Prolog

Rosario, rok 2003.

Dzieciaki ze szkoły imienia Juana Mantovaniego wybiegły ze szkoły, kierując się prosto na plac zabaw, chcąc pograć wspólnie w piłkę, nie był to poziom najwyższych rozgrywek, ale wszyscy zostawiali na tym kawałku przyklepanej ziemi całego swego ducha, chcąc zaprezentować nowe sztuczki i umiejętności, jakie zdołali posiąść podczas weekendu. Gra coraz bardziej się rozkręcała, każde dziecko stanowiło jeden puzzelek, a razem stanowiły piękną, całą układankę, na którą tamtejsi wuefiści patrzyli z zapartym tchem. Lecz, to wszystko było do czasu. Bo filary pozornie tak pieknej gry szybko runęły, będąc zbudowane na piasku, który zdmuchnął jeden prosty fakt. Brak kluczowego zawodnika, tego, co zawsze sklejał ich drużynę.

— Podajcie do Leo! — krzyknął jeden dzieciak.

— Leo, Leo wystaw się do piłki! — zawtórował kolejny, ale Messi jak nie wybiegł przedtem, tak dalej tego nie uczynił.

— Właściwie, gdzie jest Leo?

— Nie ma go?

— Nie, to niemożliwe! On nigdy nie odpuszcza — Vallejos rozejrzał się już po raz ostatni, niestety koledzy prawdopodobnie mieli rację. Nigdzie w pobliżu nie było widać małej pchełki.

I to był właśnie moment, gdy wszystko zaczęło się całkowicie sypać. Szło dobrze, dopóki nie zdali sobie sprawy ze swej słabości, którą spowodował brak wspomnianego już chłopca. Piłka, przedtem jakby klejem przyłączona do ich nóg, bez problemu kontrolowana, podawana i kopana, coraz częściej kończyła u rywala, to zwyczajnie nie było to samo. Podobne odczucia miał zresztą trener argentyńskich Leprosos, gdy drobny Lionel nie zjawił się nawet na treningu. Herman zawsze pokładał w nim wielkie nadzieje, choć z tyłu głowy miał świadomość, że chłopaka z takim wzrostem nie może czekać kariera profesjonalna, w juniorach radził sobie świetnie. Zapewne największym osiągnięciem był mecz, w którym Núls trafili w bramkę sześć razy, z czego cztery strzały przypisano Lionelowi, a sędzia zakończył mecz przedwcześnie, by zdruzgotani rywale nie podłamali się już kompletnie.

Ale dzisiaj drobnej pchełki nie było na treningu, mało tego, nikt nie raczył poinformować trenera o owej nieobecności. Coś obiło się mu o uszy, jakaś wieść o wizycie Lionela u doktora acz myślał, że to dawno za nimi. Nie wiedział, co stało się za jego plecami, że lekarz zdiagnozował niedobór hormonu wzrostu, a klub nie był chętny wystawić pieniędzy, by zapłacić za kurację, a Jorge Messi był zawzięty, i szukał pomocy na kompletnie odległym kontynencie. Wielu już go pewnie miało za szaleńca, ale on się nie poddawał, jego syn w końcu był czymś zainteresowany, czymś naprawdę żył. Piłka była kluczem do zamkniętego serca Lionela, i Jorge za wszelką cenę nie mógł pozwolić sobie, aby go stracić. Już prawdopodobnie niczym innym nie zdołałby otworzyć owej przysłowiowej kłódki, młody nawet nie chciał słyszeć o innych planach na życie, liczyło się tylko jedno, piłka.

A wspominany i opisywany już przedtem chłopiec, miał przed sobą nie lada wyzwanie. Miał opuścić swoją bezpieczną strefę, pokój ze ścianami zamalowanymi na niebiesko, z których juz nawet odchodził tynk po tym, ile razy dostały futbolówką. Messi znał każde ułożenie tych dziur, i prawdę mówiąc, nie chciał żadnego innego pokoju, bo żaden inny nie miałby dokładnie tego samego ułożenia dziur, i plam. Paraliżowała go sama myśl o tym, że jutro obudzi się patrząc na coś innego, niż odchodząca już, dawno temu wysłużona farba. Przerażało go to, że obudzi się w totalnie obcym miejscu, z obcymi ludźmi, którzy zapewne znowu uznają go za dziwaka i wypchną daleko poza margines grupy.

— A la concha de tu madre! — krzyknął wściekły, trafiając piłką po raz kolejny w ścianę, z której zaś uleciał pył. Miał ochotę kopać dalej, krzyczeć, i turlać się po podłodze, był wymęczony, a to wszystko dopiero miało się zacząć. Nie umiał wziąć walizki, i pakować do niej swojej rzeczy, bo prawdę mówiąc, wszystko by chciał wziąć ze sobą, wszystko było dla niego cenne. Słonik ulepiony przez Marię Sol w przedszkolu? Dostał go po jednym z niewielu przegranych meczów, był mu przecież potrzebny w Hiszpanii, jakby znowu mecz nie poszedł po jego myśli. A opakowanie po chipsach paprykowych? Akurat je jedli wspólnie z Cintią, tuż przed tym, jak dziewczyna weszła do auta rodziców, i pojechali, przeprowadzając się do Buenos Aires. Od tej pory więcej już nie rozmawiał z Arellano, ale pozornie zwykłego papierka po chipsach, nie dał wyrzucić, wściekł się na swoją mamę, gdy ta tylko spróbowała.

— Leo, ay, dios mío! Coś ty synu spakował. Jak masz sobie poradzić w tej Barcelonie sam? Już sam nie wiem, czy to dobry pomysł... — Jorge złapał się za głowę, widząc pełno rupieci w walizce, ale nie było żadnej użytecznej rzeczy. Rozumiał, iż jego syn był nieco wycofany od rówieśników, i potrzebował swoich słuchawek wyciszających, gdy robiło się za głośno, MP3 też jeszcze by zrozumiał, ale co u licha robiła tam cała kolekcja kamieni? Z takim ciężarem nie wpuściliby ich nawet do samolotu. Mężczyzna wziął sprawy w swoje ręce, to on spakował synowi wszystko, co będzie mu potrzebne. Żałował, że nie mógłby po prostu spakować całego pokoju Lionela, wiedział, jak każda drobna rzecz jest dla niego ważna.

Dlatego też był przeciwny temu wyjazdowi, bał się o syna, bał się o to, jak ten sobie poradzi, czy nowi koledzy go nie odrzucą. Jorge doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego syn nieco odstaje na tle rówieśników, przez swe niecodzienne zachowanie. W żadnym scenariuszu, który przygotował w swej głowie, nie pojawił się jednak istotny element. Pewien rówieśnik Leo, który miał się nim zaopiekować w akademii. No, może inaczej, owszem, Jorge pomyślał o tym, ale szybko zwątpienie prędko wygumowało z jego głowy taki przebieg spraw. — Chodźmy już, wujek Toní obiecał, że nas podwiezie.

Gdy tylko chłopiec wsiadł do auta, do jego uszu dotarły dźwięki skocznej melodii, Historia de Taxi od Ricardo Arjony. Sympatia Messiego do tego utworu była tak silna, iż pchnęła Leo do pozostawienia słuchawek wyciszających na siedzeniu obok. Co nie było częstym zdarzeniem, gdyż Argentyńczyk nienawidził wychodzić z domu bez nich. Był wrażliwy na dźwięki, na krzyki pomocy, gdy znowu kieszonkowiec porwał czyjś portfel, i uciekał. Gdy policja raz na jakiś czas się zainteresowała i goniła niedoszłych sprzedawców paco. Ale teraz do uszu Lionela docierało coś kompletnie innego, wsłuchał się w melodię, i wyglądał przez okno.

No caiga usted por amores...

Uśmiechnął się trochę pod nosem, słysząc skrawek rozmowy dorosłych, o tym, jak Jorge jest dumny ze swojego syna, za otrzymanie propozycji od samej Barcelony. Ale ten wyraz twarzy prędko zaniknął, gdy za oknem Leo dostrzegł grupkę nastolatków, konsumujących paco przy niemalże głównej ulicy. Byli wyniszczeni, zapewne o krok od śmierci zważywszy na fakt, iż mieszanka w składzie zawierała amoniak, ropę naftową czy szczurzą trutkę. Zamknął oczy i poczuł piekielne kłucie w sercu, cieszył się, że nie należał do tej grupy. Choć zaczepianie go przez dilerów, gdy ten do szkoły, wbiło się już praktycznie w jego codzienność. On zawsze odmawiał, po pierwsze się bał, po drugie nie chciał zawieść rodziców, no i nie umiałby przed nimi ukryć tego wszystkiego. A także nie chciał pogrzebać swojej możliwej kariery piłkarskiej dla narkotyzującego proszku, pomieszanego z rozmaitymi odpadami.

Era un día de esos malos...

To w ten sposób stracił już chłopca bliskiego swego sercu, Fernando, jego najlepszy przyjaciel. Poświęcił swe życie dla tych kilku gramów, zastrzelili go, gdy zamiast sprzedawać towar, przywłaszczył go sobie. Jeszcze kilka dni temu, w wakacje, tańczyli razem do piosenki, wygłupiali się, jedli wspólnie alfajores. Rozmawiali o wspólnych planach, karierach w jednym klubie. Jednak oczekiwania wyrzucili zbyt wysoko, a te Nando, zbyt szybko upadły, na sam dół. To sprawiło, że znienawidził paco całym sercem. Obiecał sobie, że gdy już stanie się profesjonalnym piłkarzem, powróci na rodzimą ziemię i pomoże biednym rodzinom z Las Heras, sprawi, że nie będą musieli sprzedawać używek i truć innych dzieci, by tylko móc wykarmić te swoje.

— Co się dzieje, Leo? — usłyszał pytanie, acz na nie nie odpowiedział, a Jorge, sam się domyślił, o co chodziło. - Wiem, że tęsknisz za Nando, ja również. Pokój jego duszy, ale teraz, wydostaniesz się stąd synku, to gówno nie będzie Ci już zagrażać.

Sufro, aunque no es lo mismo...

Argentyńczyk nie przepadał za podróżami, za kolebiącym się autem, na wątpliwej jakości drogach. Ale nawet nie myślał, że mogło istnieć coś gorszego - podróż samolotem. Lionel naprawdę miał w myślach przeczucie, iż jej nie przeżyje, przytkało mu uszy, przy starcie, obok siedziało płaczące dziecko. A Messi był również na skraju tego stanu, nie czuł się bezpiecznie, kołysał się na siedzeniu, i skubał swoją koszulkę. Starał się wypchnąć z myśli nagromadzenie bodźców, i wcisnąć na ich miejsce wyobrażenia o grze w nowym klubie, ale skutek otrzymały za tą pracę był marny. Zaczął bawić się swoimi palcami, i przygryzał na zmianę policzki.

— Leo, proszę, zachowuj się normalnie — zabolało, a jakże, ale uszanował prośbę. Wyciągnął z dna torby słuchawki, i po założeniu ich nawet się nie ruszył.

Skutki podróży władnie tym środkiem transportu odbiły się dość mocno. Gdy po kilkunastu godzinach udręki w końcu postawił nogi na stabilnym gruncie, zdał sobie sprawę z tego, jak powywracało się mu w brzuchu. A po kilku chwilach jego zawartość znalazła się na pobliskim trawniku. Wstyd był ogromny, ale przynajmniej pomogło, podniósł się z kolan, chwycił walizkę i pognał wgłąb uliczek Barcelony. Nawet nie wiedział, gdzie ulokowany był budynek, do którego miał się udać. — Hejże, zwolnij mały! Zaraz się zgubimy.

Po raz kolejny ustąpił, rozglądał się na każdą stronę, podziwiając budynki o tej śmiesznej architekturze, i uliczne ptaki, których zdecydowanie nie mieli w Argentynie. Ekscytował się wszystkim, jakby nigdy przedtem nie znajdował się na zewnątrz, wszystko było nowe. Wszystko musiał poznać. A u jego boku kroczył Jorge, czyjego entuzjazm był znacznie mniejszy, modlił się tylko w duchu, by Messi okazał się być zdolnym do funkcjonowania bez nich u Bogu. Może i nie był już dzieckiem, miał kilkanaście lat, ale miał problem nawet ze zjedzeniem zwykłego posiłku, jeśli nie leciała w tle jego ukochana kreskówka.
A ekscytacja z Lionela zaczęła się już ulatniać, widział już każdego nowego ptaka, w każdym możliwym umaszczeniu, budynki zaczęły wyglądać tak samo, a do Messiego zaczęło docierać do wszystko. Fakt, że jest w totalnie w obcym miejscu, i praktycznie za kilka chwil zostanie sam wśród absolutnie obcych ludzi, paraliżował go. Zbierało się mu na wymioty po raz kolejny, wahał się, czy jednak by nie wrócić do Rosario i porzucić marzenia o karierze. Był pewien swych marzeń, ale gdy był o krok od spełnienia ich, zdał sobie sprawę z tego, jak wielką górę problemów ma do pokonania. Może jednak dla skrytego w sobie chłopca to było za dużo?

— Jesteśmy na miejscu, Leoś — poklepał go czule po ramieniu, wcisnął mu do kieszeni amulet z ich rodzinnym zdjęciem i spojrzał mu w oczy po raz ostatni, na te kilka miesięcy. — Przysyłaj mnóstwo listów, będziemy przyjeżdżać, by cię odwiedzić. Nie daj się malutki. Wierzę, że sobie poradzisz gdy tylko spróbujesz. Tu się nasze drogi rozstają, ja, idę załatwić formalności, a ty leć się rozpakować do nowego pokoju. Podobno będziesz miał współlokatora, twojego rówieśnika. Który też się boryka z problemami ze wzrostem — nie odpowiedział, ale popłakiwał, bardzo. Myślał o mamie, która pewnie teraz szykowała Marii Sol obiad, a on nie mógł być z nimi, wygłupiać się, i pomóc. Myślał o Diego, który na pewno za nim tęskni, o Cintii i ich obietnicy, że kiedyś jeszcze się spotkają w Argentynie, o wujku Tonim, z którym razem oglądali mecze. O babci, która nie doczekała się by zobaczyć wnuczka w barwach nowego klubu. I z tymi myślami przekroczył bramę La masii, kierowany przez jednego z opiekunów.

A za ścianą, już czekały pierwsze kłopoty, Gerard i Cesc, mający najgorszą reputację spośród wszystkich członków akademii. W ukryciu popalali papierosy i to nie tak, by któryś był uzależniony, ale istniała u nich potrzeba napawania się tym, co zakazane. Dobrze wiedzieli, co by ich czekało, gdyby ktoś któregoś przyłapał. — Widziałeś? Przywieźli kolejnego frajera, pewnie kopnie dwa razy piłkę a potem poleci beczeć jak się okaże, że jesteśmy lepsi.

— To nie ten Argentyńczyk, o którym wszyscy gadają od jakiegoś tygodnia? Na żywo wydaje się być jeszcze niższy.

— Nie zagrzeje tu miejsca, a nawet jeśli, to jestem skłonny zapewnić mu najbardziej brutalny chrzest jak tylko to możliwe — dogasił papierosa butem, i podszedł do mniejszego korzystając z tego, iż tamten chwilowo był sam. Zdecydowanie w jego oczach można było dostrzec niekoniecznie miłe intencje.

— Que miras bobo? — rzucił do niego Messi, ze swoim miękkim, niekoniecznie zrozumiałym, akcentem.

— Co do mnie powiedziałeś, głupi karle? — nawet nie zdołał się porządnie unieść, gdyż po odniesieniu walizek do Messiego zjawił się ponownie Miguel. Zapewniał właściciela rzeczy, iż te są bezpieczne, i na pewno nikt ich nie skradnie, ale mimo to Leo odczuwał lęk.

I owy lęk nie odpuszczał go także na pierwszym, testowym treningu. Nie pomagały też komentarze od starszych kolegów. Te wszystkie słowa. Mały pajac. Karzeł. Idiota. Niech wraca, skąd przybył.

Niech.
Się.
Stąd.
Wynosi.

DOŚĆ.

Tak właśnie powiedział sobie w myślach, i poszedł za nią, gdy tylko dostał piłkę pod nogi. Zaczął nią podbijać, raz, drugi, trzeci... Piętnasty, szesnasty. Piłka się go słuchała, i w ten sposób zamknął usta wszystkim, którzy na niego wyklinali, którzy kazali mu wracać do domu. Ale on na tym nie zaprzestał, gdy przystąpili do gry, przedostał piłkę między nogami Piqué, chwilę później doprowadzając już do bramki. Uśmiechał się dumnie, w końcu mogąc pokazać, że nie przybył tu na darmo. Mało mówił, bo to dzięki piłce się komunikował, to tak chciał zapewnić, że obrońcy grający na niego, nie będą mieli łatwo. A on? Zagrzeje miejsce w drużynie już na dobre. Piqué patrzył na niego z zszokowanym wyrazem twarzy, a to, napawało Leo jeszcze większą radością. Wrócili pod wieczór do akademii, większość udała się do głównego pokoju, z telewizorem, by pograć w FIFĘ. A Leo? Om chciał tylko odpocząć. Skierował się do pokoju, otworzył drzwi, i ujrzał swojego nowego współlokatora, z którym, cóż, miał dzielić niecodzienną historię.

Nie tego się spodziewał...

Bum, poszło! Kolejna książka, która czekała 4 lata na publikację i w końcu się zdecydowałam. Mam nadzieję, że was zainteresuje ♥️ zaznaczyłam to już w opisie, ale powtórzę — wiek bohaterów jest trochę zmieniony. 😅 Ale wszystko się wyjaśni w przyszłych rozdziałach. Póki co mam nadzieję, że się spodobało i życzę miłego dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top