♣ triginta septem

Pokażcie mi, jak bardzo chcecie kolejną część, to może się pojawić jutro... :)) Pozdrowionka, TVN (nie Polsat) XD


A wtedy ciemność została rozerwana.

Nie wiedziałam, co się dzieje. W jednym momencie wszystko stało się oślepiająco białe. Jakby Słońce spadło na Ziemię. Zasłoniłam prędko oczy, aby nie stracić wzroku. Usłyszałam niedaleko jakieś krzyki i huki, następnie wściekły ryk. Do tego doszedł dźwięk, jaki wydaje metalowa rzecz, którą się uderza o inny przedmiot z tego samego materiału. Lucyfer z kimś walczył. Na miecze?

Na ślepo przeczołgałam się w stronę kamienia, na którym było sacrum. Musiałam je złapać, aby Lucyfer go nie użył. I potrzebowałam sztyletu Szatana. Skoro sacrum mogło oczyścić człowieka z demona, mogło też pozbyć się złej mocy z diabelskiej broni. Moje oczy, które teraz jedynie mrużyłam, powoli przyzwyczajały się do światła. Widziałam z boku, jak ciemna i jasna postać walczą ze sobą.

Archanioł tu był. I... uratował mnie? Za co?

— Marsali, musisz uciekać — powiedziała ponaglająco Eve. — Nie w tę stronę. Musisz szybko iść do Zayna. Broń jest teraz nieistotna. On sobie poradzi z panem...

— Nie — wychrypiałam. Byłam coraz słabsza przez upływ krwi, ale wciąż parłam do przodu. — Zabiję go i wszystko się skończy.

— Nie uda ci się to. Jesteś osłabiona. Musisz odnaleźć Zayna, dopóki Lucyfer walczy z archaniołem. Opatrzy cię, inaczej możesz umrzeć.

— Kto walczy z Lucyferem? W kim schronił się archanioł? — spytałam, po czym zakaszlałam. Pył zatykał mi nos, wdzierał się do gardła i oczu. Wiedziałam, że moja twarz jest pokryta brudem i krwią z małego przecięcia, które miałam gdzieś na czole.

— Jest tu — usłyszałam z oddali. — Złap ją, szybko.

Nie, proszę, nie teraz. Jęknęłam cicho, kiedy silne ramiona złapały mnie i podniosły. Wyciągnęłam z wysiłkiem rękę w stronę noża, który był już tak blisko. Podobnie jak sacrum. Nasza szansa przepadała.

— Eve — wyszeptałam. — Co on chciał zrobić? Odwracamy się... czemu?

— Majaczy? — dobiegło mnie jak przez mgłę. Te głosy były z jednej strony znajome, a z drugiej obce. Jakbym kiedyś je słyszała, ale nie poznała osób, do których należą.

— Nie, rozmawia ze swoim demonem. Weźmy ją stąd. 

Zamknęłam powoli oczy i odchyliłam głowę. Już nic nie czułam. Byłam kompletnie wycieńczona. Osoba, która mnie niosła, poruszała się prędko, ale i ostrożnie. Hałasy walki powoli znikały, a ja odpływałam. Usłyszałam w głowie westchnienie Eve.

Nie chciał objąć Ziemi i Niebios we władanie z naszą pomocą. Chciał nas wchłonąć i panować samodzielnie, ze zniszczonymi ludźmi jako poddanymi. Nigdy nie chciałam stać się czyimś pokarmem. — W głosie Eve słyszałam wściekłość i żal. — Zmącił nasz wzrok. Niczego nie mogliśmy się domyślić. Ale spokojnie. Dla ciebie to już koniec.

— Koniec? — ledwo poruszałam wargami. — Ja... umieram?

Powiedziałam Lucyferowi, że mogę umrzeć. Myślałam, że jestem gotowa. A tak bardzo się myliłam.

— Nie. Nie umrzesz, Marsali — usłyszałam gniewny głos. Wydawał się być znajomy. Ale dobiegał z daleka. A ja byłam senna. Tak bardzo senna.  

— Nie umierasz — powiedziała Eve. — Będziesz nową osobą. Ta Marsali już należy do przeszłości. Śpij. Niedługo się obudzisz. Ostatni raz.

***

Ocknęłam się na dziwnym podłożu. Czułam coś miękkiego pod moimi palcami, jednak nie leżało się na tym zbyt wygodnie. Zapadałam się. Otworzyłam powoli oczy. Niebo było granatowe i obsypane milionami gwiazd. Zmarszczyłam brwi. Gdzie ja byłam?

— Już czas — usłyszałam Eve. To znaczy? — Wracasz. To już koniec. 

— Jak to koniec? — spytałam. Nie rozumiałam jej pytania. Wciąż szumiało mi w głowie. Ból wracał, jednak słabszy.

Coś nagle przysłoniło mi gwiazdy. Zobaczyłam znajome, brązowe oczy w gęstym obramowaniu i odetchnęłam głęboko. Zayn pomógł mi usiąść, a potem przytulił do siebie. Nie potrafiłam objąć go zbyt mocno, ale splotłam palce na jego plecach i oparłam czoło o jego ramię.

— Co się dzieje? — dopytywałam go. — Gdzie my jesteśmy?

— Na plaży — odpowiedział cicho Zayn. Pociągnęłam nosem. Czułam sól. A w oddali słyszałam szum fal. — Wciąż na Stromie.

— Gdzie?

— Stroma. Wyspa na północy Szkocji. My jesteśmy na południowej części. Ośrodek jest pośrodku. Niedługo odpłynie łódź.

— Łódź? Gdzie?

— Zobaczysz. 

Zmarszczyłam brwi. "Zobaczysz?". Ta poważna mina. Brak radości w oczach. I ramiona, które obejmowały mnie tak mocno, jakby nie chciały wypuścić.

— Zayn? Kto stąd odpływa?

— Ty. 

Pokręciłam głową.

— Nie — warknęłam. — Nie ma mowy. Nie zostawię cię tu z innymi. I nie odpłynę, kiedy zaczęła się walka. Mam Eve...

— A ja legion — odparł łagodnie Zayn. Gładził mnie po ramieniu. — Cały legion demonów. Jednak ty nie będziesz już opętana. Za parę minut to przestanie cię dotyczyć. Wrócisz do kraju i zaczniesz wszystko od nowa, kochanie.

Zamknęłam oczy, czując pod powiekami łzy złości. Kręciłam głową i próbowałam wyrwać się z ramion Zayna, jednak nie pozwalał mi na to.

— Trzeba zaczynać. — Tuż przy nas pojawiła się jeszcze jedna osoba. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Hallama. — Wstańcie. Mam wszystko.

Zayn podniósł się, po czym złapał mnie ostrożnie za ramiona i postawił. Trzymałam go za rękę, aby się nie przewrócić. Hallam uśmiechnął się do mnie uspokajająco. Nie odwzajemniłam tego gestu. Nie wiedziałam, co w tym momencie chciał zrobić, ale nic mi się nie podobało.

Pamiętasz te trzy lata? — spytała Eve. Mruknęłam coś na potwierdzenie. Patrzyłam niepewnie na Hallama i Zayna, którzy coś robili. — Nigdy bym nie pomyślała, że będę kogoś lubić. Że zacznie mi zależeć na zwykłym człowieku. — Zwykłym, Eve? — Dobrze. Nie jesteś zwykła. Jak już odejdę, zabierając wszystko, co mi potrzebne, będziesz zupełnie inna. — Odejdziesz? — Tak. Odejdę. Nie będę siedziała i żerowała do końca twojego życia. Wezmę to, co ci niepotrzebne, a potem włączę się w walkę. A ty wrócisz na mocniejszy ląd. Mam do ciebie prośbę. — Nie zareagowałam. Byłam w mocnym szoku przez to, że Eve odchodzi. — Nie zapominaj o tym wszystkim. Pamiętaj, aby wiedzieć na przyszłość, dlaczego bycie nosicielem ma tak wiele zalet i wad. Wielu powiedziałoby, że jesteśmy pasożytami, ale przecież otrzymywałaś coś w zamian, tak? — Uśmiechnęłam się półgębkiem. — I... mam jeszcze jedną prośbę. Nie zapominaj o tym, aby żyć. Dusza i ciało są perłami. Powinnaś się o nie troszczyć, bo żyjesz tylko raz. Obierz sobie jakiś cel i osiągnij go, nie rujnując siebie. Poradzisz sobie.

— Bez ciebie będzie słabo — wyszeptałam.

— Ale przynajmniej będziesz decydowała sercem, a nie pod wpływem demona. Trzymaj się, Marsali. Dbaj o swoje człowieczeństwo. 

Zamknęłam oczy. Przywiązać się do demona i cierpieć przez rozstanie. Świetnie.

Zadrżałam, czując dreszcze przebiegające przez moje ciało. Odchyliłam głowę do tyłu i rozłożyłam ramiona. Coś mnie rozrywało od środka. Wręcz czułam, jak pękają linki, które dotychczas ściśle wiązały mnie z Eve.

Nagle krzyknęłam. Poczułam silny ból w piersi, przez który prawie upadłam na piasek. Gdyby nie ramiona Zayna, leżałabym jak długa. 

Zaczerpnęłam chrapliwie oddech. Noga, owinięta przedtem bandażem, drżała z bólu. Moje powieki same się podniosły. Spojrzałam przed siebie i zamarłam. Stojąca przede mną postać przekrzywiła głowę i patrzyła na mnie ponuro. 

— Eve? — spytałam z wahaniem. Ta kiwnęła głową.

Czarne włosy do ramion były splątane, zielone oczy otoczone ciemną obwódką. Była piękna w nieludzki sposób. W żaden sposób nie przypominała zwyczajnej osoby, bo nią po prostu nie była. Już wiedziałam, dlaczego płomyki w moich czarnych oczach miały ten kolor.

— Kiedy nie czuję cię w swojej głowie, dziwnie się czuję — powiedziałam. Eve wykrzywiła kąciki ust.

— Ja za to w końcu widzę wszystko swoimi oczami, a nie twoimi — odpowiedziała. Jej głos był prawie taki sam. — Jest łódź. Zabierz ją tam — poleciła Zaynowi. Położyła dłoń na moim udzie, a ja syknęłam z bólu. — Nie powinno zbyt mocno krwawić. Amalie wszystko przygotuje i opatrzy cię, jak cię zabiorą. Powodzenia. Idę się w końcu bić. 

— Poczekaj na mnie. — Hallam podszedł do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, objął mnie delikatnie. Pogładził mnie po głowie. — Żałuję, że nie mogłem ci nic powiedzieć. Żałuję wielu rzeczy, Marsali. Ale nie będę żałować tego, że cię miałem. Przez te trzy lata.

— W porządku — odparłam bezbarwnie.

— Chciałbym ci tyle powiedzieć, ale nie mamy czasu. 

— Nie rozklejaj się — rzuciłam półżartem. Hallam uśmiechnął się krzywo i objął mocniej. Po tym bez słowa wypuścił mnie z ramion. Mój... ojciec.

Eve pogładziła mnie po policzku i odeszła. Patrzyłam zdziwiona za smukłą figurą ubraną w czarne ubrania w pirackim stylu — koszula, obcisłe spodnie i wyższe buty — która szła w stronę środka wyspy i pozwalała drobnym płomieniom pełzać po palcach dłoni. Obok niej kroczył wysoki, umięśniony strażnik, trzymający dziwny nóż w ręce i gotowy na wszystko.

  — Odeszli — wyszeptałam. Położyłam dłoń na sercu. — Czuję tu coś dziwnego.

— Siła demona cię opuszcza. — Zayn podniósł mnie i poniósł w stronę morza. Oparłam czoło o jego ramię i odetchnęłam cicho. 

Kątem oka zobaczyłam małą łódź z silnikiem. W środku siedział wysoki mężczyzna. Kiedy Zayn podszedł do łodzi, ten wstał.

— Wszystko gotowe — powiedział.— Mam dla niej rzeczy.

— Daj mi na razie jakiś koc — poprosił cicho Zayn. Kiedy go otrzymał, odszedł kawałek od łodzi. Postawił mnie ostrożnie i owinął ciepłym materiałem. Miał dziwnie znajomy wzór. A kiedy spoczął na moich ramionach i w końcu poczułam zapach, wiedziałam, co to było.

Tartan od inkwizytora.

— Gdzie jest Ruthven? — spytałam Zayna. On odwrócił wzrok. — Zayn. Gdzie on jest?

— Walczy.

— Jako?

— Archanioł. Był w nim cały czas. — Jego ręce powędrowały na moje policzki. Kciuki jeździły wzdłuż kości.

Z jakiego powodu miałam wrażenie, że dziś widzę go po raz ostatni. Ta prawda była jak cios.

Z mojego gardła nagle wydarł się szloch. Moje policzki zrobiły się mokre od łez, ciało dygotało, a płuca nie wyrabiały z łapaniem oddechu. Wbijałam palce w ramiona Zayna, kiedy ten trzymał mnie mocno, abym nie upadła. Oparłam czoło o jego pierś, płacząc. 

Tym razem żaden głos w mojej głowie nie nabijał się z mojej rozpaczy. Nie czułam się żałośnie. Eve zabrała część zła, które siedziało we mnie jeszcze przed urodzeniem. Płacz przestał być dla mnie oznaką słabości. Nie był siłą, ale czymś naturalnym. 

— Spokojnie, Marsali — wyszeptał Zayn. Całował mnie po czole i gładził włosy. Pokręciłam z wysiłkiem głową.

— Spokojnie? — Odsunęłam się trochę. — Powiedz mi, co z-z-zrobisz, kiedy już wsadzisz mnie do tej łodzi, co? Wrócisz tam. I... kurwa.

Pociągnęłam nosem.

— Wrócę — przytaknął Zayn. — Nie mogę wyrzucić z siebie całego legionu. We mnie są one kontrolowane. Muszę z nimi iść i zamknąć portale. I powstrzymać Lucyfera.

— Musisz — wyszeptałam. Miał rację. Musiał. Ja już zostałam od tego odcięta.

— Hej. — Zayn podniósł delikatnie moją brodę. — Nie będzie źle. Rano przyszykuj mi jakiś plaster, bo pewnie sobie palca przetnę. 

Uśmiechnęłam się blado.

— Jesteś ofermą, kilka plastrów będzie konieczne. Albo bandaż. 

— Super. I tak się uśmiechaj. Chcę, żebyś przeżyła. Będziesz siedziała w tej łodzi i dopłyniesz do celu, a ja będę spokojny o ciebie i twoje bezpieczeństwo. — Objął mnie w pasie. — Nie dam się, Marsali. Spokojnie. — Pocałował mnie w nos.

— Jestem brudna — zaprotestowałam.

— Przemyłem ci przedtem twarz wodą. Ale i tak powinnaś się wymoczyć w gorącej wodzie. — Kiedy prychnęłam, pacnął mnie w nos. — Idź.

— Nie chcę — wyznałam. — Nie chcę cię zostawiać.

Zayn, słysząc to wyznanie, zamknął oczy. Po chwili je otworzył. Widziałam w nich pełno bólu. I łez. Bez słowa nachylił się do mnie i pocałował mocno. Całował tak, jakby... robił to ostatni raz. Rozkojarzona jego ustami nie zauważyłam, jak mnie podniósł i zaniósł do łodzi. Kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy, podał mnie mężczyźnie.

— Zayn, nie — powiedziałam rozgorączkowana. Zaczęłam się wyrywać. — Proszę.

— Kocham cię. 

Na te słowa zamarłam. Zayn powiedział je stuprocentowo poważnie, patrząc w moje oczy. One zaczęły znowu napełniać się łzami.

Silna ręka popchnęła łódź, która zeszła do głębszej wody. Mężczyzna położył mnie na ławce i złapał za jakieś uchwyty. Podniosłam się z wysiłkiem, łapiąc za barierki i spojrzałam na plażę. Zayna już nie było.

— Ja ciebie też — wyszeptałam. — Ja ciebie... też. 

Położyłam policzek na zimnej balustradzie i pociągnęłam nosem. Mężczyzna kierował łodzią, ale wyciągnął z kieszeni chusteczkę, którą mi podał. Otarłam nos i spojrzałam na wyspę, która była coraz dalej. Unosiła się nad nią jasna aura.

— Co to? — spytałam mojego towarzysza. — To światło.

— Archanioł w pełnej krasie — odparł. Miał niski głos. 

—  Ta wyspa wygląda, jakby miała zaraz spłonąć— rzuciłam. Uśmiechnęłam się słabo.

Znikąd zerwał się mocny wiatr. Spojrzałam w górę. Gwiazdy były przysłonięte chmurami. Purpurowo-czerwony księżyc świecił nad nami triumfalnie, niemal przezwyciężając światło archanioła. Jednak nie udało mu się to. Dlaczego?

Bo w momencie, kiedy wiatr wzmógł swoją siłę, biała łuna nad wyspą stała się silniejsza. I nagle... wybuchnęła. Dosłownie. Mogłam jedynie patrzeć, jak potężna, biała fala rozeszła się dookoła.

Kierując się prosto na nas.



Kiedyś mnie zabijecie za takie zakończenia~

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top