faktycznie poczułbym radość czy ekscytację na myśl o małżeństwie i przyszłym ojcostwie, gdyby w mojej głowie na zmianę nie przeplatały się dwa widoki: ciało mojego ojca i uśmiech na twarzy Księżycowego Bóstwa.
Już jutro nasz Księżyc miał umrzeć po raz kolejny, jak robił to każdego miesiąca, a moim obowiązkiem było zmusić Bóstwo, aby go odrodziło. Musiałem to zrobić, tak jak Księżyc musiał się odrodzić i na nowo zawisnąć nad naszymi głowami. Taka była kolej rzeczy już od setek lat i nie powinienem rozmyślać nad tym więcej, niż to było konieczne. A jednak nie potrafiłem. Nigdy nie chciałem nikogo krzywdzić, od zawsze właśnie to było moją słabą stroną.
Pamiętałem pierwsze polowanie, na które zabrał mnie ojciec. Byłem naprawdę podekscytowany, gdy w wieku siedmiu lat pozwolono dosiąść mi konia, oczywiście pod czujnym okiem moich opiekunów, i wraz z licznymi szlachcicami oraz gwardzistami wyruszyć w las. Jeszcze wtedy nie byłem świadomy, na czym dokładnie polega polowanie, chociaż śmiało wypuszczałem strzały w kierunku uciekających przed nami zwierząt. Myślałem, że to zabawa, więc radosny uśmiech nie znikał z moich ust. Przynajmniej do czasu, aż ranna sarna nie była już dłużej w stanie przed nami uciekać. Pamiętałem przerażenie w jej ciemnych niewinnych oczach, jakby to było wczoraj. Pamiętałem gęstą, ciemną krew, która zalewała dłoń mężczyzny podrzynającego jej gardło. Pamiętałem mój głośny płacz, niosący się echem wśród drzew.
– Wasza Książęca Mość? – Głos służącej wyrwał mnie ze wspomnień. – Niczego książę dzisiaj nie zjadł.
– Nie mam apetytu – odpowiedziałem, zerkając na stół zastawiony licznymi daniami. Jedzenia spokojnie starczyłoby nawet dla pięciu osób, a ja nawet niczego nie tknąłem. – Przyszykuj mi kąpiel.
– Tak jest – powiedziała, kłaniając się nisko i wychodząc, by od razu wykonać mój rozkaz.
Wstałem od stołu, decydując się wrócić do mojej komnaty i przygotować do kąpieli. Korytarze w zamku były puste i pogrążone w ciszy, jakby wraz ze śmiercią króla odeszła znaczna część służby. Jeszcze nigdy nie czułem się bardziej samotny, a przecież od zawsze byłem sam. Bez rodzeństwa, bez przyjaciół. Wszyscy synowie lordów, z którymi ucztował mój ojciec, trzymali się ode mnie z daleka. Szeptali między sobą i chichotali. Kiedyś poprosiłem służącego, by podsłuchał ich rozmowy i zdradził mi, co tak bawi moich rówieśników. Okazało się, że to ja byłem odpowiedzią. Nasz ród uchodził za przeklęty, więc się nas bano, a ludzie lubi żartować z tego, czego się obawiali, by stało mnie mniej przerażające.
Zatrzymałem się przed lustrem i nawiązałem kontakt wzrokowy z moim odbiciem. Ciemne brązowe oczy wypełniał smutek, kąciki ust były opadnięte, czarne loki muskały końcówkami szerokie ramiona ukryte pod ozdobną marynarką w kolorze granatu. Na szyi ciążyły łańcuszki, a palce zdobiły liczne pierścienie. Już za niedługo na mojej głowie dodatkowo spocznie ciężka złota korona, wysadzana drogocennymi klejnotami, aby każdy wiedział, że jestem królem Vellamo. Każdy będzie przede mną klękał i wykonywał moje rozkazy, gdy będę szedł pod rękę z przyszłą królową.
Może nawet się w niej zakocham. Poznam to uczucie, o którym czytałem w licznych książkach, nie przyznając się przed ojcem do mojego zainteresowania romantycznymi powieściami. Chciałem poczuć w końcu coś więcej. Od zawsze pragnąłem jedynie szczęścia, wcale nie łaknąc władzy. Jednak urodziłem się jako następca tronu, któremu całe życie przyjdzie spędzić w zamku, który był dla mnie niczym klatka. Najwidoczniej nie tylko Księżycowe Bóstwo pozostawało uwięzione.
Zacząłem ściągać całą biżuterię, niedbale odkładając ją na stolik obok lustra. Następnie zsunąłem z ramion marynarkę i przerzuciłem ją przez krzesło wsunięte pod biurko pół metra ode mnie. W samej zwiewnej białej koszuli ruszyłem do łaźni, gdzie powinna czekać na mnie gorąca kąpiel. Po drodze ugniatałem dłonią obolały kark, marząc o porządnym masażu przed snem i przed kolejnym ciężkim dniem. W końcu jutro będę musiał wywiązać się z mojego pierwszego, najważniejszego obowiązku jako władcy – zapobiec końcowi ludzkości.
Znowu we wspomnieniach przywołałem obraz Bóstwa. Jego czarne oczy, srebrne pasemko w długich włosach, zgrabne szczupłe ciało i uśmiech. Naprawdę się uśmiechnął? To nie mógł być przecież sen. A skoro potrafił się uśmiechać, był również zdolny do odczuwania cierpienia i smutku. Nie był nierozumny i bez uczuć.
Pokręciłem głową, po raz kolejny próbując wmówić sobie, że te przypuszczenia są błędne i że już jutro się przekonam, że ojciec miał rację, a Księżycowe Bóstwo nie jest prawdziwie żywą istotą. Jest Bóstwem, czymś nieziemskim.
☾⋆
– Dobrze się czujesz? – zapytała mnie matka, kiedy jedliśmy wspólnie kolację. Jej oczy były podpuchnięte, ale mimo to starała się do mnie uśmiechać. Skinąłem głową, przeżuwając jedzenie bez apetytu. – Będę osobiście pilnowała, żeby wszystkie przygotowania do ślubu i koronacji przebiegły zgodnie z planem. Teraz najważniejsze jest, byś jak najszybciej zasiadł na tronie jako król. Nie możemy dać się przygnieść żałobie. Skupmy się na nowym czasie dla...
Przestałem jej słuchać, nie potrafiąc na niczym się skupić. Na moje barki spadło wiele nowych obowiązków, z których musiałem się wywiązywać jeszcze przed oficjalnym objęciem tronu. W końcu kraj nie mógł zostać bez władcy, ktoś musiał podejmować decyzję i sprawować nad wszystkim kontrolę, jeśli nie chcieliśmy dopuścić do rebelii. Każda władza miała swoich przeciwników, a my nie mogliśmy dawać naszym wrogom sposobności do ataku.
Cały ranek i popołudnie spędziłem na słuchaniu wszystkich raportów z ostatnich dni oraz bieżących spraw, aby wiedzieć, co się dzieje w królestwie. Miałem do rozpatrzenia wiele wniosków, liczne decyzje do podjęcia i ogrom odpowiedzialności do wzięcia na własne ramiona. Bycie królem nie polegało jedynie na siedzeniu na tronie, objadaniu się i wysługiwaniu we wszystkim podwładnymi. Im bardziej uświadamiałem sobie, czym tak naprawdę jest władza, tym bardziej przekonywałem się, że jej nie chcę. Jednak nie mogłem z niej zrezygnować, za bardzo czułem się odpowiedzialny za wszystkich ludzi, którym miałem zapewnić bezpieczeństwo oraz pożywienie i dach nad głowami.
– Amadeus? – Matka ścisnęła moje przedramię. – Jesteś bardzo blady. Na pewno dobrze się czujesz? Może wezwać medyka?
– Nie trzeba, jest dobrze – odpowiedziałem, sam nie wiedząc, czy była to prawda, czy kłamstwo. – I tak nie mam już czasu – dodałem, wyglądając przez okno na zachodzące słońce.
– Jutro w południe przyjedzie Mabel, nie zapomnij się ładnie ubrać – pouczyła mnie. – To istotne, byś dobrze wypadł. Nie widziałeś swojej narzeczonej od pięciu lat, a to małżeństwo jest bardzo ważne politycznie.
– Wiem, matko. Mnie również zależy na pokoju, a ten ślub od wielu lat był jego warunkiem.
Uśmiechnęła się do mnie z dumą.
Może właśnie dlatego nie wiedziałem, jak to jest kochać. Miałem narzeczoną zanim jeszcze się urodziła. Gdy ostatnio widziałem Mabel, miała raptem dziesięć lat, rumiane pyzate policzki i dwa rude warkocze po obydwu stronach głowy. Zawsze kazała służbie osłaniać ją parasolem, aby jej blada cera nie przybrała chociażby minimalnie ciemniejszej barwy, a pod pachą lubiła nosić porcelanową lalkę. Zaprosiła mnie raz na herbatę, traktując jak męża i ojca jej przyszłych dzieci. Dla mnie sama wciąż była dzieckiem, w końcu byłem o cztery lata starszy. Zastanawiałem się, czy teraz w końcu uda mi się zobaczyć w niej kobietę.
– W twojej komnacie kazałam zostawić prezent dla Mabel, daj jej go, gdy tylko zostaniecie sam na sam – poinstruowała mnie, wciąż się uśmiechając.
– Dobrze, matko.
Nie kłamała. Gdy tylko wróciłem do siebie, dostrzegłem na biurku drewnianą szkatułkę z zasuwanym wiekiem. W jej strukturze wyryto wzór przypominający pędy winorośli, spomiędzy których wyrastały niewielkie kwiaty. Była to mizerna robota wykonana przez sprawne ręce rzemieślnika. Kierowany ciekawością pociągnąłem za wieko, wysuwając je i odsłaniając bladoróżowy, błyszczący materiał, którym było wyłożone wnętrze szkatułki. Na nim leżała długa srebrna szpila do włosów, na której końcu znajdował się kwitnący wilec pierzasty. Jego płatki otwierały się śmiało, odbijając światło zachodzącego słońca, które jedynie podkreślało ich piękną białą barwę. Była to z pewnością drogocenna ozdoba, subtelna, ale przepiękna, idealnie wyważona. Wbrew zamierzeniom matki nie przywodziła mi ona na myśl Mabel, lecz kogoś zupełnie innego. Kogoś o równie delikatnej i zapierającej dech w piersi urodzie. Kogoś równie tajemniczego, jak kwiat wilca, który przypominał gwiazdę błyszczącą na niebie.
Kogoś, kogo już za kilkadziesiąt minut będę w obowiązku zmusić do odrodzenia naszego Księżyca. Nie chciałem tego robić, ponieważ uwięzione Bóstwo zdawało się równie kruche, co trzymana przeze mnie szpila.
☾⋆
Legend o Księżycowym Bóstwie było naprawdę wiele. Mój ród powielał tę, w której przedstawiano je jako białego węża o lśniącej skórze, jednak rzeczywiste Bóstwo uwięzione pod zamkiem nijak go nie przypominało. Od dziecka powtarzano mi, że człowiek powinien dominować nad istotą boską, inaczej wymknie się ona spod kontroli i będzie chciała zakończyć panowanie ludzi na świecie, doprowadzając do jego całkowitego końca. Jednak w znacznie starszych księgach, na których zalegała gruba warstwa kurzu, opisywano legendy, według których to ludzie czcili Bóstwo, składając mu dary i prosząc w zamian o odrodzenie Księżyca. Bóstwo ponoć było bardzo łase na wszelkie prezenty i przychylne jego wielbicielom, co miesiąc obdarowując ich nowym Księżycem. Księgi te ponoć nakazano spalić, jedyne egzemplarze pozostawiając w pałacu i zapominając o ich istnieniu. Natknąłem się na nie przypadkiem, gdy pod osłoną nocy przeczesywałem królewską bibliotekę w poszukiwaniu kolejnych romantycznych historii do przeżycia.
Gdy zszedłem licznymi schodami prowadzącymi pod zamek do ukrytej celi, zostawiając dwójkę gwardzistów przed drzwiami, Księżycowe Bóstwo stało ze nogami zanurzonymi w morskiej wodzie. Delikatne fale otulały jego kostki oraz co jakiś czas łydki, a słony zapach wody wypełnił moje płuca. Ciało osłaniał jedynie cienki, kremowy materiał, który miał przewiązany przez pas i jedno ramię. Kiedy Bóstwo usłyszało moje kroki, zerknęło na mnie przez ramię, wciąż posiadając twarz pozbawioną emocji. Srebrne pasemko, które jeszcze dwa dni temu wyrastało z jego skroni, zniknęło, sprawiając, że włosy nieludzkiej istoty stały się całkowicie czarne. Dopiero teraz mogłem zobaczyć, że długie kosmyki sięgały aż do jego kolan, częściowo odsłaniając gołe plecy, na których mogłem dostrzec wymalowane wzory. Od karku wzdłuż kręgosłupa aż do lędźwi jego skórę zdobiły czarne rysunki Księżyca w siedmiu różnych fazach. Od narodzin, aż do śmierci.
Miałem ochotę przesunąć palcami po jego kręgosłupie i sprawdzić, czy rozmyją się pod dotykiem moich opuszek. Opuszek, którymi musnąłem rączkę od wiszącego przy ścianie bata. Gdy tylko wyczułem jej gładką strukturę, od razu się wzdrygnąłem, nie chcąc mieć nic wspólnego z tym przedmiotem. Sama myśl, że miałbym się nim zamachnąć i uderzyć bladą delikatną skórę na ciele Bóstwa, była dla mnie najgorszym koszmarem i wywoływała mdłości. Zacisnąłem powieki i wypuściłem głośno powietrze, czując się słabym. Wiedziałem, że rozczarowuję moich przodków i moich poddanych, ale nie potrafiłem.
Ruszyłem do wejścia do celi, zabierając ze sobą jedynie podłużny klucz zaczepiony na dość sporej obręczy, i drżącą dłonią przekręciłem go w zamku, otwierając wąskie przejście między kratami. Od razu zamknąłem za sobą, a klucze doczepiłem do pasa przy spodniach. Następnie niepewnie zacząłem zbliżać się do Bóstwa. Podeszwy butów natrafiły na miękki piasek, którym pokryta była kamienna podłoga, aż w końcu pierwszy czubek lakierowanego oficerka otoczyła morska woda. Księżycowe Bóstwo już na mnie nie patrzyło, wbijając spojrzenie w spokojną taflę wody, która kołysała się wraz z niewielkimi falami. Nie uciekał, nie próbował się bronić, nie zwracał na mnie uwagi, jakby był całkowicie pogodzony ze swoim losem.
– Znasz mój język? – zapytałem niepewnie, próbując przyjrzeć się jego ślicznej nieskazitelnej twarzy, naprawdę przypominał porcelanową lalkę. Odpowiedziała mi jedynie cisza. – Nie jesteś nierozumną, pozbawioną uczuć istotą, prawda? – kontynuowałem mimo to. – Gdy byłem tutaj ostatnio i się potknąłem, uśmiechnąłeś się. Skoro się uśmiechnąłeś, musiało cię to rozbawić, a skoro coś cię bawi, na pewno jesteś zdolny do czucia smutku i pojmowania otaczającego cię świata.
Księżycowe Bóstwo spojrzało na mnie. Początkowo wyraz jego twarzy pozostawał bez zmian, jakby po prostu chciał sprawdzić, co wydaje tyle irytujących dźwięków, jednak gdy dostrzegł, że nie trzymam w dłoni bata, dwie czarne brwi zbiegły się ze sobą na ułamek sekundy.
– Nie zamierzam robić ci krzywdy – wyjaśniłem. – Nie zamierzam też cię do niczego zmuszać. Ponoć wystarczy cię poprosić, zatem proszę. Proszę cię, byś odrodził Księżyc, a w zamian... – urwałem, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki, z której wyciągnąłem szpilę do włosów z białym wilcem na końcu. – W zamian przyjmij mój dar. Masz długie włosy, więc pomyślałem, że wygodniej ci będzie, jeśli je zepniesz.
Bóstwo spojrzało na ozdobę, którą wystawiłem w jego kierunku na otwartej dłoni. Przyglądał się jej przez cały mój niezdarny wywód, wciąż nie okazując żadnych emocji. Poczułem się jak idiota.
– Teraz myślę, że to głupie – szepnąłem. – Szpila do włosów jest prawdopodobnie ostatnią rzeczą, którą chciałbyś przyjąć. Nie wiem, co powinienem przynieść Bóstwu w darze, ale...
Zamilkłem, gdy sięgnął do swoich włosów i zaczął przeczesywać czarne kosmyki palcami. Odrzucił wszystkie na plecy, zgarniając je z twarzy oraz ramion, a następnie zaczął zawijać je na tyłach głowy, sprawnie formując je w niski kok. Kiedy sięgał po szpile, jego palce delikatnie musnęły moje śródręcze, a następnie wpięły ozdobę w upięte włosy, pozwalając raptem kilku kosmykom wysunąć się i opaść z powrotem na plecy. Wtedy nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i już nie miałem wątpliwości, że Bóstwo zrozumiało każde słowo. Nim dotarło do mnie, co się dzieje, chwycił obiema dłońmi moją twarz i przysunął błyszczące wargi do moich rozchylonych delikatnie ust, ale nawet ich nie dotknął. Wypuściłem gwałtownie powietrze z płuc, jednak gdy chciałem zaczerpnąć je z powrotem, nie potrafiłem. Oddech wciąż i wciąż ulatywał ze mnie, wydzierając z ciała całe powietrze i wypełniając nim płuca Bóstwa. Chciałem się wyrwać z jego uścisku, ale żaden mięsień mnie nie słuchał, pozwalając mu odbierać mi przytomność. Obraz stawał się coraz bardziej rozmyty i pociemniały, aż w końcu zniknął całkowicie, zastąpiony przez pustkę.
Ostatnią rzeczą, jaką udało mi się zobaczyć, były oczy Księżycowego Bóstwa, które lśniły niczym dwa Księżyce na czarnym niebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top