21☾
Dwa dni później.
Noc była cicha. Pozbawiona jakiegokolwiek zgiełku miasta i samochodów do jakiego przywykłam.
Wyszliśmy po cicho z domu trzymając w dłoniach papierowe lampiony.
Ruszyliśmy we dwójkę przodem. Dziadkowie natomiast szli za nami trzymając się za ręce.
Mimo jesiennej nocy było naprawdę ciepło. Odnosiło się wrażenie, że temperaturę podnosi sama atmosfera panująca między ludźmi. Dzisiaj wszyscy zapominali o dawnych sporach stając się na nowo przyjaciółmi wspólnie odczuwając zadumę. Idąc ulicą miało się więc wrażenie mijania niewidzialnych duchów przodków. Nikt jednak nie odczuwał względem nich strachu. Dziś stawali się nam wyjątkowo przyjaźni.
Przy chodniku co jakiś czas sporadycznie pojawiały się stare latarnie oświetlające drogę, jednak zboczyliśmy z niej po jakiś 10 minutach wkraczając na łąkę prowadzącą do jeziora Czarnego. Przez jej środek prowadziła wydeptana już przez przechodniów ścieżka.
Dzień zaduszny obchodzony był w Canvey od pokoleń, a jego podniosłość wcale nie zmalała przez te wszystkie lata. Pierwsze przebłyski w mojej pamięci pojawiły się jeszcze za czasów dziecka, kiedy to wspólnie z dziadkami wybieraliśmy się nad wodę w towarzystwie jeszcze wtedy moich rodziców.
Jezioro Czarne mieściło się na uboczu miasteczka schowane między drzewami. Dla zwykłych przechodniów stawało się więc zupełnie niewidoczne.
Na pobliskich drzewach rozwieszano białe lampki, które nieśmiało oświetlały taflę wody tworząc tym samym niesamowity klimat.
Zwyczaj mówił o tym, że należało uklęknąć przy jeziorze. Pomyśleć o swoich bliskich którzy odeszli, zapalić lampion wypuszczając go ostrożnie na wodę i nie odwracając się za siebie odejść z powrotem w stronę domu.
Lampiony były tak skonstruowane, że po umiejętnym wypuszczeniu świeciły się aż do następnego ranka rozpraszając swym blaskiem ciemność nocy.
Szliśmy ścieżką w ciszy czując pod stopami zwiędnięte wyszarzałe rośliny czekające na ponowne przyjście wiosny, która przyniesie ze sobą nowe życie.
Zaraz potem weszliśmy pomiędzy iglaste drzewa spomiędzy których dało się już ujrzeć lampiony unoszące się na wodzie i białe punkciki które pięły się po gałęziach iglaków.
Okazało się, że przy jeziorze znajduje się też paru mieszkańców miasteczka.
Niektórzy z nich pochylali się zapalając światełka, drudzy przyglądali się temu jak pięknie to wszystko wygląda, ja zaś odsunęłam się na bok. Leo poszedł za mną zostawiając dziadków z boku.
Spojrzałam na niego kantem oka jednak zdawało mi się, że znajdował się w wielkiej zadumie. Trzeba było zwrócić uwagę na to, jak wielkie wrażenie to na nim wywarło. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl nawet to o kim on pomyśli, jednak postanowiłam nie zaprzątać sobie tym teraz głowy.
Przyklęknęłam na wilgotnym runie patrząc na lekko wzburzoną wodę i zwróciłam uwagę na to jak dziadek niedaleko mnie wypuszcza swój lampion.
Wzięłam głębszy wdech i zamykając oczy przywołałam przed siebie obraz Josha. Louisa.. Przypomniałam sobie po raz kolejny twarze które zabrał ze sobą ten straszny wypadek i kiedy o nich myślałam poczułam ciepło w okolicy serca. Miałam wrażenie, że znajdują się tuż za moimi plecami trzymając dłonie na moich barkach. Pomyślałam tez o swoich przodkach. O osobach których nie zdążyłam poznać, ale które zajmowały w moim sercu swoje miejsce.
Osób które znałam najczęściej z opowiadań, a do których było mi tęskno.
Czasem zastanawiałam się nad tym jacy byli. Kim były osoby o których nikt już nie pamięta, a dzięki którym tutaj jestem.
Skupiłam więc całą swoją miłość jaką miałam wokół nich. Wyobraziłam sobie, że trzymam je za ręce. Że wspólnie z nimi otwieram lampion.
Że wspólnie razem z nimi zapalam symboliczne światełko do nieba.
Wierzyłam, że wszyscy się w nim znajdują. Nie dopuszczałam do siebie innej możliwości.
Nachyliłam się więc nad wodą przez moment dostrzegając w nim swoje falujące odbicie i zapalając knot w środku lampionu wypuściłam go drżącymi dłońmi prowadzonymi przez dłonie zmarłych na wodę pozwalając mu odpłynąć wraz z innymi ku pamięci.
Kiedy wstawałam z ziemi z zaskoczeniem zauważyłam, że nie było już przy mnie Leo.
Nie było też dziadków.
Dlatego rzuciłam ostatnie spojrzenie na jezioro rozświetlone setką promyków i odeszłam nie odwracając się za siebie i obejmując ramionami.
Przechodząc pomiędzy drzewami czułam się silniejsza niż przed chwilą.
Pożałowałam, że zaniedbałam swoją własną rodzinę. W imię czego? Kłótni rodziców? Zapomniałam o tym co ważne stając się wygodna. Gdyby nie przypadek który sprawił, że się tutaj znalazłam po raz kolejny ominęłabym święto zaduszek. Gdyby nie listy prawdopodobnie nigdy bym się tutaj po raz kolejny nie pojawiła. Przynajmniej nie tak szybko.
Jak się okazało Leo wraz z dziadkami czekali na mnie na skraju lasu. Uśmiechnęłam się więc do nich i wspólnie z nimi ruszyłam przed siebie w stronę domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top