Rozdział 9 "Elegancki bankiet w zoo. Kto na to wpadł?"
Annabeth
Laura, córka organizatora bankietu, pokazywała nam która obsługuje którą część gości. Impreza odbywała się na świeżym powietrzu. Goście chodzili od wybiegu do wybiegu zwierząt i chwalili się, które oni sfinansowali. My miałyśmy krążyć między nimi z tacami z drinkami.
— I pamiętajcie — pouczała nas Laura. Jej wytrzeszcz oczu nadawał jej wyglądu głupiutkiej, naiwnej istoty, co pogłębiała wielka, różowa kokarda w jasnych włosach — jeśli goście będą maltretować zwierzęta, nie zwracajcie na to uwagi.
— Dlaczego? — oburzyła się Piper, niezwykle wyczulona na krzywdę zwierząt.
— To bardzo ważni ludzie w Nowym Jorku. Bez nich to zoo by tak nie wyglądało.
Na swoje nieszczęście, Laura wskazała ręką akurat ścianę pomazaną graffiti.
— Kiedy impreza się skończy, musicie posprzątać i dopiero dostaniecie pieniądze.
— Do której to potrwa? — spytałam.
— Zależy to chyba od humoru gości. Dbajcie o dobrą atmosferę.
— Czy wstęp na tę imprezę jest jakoś ściśle nadzorowany? — zapytała Clarisse.
— Tak. Tata zatrudnił ochroniarzy, aby nie zakłócali spokoju naszym VIP-om. Ale jestem podekscytowana! — pisnęła. — Będzie tyle gwiazd. Pamiętam, jak w zeszłym roku spotkałam Cornelię Jackson. Jaka ona piękna! Mam nawet jej autograf. W tym roku zaproszenie wysłaliśmy do jej córki, bo chyba jest już wystarczająco duża. Ma chyba piętnaście lat — próbowała sobie przypomnieć. — Jak ona miała na imię? Chyba coś na "l". Jednak odmówiła. Chyba unika show-biznesu. A szkoda. Podobno wdaje się w matkę.
Wciągnęłam powietrze z irytacją. Wszędzie ten Krasnal. Miałam wrażenie, że Lunita nie zdawała sobie sprawy, że nadal świeci sławą swojej matki, mimo że ta nie żyje od paru miesięcy.
Rozglądałam się po zoo. Szukałam wzrokiem człowieka, który mógł napisać do mnie ten tajemniczy list. Obiecał, że sam się nami zainteresuje i miałam nadzieję, że dotrzyma słowa. Czułam się niepewnie, nie wiedząc, czego mogę się spodziewać.
Zastanawiałam się, na ile inteligentna była Laura. Aby wyciągnąć z niej informację, z samej siebie postanowiłam zrobić idiotkę.
— Czy jest lista gości, którzy przyszli? — zadałam pytanie powoli, nadając swojemu głosowi landrynkowy ton.
Dziewczyna spojrzała na mnie pytająco.
— Tak. Kiedy ustalaliśmy z tatą, kto ma przyjść, musieliśmy to spisać. Ale chyba nie wszyscy potwierdzili swoją wizytę.
— To jak goście wchodzą?
— Chyba muszą okazać ochroniarzom zaproszenia.
— To skąd będziemy wiedziały, kogo mamy obsługiwać, a kogo nie?
Laura wydawała się zbita z tropu. Piper i Clarisse chyba też nie rozumiały, do czego zmierzam, ale ufały mi na tyle, że nie wtrącały się do rozmowy dwóch blondynek.
— Chyba nie rozumiem, o co ci chodzi — odpowiedziała.
— No bo każda z nas ma przydzielonych konkretnych gości, tak? Na przykład ja od "a" do "j", Clarisse od "k" do "n", a Piper resztę.
— Nie. — Pokręciła głową. — Goście są wymieszani. Stoją zwykle przy wybiegach, które ufundowali.
— Och. — Udawałam olśnioną. — A który wybieg ufundował profesor Kadmos? Jestem fanką jego... działalności. Chciałabym go poznać.
— Jesteś tylko hostessą, nie zawracaj głowy gościom. — Zrobiłam smutną minę. Laura zmarszczyła czoło i zaczęła przygryzać paznokieć. — Chyba nie zapraszaliśmy żadnego profesora Kadmosa.
Tym razem moje zdziwienie było autentyczne.
— Co prawda jest dużo gości, ale chyba wszystkich znam. Chyba ci się coś pomyliło. Jedyny zaproszeni profesorowie to chyba Brown, Ali i Miller. Och! Ale mamy woźnego Kadmosa! O niego ci chodziło?
— Uhm, nie. Musiałam się pomylić.
— No cóż, zdarza się. — Zegar na bramie zoo wybił osiemnastą. — Jak już późno! Bierzcie tace i biegnijcie do gości. Tata już chyba zaczyna przemówienie. Chyba nie będzie zadowolony, że tak długo z wami rozmawiałam. No już, już, szybciej.
Wzięłam tacę pierwsza. Kiedy odeszłam parę kroków, Laura zwróciła się do Piper i Clarisse.
— Pilnujcie, aby wasza koleżanka się nie pomyliła. Chyba nie jest zbyt bystra.
Dziewczyny dogoniły mnie. Powoli szłyśmy w stronę gości, którzy ustawili się wokół baryłkowatego mężczyzny z kieliszkiem, wygłaszającego jakąś mowę.
— Co o tym sądzicie? — spytałam Clarisse i Piper.
— To musi być pułapka. — Clarisse miała przerzuconą włócznię przez plecy. Dzięki grubej warstwie Mgły śmiertelnicy jej nie dostrzegali.
— A może Kadmos jest woźnym, a w liście skłamał, bo chciał wzbudzić w nas większe zaufanie? — zaproponowała druga.
— Myślisz, że woźny dałby radę napisać coś w tak podniosłym stylu? — zwątpiła.
— Nie osądzajmy po pozorach. Bądź co bądź, kiedyś był królem Tyru, co by tłumaczyło takie słownictwo. Co o tym sądzisz, Annabeth?
W mojej głowie tworzyło się kilka różnych scenariuszy.
— Może Piper ma rację, ale równocześnie Laura mogła zapomnieć o tym profesorze, a woźny to zbieg okoliczności.
— Naprawdę w to wierzysz? — spytała Clarisse.
— Fakt, to mało prawdopodobne — przyznałam jej rację. — Jest wiele wyjść z tej sytuacji. Moim zdaniem powinnyśmy poszukać tego woźnego. Jeżeli profesor Kadmos, tak jak napisał w liście, sam nas znajdzie, musimy mu zaufać, bo i tak nie wiemy, jak wygląda, jeśli w ogóle istnieje. Ale miejcie oczy szeroko otwarte i broń w pogotowiu. W coś się wpakowałyśmy, lecz jeszcze nie wiem w co.
— Od początku miałam złe przeczucia — westchnęła Piper.
Praca hostessy, a raczej kelnerki, okazała się cięższa niż sądziłam. Żałowałam, że założyłam szpilki, bo po parudziesięciu minutach chodzenia miałam wrażenie, że stopy mi eksplodują. Goście pili drinki hurtowo. Lecz w najgorszej sytuacji były zwierzęta. Lekko napite już VIP-y rzucały w nie małymi przekąskami. Może i ufundowali im dom, aby ich imiona pojawiły się obok krat, za którymi były uwięzione stworzenia, ale dało się zobaczyć na kilometr, że większość ma w nosie ich życie czy samopoczucie po zjedzeniu ludzkich potraw, na które ich żołądki nie są przystosowane.
Rozglądałam się, ale między eleganckimi kreacjami nie dostrzegłam żadnego woźnego. Zastanawiałam się, czy specjalnie się ukrywa, bo zamierza się pojawić dopiero w odpowiednim momencie, czy w ogóle go tu nie ma.
Po raz kolejny moja taca została opróżniona. Poszłam po nowe drinki do pomieszczenia służbowego. Wtedy los postanowił się do mnie uśmiechnąć. W przyległej kanciapie zamiatał wysoki, ale szczupły mężczyzna w zielonoszarym kombinezonie. Swoje jasne, tłuste włosy związał w kitkę. Na twarzy miał lekki zarost jak Percy, kiedy nie ogoli się przez dwa dni. Śpiewał pod nosem piosenkę country, przytupując sobie przy tym wielkimi, obłoconymi gumowcami.
— Ach, kelnereczka! — powiedział mężczyzna, odwracając się do mnie przodem. Ujrzałam jego krzywe, żółte zęby i chude ręce trzymające miotłę. Na swój kombinezon miał naszytą plakietkę z imieniem "Kadmos". — Drinki są w pokoju obok. — Wskazał ręką sąsiadujące pomieszczenie.
Zamiast wycofać się po trunki, zrobiłam krok w głąb kanciapy. Facet nadal podrygiwał do nuconej piosenki, jednocześnie sprzątając. Postanowiłam trochę go wypytać, skoro natrafiła się taka szansa.
— Nazywa się pan Kadmos? — upewniłam się.
— Och, umiesz czytać plakietkę, hę? Tak, owszem. A ty, kelnereczko?
— Jestem Annabeth — oznajmiłam, ale to na Kadmosie nie zrobiło większego wrażenia. — Skąd to oryginalne imię?
— Jest bardzo stare — zaczął, plując przy mówieniu. — Pewnie mi nie uwierzysz i uznasz mnie za wariata, ale mama nadała mi je bardzo dawno temu. Była odważna, stawiając się ojcu, który miał na nią bardzo duży wpływ.
— Jak się nazywali?
Kadmos znieruchomiał, jakby przeciążył mu się procesor.
— Nie pamiętam — odpowiedział zmieszany. — To na pewno było bardzo dawno temu. Chyba nawet radia wtedy nie było. Ale nie wyglądam na tak starego, hę?
— Nie pamiętasz za bardzo przeszłości?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. Pustym wzrokiem spoglądał na ścianę. — Niektóre wspomnienia jakoś mi się zamazują. Chociaż pamiętam, jak ojciec był na mnie wściekły, że porwano moją siostrę. Jak ona miała na imię? Azja? Afryka?
— Europa? — zaproponowałam.
— Tak! — wykrzyknął. — Mądra jesteś, kelnereczko. Ale chyba jej nie znalazłem. — Podrapał się po brodzie z zarostem. — Ojciec zabronił mi wracać bez niej do domu, więc gdzieś się osiadłem. W którym mogło to być roku?
— Poszedłeś do Wyroczni, która poradziła ci założyć nowe miasto. Później przy źródle zabiłeś smoka Aresa, lecz mimo to dostałeś jego córkę za żonę. Harmonię.
— Och, Harmonia... — Z westchnieniem oparł się o miotłę. — Była cudowną żonę. Piękna, mądra, opiekuńcza... Że ja też dałem jej ten naszyjnik!
Kadmos musiał mieć problemy z pamięcią, ale to, co sobie przypomniał, doskonale pasowało do tego Kadmosa z mitów. Zdecydowanie nie nadawał się na autora listu, ale jeśli udałoby mi się wyciągnąć z niego jakieś informacje na temat Harmonii...
— Czyli pamięta pan swoją żonę?
— Ma się rozumieć! A co ty taka ciekawska, hę?
— Piszę pracę o udanych małżeństwach — wymyśliłam na poczekaniu.
— Więc my będziemy idealnym przykładem! Mieliśmy dużo dzieci. Byliśmy szczęśliwi. Może mam jakieś nasze wspólne zdjęcie? Och, nie, wtedy jeszcze nie było aparatów. W każdym bądź razie, musisz mi zaufać, była piękna. Ale lubiła węże. Tak, węże. — Wzdrygnął się. — Wszędzie było ich pełno. Do teraz czasami śni mi się, że zostaje zamieniony w węża.
— Gdzie pana żona? Może mogłabym z całą waszą dwójką przeprowadzić wywiad?
Kadmos znowu jakby się zaciął.
— Od bardzo dawna jej nie widziałem. — Jego oczy zaszły mgłą. — Ostatnim razem chyba z wężami. Ale kiedy to było? Dawno temu — powtórzył. — Może przez tę jej przyjaciółkę?
— Przyjaciółkę? — zainteresowałam się.
Przytaknął.
— Jak się nazywała? Hiacynt? Nie, jakiś inny kwiatek. Irys? Bliżej, ale to chyba nie był kwiatek.
— Iris — zaproponowałam.
— Nie, jakoś inaczej. Podobnie, ale inaczej.
— Eris?
— Och, tak! — ożywił się. — Eris, takie śmieszne imię. — Zarechotał jak świnka.
Trudno było mi sobie wyobrazić przyjaźń między boginią Chaosu i Porządku. Może Kadmos się pomylił? Albo przeciwieństwa się przyciągają? Postanowiłam drążyć temat dalej.
— Dlaczego Harmonia mogłaby zniknąć przez Eris? — zapytałam.
— Bo ja wiem? To tylko moje domysły. Chociaż nie lubiłem Eris, ojciec zabronił mi przeszkadzać w ich przyjaźni. Dzięki temu, że się dogadywały, na świecie panowała Równowaga – trochę Chaosu i trochę Porządku. Nie kłóciły się, rozwiązywały problemy razem. Tak, wtedy to się żyło, nie to co teraz... — Zaczął z powrotem zamiatać podłogę.
— I co się stało dalej? Pokłóciły się?
— Nie tak od razu. — Wytarł smarki rękawem kombinezonu. — Moja kochana Harmonia postanowiła nauczyć Eris sztuki katalogowania. Według mnie porwała się z motyką na słońce. Gdzie Eris i perfekcyjny sposób katalogowania Harmonii! Ale uparła się. Zbudowały wielki gmach na północnym-wschodzie. Zbierały tam informacje o każdej kiedykolwiek mieszkającej na tym świecie osobie. Tak jak Eris dawała sobie jakoś radę z katalogowaniem, tak robiła inne obrzydliwe rzeczy. Sprowadziła kilka rodzin śmiertelników i zrobiła z nich niewolników, którzy mieli wykonywać pracę za nią. Zaczynając od roboty papierkowej, po zbieranie informacji. Harmonii nie spodobało się, że Eris nie bierze sobie do serca jej nauk, tylko zwala robotę na podwładnych.
— Pokłóciły się o głupie katalogowanie? — nie dowierzałam.
— Nie było głupie! Było idealne! Teraz to największa tajna baza, większa niż to wasze CIA i FBI.
— I co się stało dalej?
— Nic. — Wzruszył ramionami. — Przestały ze sobą gadać. Harmonia najpierw chciała zniszczyć ten budynek, ale Eris stawała się od niej potężniejsza, bo łatwiej szerzyć Chaos niż Porządek. Harmonia zamknęła się w zamku z wężami, a później... — Nagle złapał się za głowę, jakby dostał migreny. — Niewiele potem pamiętam. Co się tym tak interesujesz, hę?
Zignorowałam to pytanie. W mojej głowie panowało ożywienie. Eris i Harmonia były kiedyś przyjaciółkami. Pokłóciły się i Eris zaczęła przejmować kontrolę nad światem.
Już rozumiałam, co najlepiej powinniśmy zrobić. Zbrojnie nie mieliśmy szans przeciw Eris. Lecz gdyby zadziałać dyplomacją... Gdyby obie boginie się pogodziły, na świecie znowu byłoby trochę Chaosu i trochę Porządku.
Chodziłam po pomieszczeniu rozentuzjazmowana. To było odkrycie! Te informacje naprawdę były bardzo ważne, mogły zmienić losy wojny. Czyli autor listu nie mylił się. Ale kto to był?
— Jeszcze jedno pytanie, Kadmosie.
Poszłam do pomieszczenia służbowego i wróciłam z szarą kopertą. Pokazałam mu estetycznie napisany list.
— Nie ty to pisałeś?
— Ja? — Spojrzał na mnie zdziwiony. — Po angielsku ledwo potrafię się podpisać.
— Ktoś to wysłał w twoim imieniu.
— Kto?
— Nie wiem.
— A ja wiem.
Spojrzałam w stronę drzwi. Stała w nich młoda dziewczyna w moim wieku. Miała na sobie wieczorową suknie, w ręku drinka, a jej ciemne włosy były spięte na czubku głowy jak u Audrey Hupburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego". Uśmiechała się nieco kokieteryjnie, a mocny makijaż zakrywał bruzdy na jej twarzy. Na sam jej widok podniosło mi się ciśnienie.
Samantha Moore na widok mnie wyciągającej miecz z pochwy uśmiechnęła się.
— To ja wysłałam list, Annabeth. Piper dobrze zna moje pismo, więc stąd jej obawy. Ale i tak wszystkie trzy tu przyszłyście. Według planu.
— Po co nas tu zwabiłaś?
— Głupie pytanie. — Machnęła ręką. — Żeby zwiększyć dzisiejszy bilans śmierci, oczywiście.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top