Rozdział 8 "List w stylu dawnych lat"
Annabeth
Usłyszałam pukanie do drzwi. Schowałam szybko list do plecaka. Zasunęłam zamek i powiedziałam "Proszę". Do pokoju wślizgnęła się Piper. Spojrzała za siebie, co, zważając na to, że nie miała wzbudzać żadnych podejrzeń, nie należało do najrozsądniejszych. Wskazała palcem na klucz, ale ja pokręciłam głową.
— Ma to wyglądać normalnie — powiedziałam — a zamykanie się w pokoju do tego nie należy.
— A jeśli ktoś nagle wejdzie?
— Dlatego musimy załatwić to szybko.
Piper uklęknęła przy mnie. Zauważyłam, że niedawno znowu maltretowała swoje brązowe włosy nożyczkami z Garfieldem, bo nieznacznie się skróciły. Zostawiła je rozpuszczone, przez co nieco przysłaniały jej oczy, które w ostrym świetle przedostającym się przez okno, wydawały się krystalicznoniebieskie. Pasowały kolorystycznie do lawendowego T-shirtu.
— Na pewno masz ten list?
Otworzyłam plecak i wyjęłam sztywną, szarą kopertę.
— Nigdzie się bez niego nie ruszam.
— Percy więcej się o niego nie dopytywał?
— Na szczęście nie.
— Myślisz, że coś podejrzewa?
— Chyba nie.
Kilka dni temu, kiedy koperta zaadresowana do mnie przyszła razem z resztą poczty, Percy długo drążył temat jej nadawcy. Musiałam użyć nieco aktorskich umiejętności, aby przekonać go, że to tylko list od Ateny. Źle się czułam, okłamując go, ale nie mogło wydać się to, co robiłyśmy.
— Czy nikt nie będzie nic podejrzewał? — zapytała.
— Piper. — Przewróciłam oczami. — To normalne, że postanowiłyśmy pójść do galerii.
— A reszta nie będzie grzebała w tym czasie w naszych pokojach?
— Percy i Paul idą na kręgle, Sally, maluchy i Krasnal jadą na plażę, a Hedwig nie zniżyłaby się do tego poziomu.
Przyznała mi rację.
— Z Clarisse spotykamy się już na miejscu?
Przytaknęłam.
— Masz strój do przebrania?
— Czy to naprawdę konieczne?
— Może nie, ale powinno pomóc.
Zapakowałam wszystko, co niezbędne do plecaka i ruszyłyśmy ku drzwiom. Kiedy je zamykałam, ogarnęłam wzrokiem pokój. Był dokładnie taki, o jakim zawsze marzyłam. Po prostu perełka architektoniczna. Wyglądał ascetycznie, dzięki czemu łatwiej było mi się skupić. Wielkie okna dostarczały naturalne światło do dużego biurka, na którym miałam porozkładane różne szkice na studia. Ściany pomalowano na ciepły odcień szarego, dzięki czemu łóżko z milionem poduszek nie przytłaczało. Całą jedną ścianę zajmowały półki z książkami, których złote litery lśniły na ich grzbietach.
Zeszłyśmy z piętra do salonu. Lunita nerwowo grała na fortepianie "Dla Elizy" Beethovena, z głową w obłokach, czekając, aż Sally ubierze buty Charlotte. Aż trudno mi było uwierzyć, że ona i Piper są spokrewnione przez Afrodytę. Prezentowały kompletnie inny typ urody. Piper była dumna, wysoka, kobieca. Nie lubiła eksponować swojego piękna, ale również nie musiała tego robić, bo naturalnie wyglądała najlepiej.
Z Lunitą nie miała nic wspólnego. Jej asem w rękawie były duże, turkusowe oczy, delikatne rysy twarzy oraz uroczy uśmiech. To nadawało jej bardzo dziewczęcego uroku. Mogła się wydawać rozmyta i nijaka w tłumie innych "uroczych" nastolatek, ale dwa pieprzyki na jej twarzy dodawały jej charakteru. Chociaż władała czaromową o wiele gorzej niż Piper (albo w ogóle), większość oczarowywała intensywnym kolorem tęczówek, które bardzo współgrały z jej długimi brązowymi włosami.
— Idziemy do galerii — oznajmiłam.
Salon był jeszcze urządzany przez matkę Lunity. Trudno było stwierdzić, jaki był to styl architektoniczny, bo była to kolejna nijaka rzecz w tym mieszkaniu. Wszystkie ściany pomalowano na śnieżny biały, który wręcz bił po oczach, a z sufitu zawieszonego kilka dobrych metrów nad nami zwisał kryształowy żyrandol, który kojarzył mi się z kiczem. Na środku stała duża, jasna kanapa, a Sally próbowała ją rozweselić kolorowymi poduszkami. I w tym pomieszczeniu znajdowały się wielkie szyby, tak kojarzące się z nowojorskimi apartamentowcami. Oprócz Central Parku, widać było przez nie również spory, kanciasty balkon. Po drugiej stronie salonu znajdowały się duże, drewniane, kolonialne drzwi, tak nie pasujące do (chyba z założenia) nowoczesnej reszty. Za nimi był korytarz i bezpośrednie dojście do windy, którą można było się tu dostać z hallu na parterze tylko przy pomocy karty magnetycznej, która służyła jako klucz.
Innymi słowy, był tu groch z kapustą. Jakby mama Lunity nie mogła się zdecydować, czy chce mieć nowoczesny apartament wypchany technologią, czy pałacykową rezydencję sprzed stu lat.
— Wróćcie przed zmierzchem — poprosiła Sally.
— Postaramy się. — Uśmiechnęłam się.
— Bawcie się dobrze. — Percy pocałował mnie w policzek. — Przynieście mi niebieskie żelki. Nie granatowe jak ostatnio.
Przewróciłam oczami. Mania Percy'ego na punkcie niebieskiego jedzenia wielu osobom wydawała się dziwna, ale dla mnie była kolejną rzeczą, za którą nie mogłam go nie kochać.
Lunita przyglądała się nam. Jej chłodne spojrzenie przyprawiało mnie o dreszcze. Od początku coś mnie w niej niepokoiło, może nawet przerażało. Kiedy pierwszy raz przyjechała do Obozu Herosów wyglądała na dwunastolatkę, chociaż zachowywała się odpowiedzialnie jak dorosły. Nie podobało mi się to. Zamiast radości, życia, energii, wydawała się taka opanowana i wypruta z emocji jak to tylko możliwe. Zawsze miałam wrażenie, że coś się kryje pod tą pokerową twarzą, przez co nie potrafiłam jej zaufać, zresztą jak większość obozowiczów, przez co nie cieszyła się zbytnią popularnością. Mimo że nabrałam do niej szacunku po tym, jak nie zdradziła współrzędnych obozu Eris, mój stosunek do niej się nie zmienił.
— Czy przemyślałaś sprawę? — spytała mnie, zamykając klawiaturę fortepianu.
Lunita poprosiła, abym ja i Piper dołączyłyśmy do jej drużyny na misji. Chociaż podjęłyśmy już oczywistą decyzję (obaj nasi chłopcy zostali już wyznaczeni wcześniej), wolałyśmy potrzymać ją w niepewności i stresie.
— Jeszcze nie. Odpowiemy ci jutro.
Nie była zadowolona z naszej odpowiedzi, ale starała się to jak najbardziej ukryć. Razem z Piper poszłyśmy do windy, zjechałyśmy na dół i ruszyłyśmy na Riverside Boulevard. Stąd był spory kawałek do Central Parku, ale spacer w tak piękną pogodę należał do przyjemności, szczególnie patrząc na to, co jeszcze było przed nami.
Szłyśmy zatłoczonymi ulicami Nowego Jorku, rozkoszując się delikatnym, letnim wiatrem i ciepłymi, przyjemnymi promieniami słońca, które przebijały się między wysokimi wieżowcami. Wokół nas miasto żyło. Ludzie rozmawiali, samochody stały w korkach, żółte taksówki trąbiły na pieszych wbiegających na pasy na czerwonym świetle.
Mieszkając przez ostatni rok w Nowym Rzymie, już prawie zapomniałam, że może być takie natężenie decybeli. Rzymskie miasteczko było oazą spokoju w porównaniu z Nowym Jorkiem, choć średnio raz na tydzień na głównym placu odbywała się jakaś uroczystość. Rzymianie uwielbiali imprezować. Potrafili wymyślić sobie Święto Podeszwy Buta, byle tylko spotkać się, potańczyć, pojeść. Na początku Percy'emu i mnie się to podobało, jednak z czasem głośna muzyka stawała się irytująca. Cieszyłam się, że mieszkamy na obrzeżach miasta.
— Nie podoba mi się to — wypaliła Piper.
Posłałam jej pytające spojrzenie.
— Co konkretnie? To, że nie mówimy o tym reszcie grupy czy samo to, co będziemy robić?
Ufałam Piper. Jej przeczucia nie zawodziły. Ja zawsze analizowałam sytuację rozumem, a ona dzieliła się ze mną swoimi odczuciami. Ale ostatnio jej intuicja jakby się zamgliła. Coraz częściej się myliła, coś, co jej zdaniem było niewinne, okazywało się pułapką i na odwrót.
— Chodzi raczej o ten list — wytłumaczyła. — Wydaje się taki... No nie wiem... Sztuczny? Mam wrażenie, że on nie jest z nami szczery.
Zmarszczyłam czoło. Sięgnęłam do plecaka po kopertę. Analizowałam ten list już wielokrotnie, ale nie natrafiłam na nic, co wzbudziłoby moje podejrzenia. Pismo było pochyłe, estetyczne, litery równe, wręcz wykaligrafowane. Język wiadomości został utrzymany w uroczystym, nieco staroświeckim tonie, ale nie użyto archaizmów, co mogło świadczyć o dostosowaniu się do odbiorcy. Jeszcze raz przeleciałam wzrokiem tekst.
Szanowna Panno Chase,
Ośmielam się do Pani pisać z konkretnego powodu. Wiem o misji herosów rzymskich i greckich, w której ma Pani uczestniczyć. Znam Wasz program działania oraz problemy.
Posiadam pewne informacje o osobie Harmonii – bogini, której szukacie. Sądzę, że mogą Wam się przydać nie tylko w jej odnalezieniu, ale również w planach bardziej wybiegających w przyszłość.
Pracuję w zoo w Central Parku. W najbliższy poniedziałek, dnia 11 czerwca, odbędzie się w zoo spotkanie fundatorów. Potrzebne są na wieczór hostessy, które będą roznosić drinki ważnym gościom. Gdyby pani zgodziła się objąć tę posadę na te parę wieczornych godzin, otrzymałaby pani nie tylko wynagrodzenie w wysokości stu dolarów amerykańskich, ale również informacje o Harmonii.
Jeżeli nie ufa mi Pani dostatecznie, może Pani przyjść z towarzyszkami, lecz nie więcej niż dwiema. Znajdę Panią sam na spotkaniu.
Z wyrazami szacunku,
Profesor Kadmos
List był nietypową wiadomością, pierwszą tego typu, jaką w życiu otrzymałam. W dzisiejszych czasach nikt już nie pisał nic w tym klimacie, lecz królowały e-maile i SMS-y. Jednak samo to, że nadawca twierdził, że ma przydatne informacje o Harmonii, mnie zaintrygowało. Od lata staliśmy w martwym punkcie. Nie udało nam się jej odnaleźć, a to z nią wiązaliśmy duże nadzieje na pokonanie Eris.
Szukałam w internecie informacji o profesorze Kadmosie, lecz nic nie znalazłam. Dopiero w bibliotece Lunity jej sowa, Selene, przyniosła mi starą, antyczną księgę po grecku, gdzie jego imię zostało wspomniane, ale nie jako uczonego, lecz króla Tyru, brata Europy, męża Harmonii. Według mitu zabił jednego smoka Aresa, czego bóg nigdy mu nie wybaczył. Po śmierci razem z Harmonią mieli zostać zamienieni w węże i przyjęci na Pola Elizejskie. Jednak to nie mogło być do końca prawdą, bo Harmonia kilkaset lat później była widziana jako bogini. Może więc Kadmos również stał się nieśmiertelny i obracał się teraz w wyższych sferach?
— Ludzie teraz tak nie piszą — powiedziała Piper. — Nawet listy oficjalne nie są aż tak ugrzecznione.
— Musimy to sprawdzić. Może kłamie, może to pułapka, ale jeśli choć część tego jest prawdą, to musimy zaryzykować.
— Nie podoba mi się to, że nikomu innemu nie powiedziałyśmy o tym, gdzie idziemy. Jeśli coś nam się stanie...
— Nic nam się nie stanie. Sprawdziłam i faktycznie dzisiaj wieczorem odbywa się bankiet dla fundatorów w zoo. Będzie tam dużo osób. To centrum miasta. Nikt inteligentny nie wszczynałby walki w otoczeniu tylu śmiertelników.
— Mogłyśmy powiedzieć chociaż Percy'emu.
Westchnęłam ciężko. Nie rozumiałam, dlaczego Piper broni się tak mocno rękami i nogami przed spotkaniem z Kadmosem. To mnie irytowało. Wolałam zawsze być wszystkiego pewna, obejmować rozumem, a nie poruszać się w sferze domysłów, gdybań i intuicji.
— Percy jest zbyt gwałtowny — zaczęłam tłumaczyć przyjaciółce po raz któryś. — On, jak i większość obozowiczów, chce pokonać Eris w walce, co jest raczej niemożliwe.
— Raczej?
— Owszem, raczej. Nie wiemy, jak będą wpływać na nią śmierci potworów Chaosu. Wszyscy wyobrażają sobie, że gdy będziemy odbierać Olimp, będziemy walczyć mieczami jak podczas walki z Gają czy Kronosem. Nie widzą innego wyjścia, bardziej pokojowego.
— Kompromisu?
Przytaknęłam.
— To byłoby dobre dla obu stron. Herosi nie traciliby życia, a Eris nie zostałaby strącona do Tartaru po tym, jak Olimpijczycy na powrót staną się bogami.
— Ale najpierw muszą się stać — słusznie zauważyła.
— Do tego właśnie potrzebna nam Harmonia. Musimy dowiedzieć się, jaki ma charakter. Jeśli jest choć w połowie tak zrównoważona i dyplomatyczna jak Krasnal, może będzie mogła osobiście negocjować z Eris.
— A jeśli nie będzie chciała pomóc?
— Dlaczego miałaby nie chcieć? Porządek, ład dodają jej siły, a my chcemy je przywrócić. Działamy w jej interesie.
Przerabiałyśmy ten temat po raz któryś. Piper nadal nie wyglądała na przekonaną. Zastanawiałam się, czy dostrzega w tym planie jakąś lukę, której ja nie zauważyłam. Dziewczyna od początku wakacji zachowywała się dziwnie. Od przyjazdu ze szkoły w Los Angeles była inna. Dopytywałam się, czy coś się stało z jej tatą, ale wręcz przeciwnie – grał główną rolę w kolejnej wielkiej produkcji. U Jasona, jej chłopaka, też było wszystko dobrze. Po zakończeniu roku szkolnego czas do misji postanowił spędzić w Obozie Jupiter razem ze starymi przyjaciółmi. Nie rozumiałam, co gryzie Piper. Czułam, że muszę w końcu wyciągnąć z niej prawdę.
Weszłyśmy do kawiarni niedaleko Central Parku. Przy stoliku w kącie w cieniu siedziała Clarisse La Rue. Na klientów lokalu patrzyła z byka, jakby według niej wszyscy byli potworami. Po raz pierwszy widziałam ją w sukience i musiałam przyznać, że nie było jej w niej ładnie. Może był to jedynie wynik tego, że zawsze widywałam ją w spodniach i luźnych T-shirtach, lecz mała czarna dziwnie ją opinała. Suknia miała jedynie szerokie ramiączka, więc dało się zobaczyć jej umięśnione ręce, których mógł jej pozazdrościć niejeden amator siłowni. Brązowe włosy spięła jak zwykle w kitkę, a obok niej leżała dwumetrowa włócznia, co było dość nietypowym widokiem w kawiarni. Jednak dziewczyna wydawała się tym nie przejmować, zamiast tego mierzyła nas spojrzeniem wściekłych, brązowych oczu.
— Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam na sobie jakąkolwiek sukienkę — oznajmiła.
— Jako hostessy musimy ładnie wyglądać — rzekła Piper.
— Oby założenie tego się opłaciło — warknęła.
— Chrisowi się nie spodobało?
— Niech tylko spróbowałby się odezwać.
— Na ślub też nie zamierzasz ubierać sukni?
— A jak myślisz?
Clarisse miała już dwadzieścia cztery lata. Może to i tak był młody wiek na ślub, ale jeśli heros dożywał w ogóle tego, było to sukcesem. W Walentynki Chris oświadczył się Clarisse, jednak dziewczyna nie przyjęła pierścionka. Chciała z tym zaczekać do pokonania Eris. Szaleństwem było dla niej planowanie ślubu, kiedy ona miała jechać na misję, bo Krasnal wybrał ją do swojej elitarnej drużyny. Po części się z nią zgadzałam. Jednocześnie byłam pewna, że ja nie byłabym w stanie odmówić klęczącemu z pierścionkiem Percy'emu.
— Idźcie się przebrać, do bankietu nie zostało dużo czasu — burknęła.
Poszłyśmy do łazienki. Ubrałyśmy zwykłe, czarne sukienki, a włosy spięłyśmy w koki. Piper wyglądała naprawdę bardzo ładnie, pewnie. Ja za to miałam wrażenie, że ubranie zbyt dużo pokazuję. Sama byłam przyzwyczajona do noszenia jeansów, więc widok w lustrze moich bladych obojczyków był dla mnie nieco nietypowy.
Po poprawieniu makijażu razem z Clarisse wyszłyśmy z kawiarni i ruszyłyśmy do Central Parku. Każda z nas miała swoją broń, bo naprawdę nie wiedziałyśmy, co może nas czekać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top