Hiacynt

Opowiadanie z drastycznymi opisami!!!
18+ Uprzejmie proszę Wattpad o nieusuwanie tego dzieła.
__________________________

Mężczyzna przemierzył korytarze krokiem szybkim i żwawym. Nie delektował się spacerem, jak to zwykle miał w swym zwyczaju. Nie oglądając się za siebie, znalazł się na perystylu.

Poruszenie, jakie panowało, wprawiło go w wyjątkowe zaskoczenie. Czuł jednak domieszkę radości, która wzrastała z każdym przemierzonym krokiem w stronę wyjścia.

Znaleźli go! Znaleźli Hiacynta!

Oh, jak on się obawiał... Cała noc, którą spędził samotnie, zdawała mu się być najzimniejszą i najmroczniejszą, jakiej dane było mu doświadczyć.

Bez ciepłego ciała, pachnącego różanym olejkiem i owocami figowca.
Bez głosu nucącego melodię do snu
Bez delikatnej dłoni obejmującej jego ciało.

Jego myśli tej nocy odpłyneły daleko, topiąc się w najgłębszych wodach podziemnych strumieni. Balansując na najwyższych klifach.

Obawy nie ustawały, strach się wzmagał.

Gdzie był Hiacynt?
Czy go skrzywdzono?
Uprowadzono?
Co go zatrzymało?
Czemu zniknął bez słowa?
Bez pozwolenia na pożegnanie...
Jego piękny Hiacynt...

Teraz więc, gdy usłyszał o jego powrocie, poczuł, że ptaki na nowo zaczynają śpiewać. Wiatr przybiera ciepły podmuch a woda smakuje, jak nektar figowy.

Wrócił. Jego piękny Hiacynt wrócił!

Ruszył przez drzwi, nie próbując hamować już szerokiego uśmiechu przepełnionego radością. Rozglądał się spragnionym wzrokiem, szukając ukochanego.

Ludzi było zbyt wielu. Strażnicy z niepokojem kroczyli po perystylu. Nawoływania i krzyki nie wybrzmiewały jednak radością.

Nikt nie wolał z radością Hiacynta...

Niepewność wkradła się do jego serca a stopy, niemal zakopały się w piaskowej ścieżce. Głowa szaleńczo rozglądała się na około w poszukiwaniu swej miłości.

Swego szczęścia.
Ukojenia.
Przystani i kwiecistego ogrodu.
Jego Hiacynta...

Już miał wołać. Już otwierał usta, lecz wtedy, w ostatniej chwili usłyszał za sobą kroki. Ze złudną nadzieją obrócił się, chcąc ujrzeć właśnie jego. Choć wiedział, iż to nie on. Jego kroki znał zbyt dobrze. Były pewne, pełne gracji, delikatne i piękne. Jak cały on.

Przed oczami ujrzał jedynie strażnika, który pochylił głowę w pełnym szacunku geście.

- Mój panie... - zaczął, lecz mężczyzna zbyt bał się usłyszeć straszne słowa, jakie może wypowiedzieć.

Czy Hiacynt został skrzywdzony?
Czy jest ranny?
Czy żyje?

- Gdzie on jest? - zapytał drżącym głosem.

Próbował go pohamować, lecz nie dane mu było. Nie umiał, nie chciał. Lęk dźgał jego serce.

- Panie... - zaczął znów, lecz ponownie mu przerwał.

- Gdzie Hiacynt? Czy coś mu dolega?

- Znaleźliśmy go panie... - rzekł ten powoli.

W jego głosie nie było radości. Nie takiej, którą winien odczuwać człowiek, przekazujący dobrą wiadomość. Nie taką, która była powodem dobrze wykonanego rozkazu swojego pana.

- A więc gdzie jest?! - emocje niczym burza, odbijały się od ścian ostrych gór w jego wnętrzu.

Strażnik wskazał jedynie dłonią na większy tłum. Nie powiedział ni słowa. A i słowa nie były mu potrzebne.

Mężczyzna bez słowa pognał w tę stronę, niemal rozpychając ludzi bez szacunku i ogłady. Bez tego czym szczycił się na co dzień.

Teraz nie miało to znaczenia. Liczył się tylko on. Tylko on...

Gdy więc jego ramiona rozsunęły się, by ujrzeć widok, jakiego tak się obawiał, a jego oczy dojrzały nikogo innego, jak ukochanego Hiacynta, oddech na nowo wrócił do jego strudzonych płuc.

Był tam. Stał we własnej osobie.
Jego kwiecisty zapach.
Jego barwna zieleń.
Jego ulubiony najsłodszy owoc.
I najpiękniejszy kwiat całej Grecji.
Hiacynt...
Jego złotowłosy Hiacynt!

- Moja miłości! - zawołał mężczyzna od razu znajdując się tuż przed nim.

Duże ramiona objęły szczupłe ciało, czując... Czując coś, co niezwykle go zaniepokoiło.

Sznur.
Sznur wokół dłoni.
Gruby i szorstki.

Uniósł niezrozumiały wzrok na swoją piękność. W jego twarzy nie dostrzegł radości. Nie dostrzegł tęsknoty ni życzliwości. Jedynie chłód, który zabolał bardziej niż wypalenie piętna.

Zimne spojrzenie na twarzy pokrytej sińcami.

Kto śmiał? Któż to uczynił?
Czy nie wiedział, iż Hiacynt należał do niego? Że należeli do siebie od pierwszego dnia gdy ich spojrzenia skrzyżowały się na Agorze?

- Hiacyncie... Kto ci to uczynił? - zapytał, przesuwając zbolały wzrok po ukochanym.

Odpowiedziało mu milczenie.
Zapytał więc znowu.

- Hiacyncie? Gdzie byłeś? Lęk o ciebie zawładnął mym ciałem i duszą. Hiacyncie, mój jasny poranku, gdzie byłeś...?

Ponowne milczenie przeraziło go.
Czyżby obcięli mu język?

- Hia... - zaczął, unosząc dłoń.

Chciał pogładzić jego policzek tak, jak przed kilkoma nocami. Ucałować, dziękując bogom za obdarowanie go takim skarbem.

Nagłe uchylenie się go wprawiło mężczyznę w bolesne zdziwienie i niedowierzanie.

Nie chciał jego dotyku... Nie chciał, by go ucałował...

Obrócił się w stronę strażnika, którego oddech czuł za sobą.

- Kto mu to zrobił?! Kto się ośmielił podnieść rękę na niego, tego ubiczuję bez litości! - wycedził z gniewem.

- Panie... On stawiał opór... - zaczął mężczyzna, jednak nim skończył, dłonie na szyi uniemożliwiły mu to wyraźnie.

- Jak śmiesz? Jaki był powód stosowania tego okrucieństwa?! - wskazał na linę wokół dłoni jego piękności.

- On zbiegł mój panie. - wycharczał strażnik.

W szoku dopiero wtedy zdradliwe dłonie puściły jego szyję. Obrócił głowę, przenosząc spojrzenie pomiędzy nimi obojga.

- Powtórz...! - wycedził, sądząc, iż nie dosłyszał.

Jego słuch zawodził, być może też wzrok? Być może jego ukochany wcale nie miał dłoni okrutnie spętanych sznurem, a jego gładkiego lica nie zdobiły zadrapania i rany. Widoczne, lecz nie odbierające mu ani krzty piękna jakie w nim widział.

Strażnik unormował oddech, unosząc spojrzenie niepewne i lękliwe, odrzekł:

- On próbował zbiec panie. Został schwytany podczas próby wejścia na pokład jednego ze statków odpływających z Grecji. Pozbył się obroży i...

- Milcz! - wykrzyknął gniewnie - Jak śmiesz rzucać tak plugawe słowa! Takie... Kłamstwa w mojej obecności! Jak śmiesz oskarżać i... - z niedowierzaniem pokręcił głową.

Wściekłość nie była mu znana. Chociaż jego ojciec był panem surowym nieszczędzącym bata swoim niewolnikom on sam nigdy nie trzymał go w dłoni. Nigdy nie był tak rozgniewany. Uchodził wśród swoich sług jako litościwy i spokojny. Pełen zrozumienia i dobra. Dziś, lecz miał prawdziwą ochotę obedrzeć tego człowieka ze skóry. Chłostać tak długo, aż ziemia pod jego stopami spłynie krwią. Najpierw kroplami, potem strumieniami, na końcu zupełnie zmieniając kamienną posadzkę w krwawe miejsce śmierci tego niewdzięcznika!

I nawet proszące słowa Hiacynta nie zmieniłby jego postanowienia względem niego.
A jego słów on słuchał. Oj słuchał...

- Panie, przysięgam, iż mówię prawdę, spójrz na jego szyję... - rzekł niemal prosząco, na co mężczyzna niechętnie obrócił się, patrząc w stronę swojego słońca i księżyca.

Milczącego i cichego, jak dawno.

Jego oczy rozszerzyły się na widok braku jasnozłotego znaku przynależności, który nadal mu on sam przed wieloma nocami.
Wieloma dniami i porankami. Kazał ją stworzyć z czystego złota. Nikt prócz niego wśród jego sług, takiej nie posiadał. A może i w całej Grecji on jedynym był szaleńcem, wyróżniającym niewolnika w ten sposób.

Niepewność w sercu zrodziła się tak nagle i boleśnie.

Czy to prawda?
Czyżby ten człowiek nie łgał?

Wiedział, że tylko jedna jest droga do prawdy.

- Hiacyncie, moje słońce... - powiedział tak cicho, że sam siebie ledwie usłyszał - Zaprzecz tym okrutnym słowom, jakie płyną z ust tego kłamcy. Nie bój się niczego... - zapewnił niemal histerycznie.

Wtedy wzrok złotowłosego uniósł się i zetknął prosto z jego oczami. Zimno, jakie wiało z tych pięknych błękitnych mórz, zmroziło mu serce.

To nie było spojrzenie jego ukochanego Hiacynta. To nie były jego kochające oczy, lecz obce, nieznane mu ślepia. Pełne wzgardy i obojętności.

- Hiacyncie, nie bój się... - powiedział drżącym głosem.

Jego dłonie pociły się i drżały tak samo, jak stopy, które ledwie utrzymywały jego ciało w pionie.

- To prawda - usłyszał po chwili milczenia.

Ten głos, ochrypły i tak mu znany, lecz równocześnie tak obcy.

Jego, a i nie jego. To nie właściciel tych ust przed kilkoma wieczorami wypowiadał słowa tak piękne, że układać można było z nich pieśni. To nie one pieściły jego skórę i miejsca największej przyjemności.
Nie one dodawały ciepła. Nie one...

- Mój piękny... Cóż ty mówisz? - zapytał, czując, jak oddech zamiera gdzieś głęboko w gardle. Nie pozwala odetchnąć, zaczerpnąć powietrza.

- Czy ktoś cię zastraszył? Nakłonił do mówienia tak strasznych rzeczy? Powiedz mi imię tego zdrajcy, a zawiśnie już dzisiaj! Już zaraz...!

- Zdrajca stoi przed tobą, panie - rzekł znów Hiacynt. Tym razem w jego głosie pojawiła się jednak drżąca nuta.

Mężczyzna chciał mówić. Chciał powiedzieć bardzo wiele. Może zbyt wiele, lecz wydusić nie potrafił ni słowa. Patrzył jedynie w błękitne obojętne oczy.

- Zdrajca. Niewolnik. Sługa, który zapragnął wolności. Zatęsknił za porannym wiatrem i morską bryzą. Zdrajca, który zwodził i łgał, by odejść gdy sposobność taka nadejdzie... - rzekł jego Hiacynt cicho.

A jednak jego słowa odbiły się w przestrzeni niczym w głębokiej studni.

- Nie... - mężczyzna pokręcił głową w panice, która wrzechogarnęła jego ciało.
- Nie, to co mówisz, jest kłamstwem. Nie ty mój Hiacyncie. Każdy, lecz nie ty... - powiedział, kładąc dłoń na znajomej mu twarzy.

A może nie tak znajomej?

- Ja, nikt inny, lecz ja - powiedział.

- Bałeś się, że ojciec się o nas dowie...? Uciekłeś w lęku przed jego gniewem. Obawiasz się kary, lecz przysięgam! Póki żyję. nikt nie śmie cię tknąć! Powiedz... Powiedz, że z lęku to uczyniłeś, a zapomnę o wszystkim! Nic cię złego nie spotka moja miłości...! Mój Hiacyncie...

- Nigdy nie należałem do ciebie. Nie zwij mnie swoim, bo nawet do siebie nie należałem. Byłem twoją własnością z cierpieniem i nadzieję, by wreszcie zacząć być tylko swój... - wyszeptał.

- Lecz miłowałeś mnie! To, co między nami było, nigdy między nikim innym nie będzie! To...! - wolał gorączkowo ze łzami w oczach.

- Nigdy cię nie miłowałem... Twój dotyk parzył i ranił. Nie z twojej winy mój panie, lecz z mojej. Twoje piękne słowa pełne miłości dla mnie były jadem godzącym mnie głęboko. Nie marzyłem o niczym innym, by tylko powrócić do siebie. - teraz i jemu łzy spłynęły po twarzy.

Świat zdawał się nie istnieć wraz z każdym następnym słowem, jakie słyszały jego uszy, nie pozwalając, by opuścił choć jedno z nich. Gorycz, żal, rozpacz i nienawiść wzmagały się z każdą chwilą.

- Zdradziłeś mnie... - wyszeptał, drżącym głosem.

- Nie zdradziłem cię panie, bo nigdy ci nie służyłem. - powiedział chłodno.

Te słowa były lawiną. Mężczyzna z trudem powstrzymał się przed wylaniem łez. Przed błaganiem o powiedzenie, iż to wszystko jest jedynie kłamstwem.

Smutek zamienił się w rozpacz.
Rozpacz w gniew.
Gniew we wściekłość.

- Daj mi bat...! - wycedził, obracając się w stronę strażnika, który od razu sięgał za pas, wyciągając pleciony ze skóry bydlęcej bicz.

Ułożony w jego dłoni wyglądał dziwnie. Tak przerażająco ciążył. Bardziej niż nie jeden głaz i kawał drzewa. Bardziej niż wszystko, co dane mu było trzymać.

Wściekłość pomogła jednak mu go unieść a gdy tylko się to zdarzyło. Hiacynt opadł na kolana. Pochylił głowę, lecz nie spuszczał chłodnego wzroku ze swojego pana.

Nie krył się w nim strach. Nie kryło przerażenie. Nic, co jeszcze chwilę temu było mu znane. Krzyk również nie wydarł się z jego gardła, gdy po przecięciu powietrza bat spotkał się z jego skórą, tworząc pręgę podbiegłą krwią.

Ani to, ani kolejne, ani następne.

I choć łzy płynęły z obu ich oczu.
Rozpacz dostrzec można było jedynie w tych należących do człowieka, który dzierżył ten straszny przedmiot.

Każdy jęk.
Szloch.
Pisk.
Krzyk.

Wszystko to uderzało w jego serce tak mocno, jakby sam siebie karcił.
Nie... Nie karcił. Nie była to kara, lecz chęć mordu. Pragnienie uderzania tak długo, aż życie odpłynie z jego pięknego Hiacynta, pozostawiając tylko jego ciało, które kochał tak mocno.

Ludzie z odrazą przyglądali się temu widowisku. Temu aktowi okrucieństwa. Nikt nie śmiał otworzyć ust. Nikt prócz tego jednego głosu, który w agoni wydawał z siebie cierpięcznicze odgłosy bólu i męki. Głos Hiacynta...

Te same odgłosy wydawało też jego serce. Milczał tylko na zewnątrz, czując krew na własnej twarzy. Krew jego miłości, jego piękności.
Jego świetlistego poranka i ciemnej nocy, pachnącego oliwą i cyprysem ciała, które teraz zalane było krwią.
Złote włosy, które tak często przeplatał w palcach, zmieniły się w mieszaninę pyłu, błota, ropy i krwi.

Jego serce i dusza krzyczały, lecz Hiacynt już milczał. Milczał bardziej niż kiedykolwiek.

- Panie...! - zawołał strażnik, próbując powstrzymać go przed dalszymi ciosami. - Panie! - pochwycił jego ramię.

Wściekłe spojrzenie skierowało się na niego. Umazana we krwi twarz wygadała złowrogo i przerażająco.

Nie wyrzekł słowa.

- Starczy! Już wyzionął ducha... - powiedział, na co łzy obmywające krew z jego twarzy spłynęły znowu.

Rzucił bicz na piach, otarł policzki dłonią, chcąc pozbyć się nie krwi, lecz łez i odszedł.

Nie czuł już różanej woni złotych włosów.
Nie czuł radosnego spojrzenia.
Nie widział delikatnego uśmiechu.
Nie było już nic.
Nie było już jego miłości.
Nie było już jego Hiacynta...

Gdyby Hiacynt go kochał, to by go nie zdradził.

Gdyby on kochał Hiacynta, to by go nie zabił.

________________________

Szybki one shocik, który został napisany już dość dawno temu bo aż dwa lata temu. Skąd się wziął pomysł?
Główny zamysł wziął się z mitu Greckiego o Hiacyncie - kochanku Apolla, który był pięknością samą w sobie a skończył tragicznie. Podobnie jak Hiacynt o którym napisałam.

Trudno powiedzieć czy miłość pomiędzy nimi była obustronna czy jednostronna a może była tylko złudzeniem.

Mam nadzieję, że wam się podobało. Z chęcią przeczytam wasze opinie na ten temat. I dziękuję wam za prawie tysiąc obserwujących tego konta.

Co do innych spraw. Pederastia została usunięta przez wattpada. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Przez 3 lata nikomu nie przeszkadzała. Fakt tego jednak mocno mnie zniechęca do publikowania tu czegokolwiek. Mimo to wiem, że jesteście i czekacie na nowości oraz kontynuację. Postaram się być tutaj częściej.

Miłego wieczoru!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top