Rozdział 42 "Gazy halucynogenne lub udar słoneczny"
Luna
Tej nocy nie dane mi było spokojnie wypocząć. Najpierw siedziałam do późna z Frankiem i Aleksandrem, aby spróbować przeanalizować zachowanie Żółtego Cesarza i może jeszcze coś wynieść z legendy o Hundunie. Nie podobało mi się, że praktycznie jedyne informację o potworze pochodziły właśnie od tego mężczyzny, o którym wszyscy mieliśmy wrażenie, że nie warto obdarzać go zaufaniem. Nasze starania nie przyniosły jednak zbyt dużych rezultatów.
Nad ranem, po mojej warcie, padłam zmęczona na koję, jednak moje myśli nie pozwalały mi zmrużyć oka. Gdy w końcu zasnęłam, doszłam do wniosku, że wolałam pozostać na jawie.
Ponownie znalazłam się w przełęczy pomiędzy dwoma górami na Wyżynie Meksykańskiej. Deli właśnie wyrwała mnie z lekcji Aleksandra w celu oprowadzenia po okolicy. Szłyśmy przez wioskę w dolinie, gdzie koncentrowało się całe życie społeczności azteckiej. Niskie drewniane domki ustawiono bez żadnego ładu i składu. Byliśmy tu już drugi dzień, a ja nadal z łatwością się gubiłam. Po wydeptanych drużkach kręcili się to tu, to tam rezydenci Doliny Texcoco. Z jednej strony potrafiłam znaleźć podobieństwa pomiędzy tym miejscem a Obozem Herosów czy Jupiter, a jednocześnie różnice napotykało się na każdym kroku.
W przeciwieństwie do greckich lub rzymskich siedzib, tu znajdował się cały przekrój wiekowy. Kultura aztecka odradzała się bardzo powoli i potrzebowała do tego głównie mądrości i pamięci starców niż mięśni młodych, bo póki co nie było z kim walczyć. Oprócz Huracana, który jednak przerastał ich możliwości.
— Co sobie życzysz zobaczyć? — spytała z uśmiechem Deli.
W porannych promieniach słońca jej skóra nabierała jeszcze cieplejszej barwy. Krótko ścięte włosy odsłaniały kark, na którym wytatuowano jakiś znak, jednak jego większość kryła się pod T-shirtem.
— Cokolwiek, byle nie pierwiastki.
Zaśmiała się.
— To chodźmy nad rzekę. — Skierowała się głównym traktem na zachód, w stronę przystani.
Odkąd przybyliśmy, była to moja pierwsza okazja, by pogadać z kimś miejscowym sam na sam. A pytań miałam wiele.
— Czy to rozsądne zakładać obóz pomiędzy dwoma wulkanami, w tym jednym aktywnym?
— Tak, bardzo — odparła. Zmarszczyłam brwi. — Odstrasza on ludzi. Nie zapędzają się w te strony, bo to niebezpieczne. Potrzebujemy takiej dodatkowej ochrony, bo jeszcze udoskonalamy naszą granicę.
— Mówisz o tej rzece która otacza całą dolinę?
Przytaknęła.
— Kiedyś w tym miejscu, gdzie obecnie znajduje się miasto Meksyk, było święte jezioro Texcoco. Władze jednak postanowiły je wysuszyć pod rozbudowę, więc bogowie stworzyli koryto i przenieśli wodę tutaj. Chroni nas przed potworami, ale jeszcze miewamy z nią problemy.
— To znaczy?
Zaczęła się bawić kolczykiem.
— Nie mamy satyrów, którzy przyprowadzaliby nam nowych rekrutów, więc musimy dawać sobie radę jakoś inaczej. Gdy w końcu nowi ludzie do nas trafiają, powinni być w stanie wejść do doliny. Jednak wtedy jest też ryzyko, że wkradnie się tu jakiś potwór. Podkręcenie "ustawień" granicy może nas lepiej uchronić od niebezpieczeństw, ale za to praktycznie nikt nie będzie mógł dostać się do środka. Nawet ci, co powinni. Dodatkowo krąży stara legenda, że kiedyś, jeszcze przed konkwistadorami, rozregulowano magię rzeki, a ludzie utknęli w dolinie, nie mogąc się nawet z niej wydostać.
— Jak? Nie byli w stanie przeprawić się przez rzekę?
Wzruszyła ramionami.
Opuściłyśmy obszar zabudowany. Wydeptaną drogę otaczał z obu stron las. Drzewa o szarych pniach zwieszały ku nam długie gałęzie z intensywnie zielonymi liśćmi. Czułam się jak jakaś postać z baśni idąca do babci starym, europejskim gościńcem. Było to zupełnie coś innego w porównaniu z amerykańskimi ulicami.
— Czyli żeby wejść do doliny, wystarczy pokonać rzekę?
— I tak, i nie. Teoretycznie mamy kilka wejść w okolicy, na przykład wpływając do odpowiedniej groty (będziemy ją dzisiaj mijać, to ci pokażę), lecz znajdziesz je tylko jeśli wiesz o ich istnieniu. Nieco jak Komnata Życzeń w Hogwarcie. Dlatego rekrutom podajemy współrzędne bramy przez Meksyk, tej samej, co użyliście z Jego Wysokością. Tam zawsze stoi strażnik i wpuszcza odpowiednich ludzi, którzy magicznie pojawiają się w przełęczy.
Pomiędzy drzewami zaczęła się pojawiać rzeka. Po minucie dotarliśmy do koryta szerokiego na jakieś kilkanaście metrów. Przy piaszczystym brzegu stał kajak. Wciągnęłyśmy go do wody. Już chciałam złapać za wiosło, jednak Deli zabrała mi je.
— Po co się przemęczać?
Wychyliła się nieco za burtę, wkładając dłoń do wody. Kajak ruszył, jakby pchał go jakiś prąd.
— Widzę, że nie tylko ja mam wodne koneksje — stwierdziłam. — Jesteś córką boga rzeki?
— U nas to działa inaczej. Bogowie Ometecuhtli i Omecihuatl to rodzice wszystkich wojowników. Znaczy nie dosłownie ich ciał, a bytów niecielesnych. Gdy rodzi się jakieś dziecko, zazwyczaj w rodzinie z azteckimi korzeniami, bogowie decydują, czy wszczepiają w niego "duszę". Jeżeli to uczynią, jest to niezwykły honor. Och, tutaj jest ta jaskinia, o której ci mówiła.
Wskazała palcem już oddalający się punkt. Jedyne co zobaczyłam, to sporej wielkości pokryty jakąś roślinnością głaz mający otwór od strony rzeki. W ciemności znikała w nim woda.
— Kiedy dziecko dorasta, któryś z bogów wybiera je sobie na swojego protegowanego oraz daje wskazówki do Doliny Texcoco. Dodatkowo dzieciak dostaje jego moce, walczy w jego imieniu, jest trochę takim jego ziemskim ambasadorem. Tutaj uczymy się wojować, używać naszych mocy, a starsi przekazują nam swoją wiedzę. W ten sposób podtrzymujemy pamięć o naszej kulturze.
— W takim razie nie jesteś córką, a protegowaną wodnego boga.
— Tak, bogini Chalchiuhtlicue.
— Te wasze nazwy to prawdziwe łamańce językowe.
— Lubimy mówić, że umiejętność ich wymawiania to nasza kolejna supermoc. — Puściła oko.
Płynęłyśmy dość szybko, jednak nadal dało się podziwiać widoki. Wysokie, wąski drzewa pięły się do góry, gdzie ich gałęzie tworzyły zielony dach nad ściółką. Promienie słońca przedostawały się przez liście. Słońce przyjemnie grzało, a lekki wiaterek rozwiewał delikatnie włosy. Deli przymknęła oczy, rozkoszując się pięknym dniem.
— Płyniemy do jakiejś góry? — upewniłam się.
Skinęła głową.
— Góra Tlaloc to nasze święte miejsce. Jest nieco oddalona od Doliny Texcoco, ale rzeką można się tam szybko dostać. To takie nasze wzgórze świątynne. Składamy tam ofiary dla bogów, odbywają się tam najważniejsze uroczystości. Co ciekawe, Tlaloc to bóg deszczu, więc na samym szczycie zawsze pada. Dlatego to tam źródło ma nasza rzeka. — Coś nad zewnętrznym brzegiem rzeki zwróciło moją uwagę. Zmrużyłam oczy, aby się temu przyjrzeć. — Ponadto, Tlaloc to mąż Chalchiuhtlicue, więc w pewnym sensie...
— Deli — przerwałam jej. — Tam ktoś chyba leży.
Odwróciła się, by spojrzeć w odpowiednią stronę. Beztroska nagle zniknęła z jej twarzy. Kajak gwałtownie skręcił. Gdy tylko znalazłyśmy się bliżej brzegu, Deli wyskoczyła i podbiegła do, teraz już nie miałam wątpliwości, ciała. Odwróciła je na plecy.
Zbliżyłam się. Twarz młodego chłopaka zastygła w przerażeniu. Spojrzałam niżej. Rozszarpano koszulkę, rozcięto skórę. W jego piersi ziała dziura. Było pełno krwi. Po kolorze stwierdziłam, że całkiem świeżej. Deli przeklęła po hiszpańsku.
— Wyrwał mu serce — powiedziała cicho. Podniosła spojrzenie na mnie. — Huracan.
Cały czas miałam przed oczami rozorane ciało chłopaka, pewnie młodszego ode mnie. Wiedziałam, że po takich widokach nie zasnę ponownie. Postanowiłam, jak każdego poranka, udać się do Marka i trochę się z nim poprzytulać.
Na palcach przemknęłam do jego sypialni. Wsunęłam się do środka, zamykając bezgłośnie drzwi. Zdziwiłam się, ujrzawszy jego koję pustą. Zwykle o tej godzinie jeszcze smacznie spał. Nie byłam pewna, co teraz zrobić.
Na szczęście problem sam się rozwiązał, gdy Mark wszedł do pokoju. Był już w pełni ubrany i rozbudzony, jakby dobiegała nie siódma rano, a co najmniej dwunasta. Zauważyłam również jego zaczerwienione policzki.
— Od kiedy jesteś porannym ptaszkiem? — zapytałam.
Zmieszał się.
— Znaczy... Miałem koszmary i nie mogłem już spać. — Podrapał się za uchem. — Ty też?
Przyciągnęłam go bliżej do siebie. Wtuliłam się w jego pierś. Coś mnie uderzyło, lecz nie potrafiłam określić co. Objął mnie, jednak zdawało mi się, że nie tak mocno jak zwykle. Ugh, Lunita, już popadasz w paranoje.
Złapał się nagle za głowę, krzywiąc się.
— Nadal masz migrenę? — zatroskałam się. — Może Tatiana ma na to jakąś miksturę?
Nie, to samo przejdzie. — Odsunął się. — Pomóc ci zasnąć?
Zastanawiałam się przez moment.
— Nie. Czeka mnie dzisiaj sporo pracy, więc lepiej się już za nią wziąć. Pomagam Leo z żaglem. — Wycofałam się w stronę drzwi. — Na pewno wszystko w porządku? Może chcesz, żeby z tobą zostać?
— Nie, naprawdę nic mi nie jest. To tylko ból głowy. — W swoich słowach nie był przekonujący, jakby sam nie miał pewności, co mówi. — Nie będę się obijał, gdy inni pracują.
— Okej — zgodziłam się niechętnie. — To do zobaczenia.
Wyszłam na korytarz, ale jeszcze przez chwilę stałam przy drzwiach Marka. Dziwne uczucie pojawiło się w moim brzuchu, jakby jakieś małe robaczki zaczęły sobie tańczyć w jelitach. Nie potrafiłam tego racjonalnie wytłumaczyć, lecz miałam złe przeczucia. Postanowiłam tego dnia mieć Marka na oku.
Siedziałam okrakiem na, jak się dowiedziałam od Leo, salingu, czyli tak po ludzku poprzecznej belce, prostopadłej do głównej części masztu. Jason znajdował się naprzeciwko mnie, nie tylko by złapać mnie w razie upadku z tej wysokości, lecz również by nauczyć mnie szyć, ponieważ zostaliśmy oddelegowani do pozszywania naddartych żagli, szczególnie w rejonie mocowań. Syn Hefajstosa tymczasem męczył się z linami i wantami.
— Musisz robić bliżej nakłucia, bo się wszystko rozejdzie — instruował mnie Jason.
Nie spodziewałam się po nim takich umiejętności. Z igłą szło mu doskonale, dziesięć razy szybciej niż mnie. Czułam się dziwnie, pobierając od niego jakiekolwiek nauki. Obstawiałam, że po zeszłorocznych wydarzeniach z plaży już nigdy nie będziemy w stanie zachowywać się w swoim towarzystwie normalnie. Dochodziła jeszcze kwestia Piper. Pomimo starań, nie mogłam się powstrzymać, aby o to nie zapytać.
— Jak tam ci się układa z Piper? — starłam się, aby zabrzmiało to nonszalancko.
Jego mięśnie momentalnie się napięły. Weszłam na pole minowe. Jednak zamiast zachować się ostrożnie, postanowiłam przybrać taktykę biegu slalomem przez sam środek.
— Skąd nagle to pytanie? — zdziwił się.
— Niezręcznie tak siedzieć bez słowa.
Po stokroć wolałam pracować w ciszy, jednak niektóre rzeczy wymagają wyrzeczeń.
— Myślałem, że w takich przypadkach raczej rozmawia się o pogodzie.
— Rozmowy o pogodzie są passé. — Ukłułam się igłą w palec. Na skórze pojawiła się już nie pierwsza czerwona kropka. Do końca roboty zdążę się wykrwawić. — A po wykręcaniu się od odpowiedzi już można wysnuć pewne wnioski.
Zakończył ścieg. Wyjął z kieszeni szpulę z nicią i nawlókł ją na igłę. Nie spojrzał na mnie ani razu.
— Dlaczego miałbym o tym z tobą rozmawiać? Nie jesteśmy przyjaciółmi.
Wahałam się, czy powiedzieć mu o flirtach Piper. Z jednej strony czułam, że powinnam to zrobić, jednak z drugiej bałam się. Nie potrafiłam wyjaśnić tego nawet przed samą sobą. Za każdym razem, gdy otwierałam usta, głos w moim gardle zamierał. Czego się tak naprawdę obawiałam?
Z dołu usłyszałam już drugie dzisiaj hiszpańskie przekleństwo. Leo złapał kurczowo jedną z lin.
— Złaźcie szybko z masztu!
Jason uniósł się i wziął mnie pod pachy jak małe dziecko. Wylądowaliśmy na pokładzie.
— Pomóż mi, Jason — stęknął Leo. — Zaraz wszystko runie. Luna, leć do maszynowni po skrzynkę z narzędziami.
Zbiegłam pod pokład. Do celu prowadziły dodatkowe schody, jak do piwnicy. Weszłam na nie i nagle przystanęłam. Na ścianie zobaczyłam cień. Były to dwie osoby w czymś w rodzaju objęcia.
— Mówiłam, że to genialny plan — radosny głos Piper co chwilę był przez coś zagłuszany. — Uśpiłeś Lunie czujność kłamstwami o moich flirtach, ale nie na długo. W końcu się domyślą.
— Nie sądzę, świetnie nam idzie.
Zapomniałam jak się oddycha. Tę lekką chrypkę rozpoznałabym wszędzie. Mark i Piper stali wklejeni w siebie. Chyba się całowali. Nie wierzyłam własnym oczom, a co dopiero uszom. Zamarłam, nie będąc się w stanie ruszyć. Moją pierś zalało paraliżujące uczucie, jakbym tonęła.
— Oni nie są aż takimi idiotami — stwierdziła dziewczyna. — Podobają mi się te nasze schadzki, dodają tyle emocji, ale Luna cię dzisiaj prawie przyłapała.
— Jeśli się ujawnimy...
— Pragnę cię pocałować na oczach wszystkich. Żeby mi zazdrościli. Żeby Jason zobaczył, co stracił.
— A nie lepiej jeszcze chwilę pozostać w ukryciu? Bycie chłopakiem Luny jest bardzo użyteczne.
— Masz na myśli "wygodne". Jeszcze chwila, a stanę się zazdrosna.
Mark się roześmiał. Nie brzmiało to jak ciepły, wesoły odgłos, który zawsze sprawiał mi tyle radości, a ochrypły, wyrachowany rechot, którego nie powstydziłby się niejeden antagonista. Przeszły mnie dreszcze.
— Kocham tylko ciebie, Piper. Jesteś moją piękną boginią, a Luna tylko narzędziem. Nawet nie próbuj się do niej porównywać.
Cienie z powrotem się do siebie zbliżyły. Ja nie czułam nic, a jednocześnie wszystko. Moje policzki płonęły, a resztę ciała przechodziły dreszcze. W moich żyłach płynęła energia, za to nogi zdawały się przemienić w ołów.
Zamknęłam oczy, lecz nadal słyszałam głosy. Miałam wrażenie, że są to syczące szepty, wwiercające się w moją głowę. Nie mogłam tego znieść.
Jednym krokiem znalazłam się na korytarzu. Trzasnęłam za sobą drzwiami. Zrobiło mi się niedobrze. Nie potrafiłam w to uwierzyć. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, w życiu bym nie uwierzyła. Lecz teraz zaczynało mieć to sens. Piper i Mark spędzali sporo czasu razem. Chłopak kłamał, że to mu się nie podoba. Dzisiaj rano nie znalazłam go w pokoju, bo był na spotkaniu z nią. Gdy go przytuliłam, poczułam jej zapach. Przez cały ten czas chodził ze mną, tylko ze względu na korzyści. Robił to od początku? Już zimą sobie tak to wykalkulował? Oszukiwał mnie przez te wszystkie miesiące?
Po Piper, tej żmii, mogłam się tego spodziewać. Ale Mark? Czy to wszystko było tylko grą? Udawał cały czas? Nie wierzyłam w to. Kochałam go i miałam pewność, że on też.
Chyba że on... nie?
— Luna! — Zdałam sobie sprawę, że jestem z powrotem na pokładzie. Leo spojrzał na mnie wściekle. — Gdzie są narzędzia? Czemu ich nie przyniosłaś?
Patrzyłam na niego, nie rozumiejąc. Tyle myśli przelatywało przez moją głowę, emocje były nie do zniesienia.
— Luna! — Leo krzyknął. — Rusz się.
Spojrzałam na nich. Jason i Leo mocowali się z jakimiś linami. Silny wiatr rozwiewał ich włosy. Dopiero zdałam sobie sprawę, że zaczęło mocno bujać statkiem na falach.
— Narzędzia. Tak.
Zawróciłam i wbiegłam z powrotem pod pokład. Gdy znalazłam się z powrotem przed drzwiami maszynowni, zawahałam się. Jeśli oni nadal tam są? Przełknęłam ślinę. Strach przed konfrontacją mnie obezwładniał. Gula w gardle uwięziła głos. Czułam, że łzy są gotowe na swoją scenę. Z drugiej aż palce mnie świerzbiły, żeby komuś przywalić. Wbiegłam do środka, gotowa rozprawić się z tym, co zastanę.
Stanęłam jak wryta. Maszynownia była pusta. Ani śladu po kimkolwiek. Jakieś urządzenia buczały, różne części porozrzucano po podłodze. Nic nadzwyczajnego. Wydawało się, że wcale tutaj przed chwilą nikt się nie całował.
Może faktycznie nic takiego nie miało miejsca.
Złapałam się za głowę. Przecież Mark by mnie nie zdradził. Znaczy, zrobił to już raz, ale to co innego. Teraz było inaczej. Kochałam go i nie wyobrażałam sobie misji bez jego bliskiej obecności. Przecież nie mógł udawać tego uczucia. Przez tyle przeszliśmy. Nie chciałam w to wierzyć. Tak o mnie dbał, martwił się. Jego dotyk, objęcia, pocałunki – czułam drzemiącą z nich czułość. Nie dało się tego sfałszować.
Pewnie się nawdychałam jakiś halucynogennych gazów. Albo to przez brak snu. Wierzyłam, że na sto procent da się znaleźć racjonalne wyjaśnienie na to. Próbowałam się uspokoić. Nic się nie stało, wszystko było w porządku.
Otrząsnęłam się. Narzędzia. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i szybko dojrzałam czerwoną, metalową skrzynkę. Wzięłam ją pod pachę i pognałam na górę.
— Co tak długo? — krzyknął Leo.
Wyszarpnął ode mnie opakowanie. Wyjął szybko jakiś klucz czy inny metalowy wihajster. Pogrzebał coś u podnóża mocowania lin i miałam wrażenie, że kryzys minął. Jason puścił sznur. Otarł pot z czoła, wzdychając ciężko.
Skrzynka przesunęła się po pokładzie. Morze coraz bardziej bujało. Spojrzałam w niebo. Przed chwilą nic nie przykrywało palącego słońca. W przeciągu pięciu minut błękit pokrył się ciemnymi, ciężkimi chmurami. Pojawił się silny wiatr, szargający żaglami. Pogoda wyraźnie się popsuła, choć wcześniej nic tego nie zapowiadało.
— Wszystko dobrze? — Jason skierował pytanie do mnie. — Jesteś strasznie blada.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Powiedzieć, co zobaczyłam? Ostrzec jedynie przed tymi gazem, który spowodował, co widziałam? Przemilczeć? W końcu sama nawet nie miałam pewności, czy miałam zwidy, czy wydarzyło się to naprawdę. Nagle uderzyło mnie, że przecież Piper była dziewczyną Jasona. Sprawiło to, że był zaangażowany w całą sprawę jeszcze bardziej.
— Luna? — Jason potrząsnął moim ramieniem.
— Ja... Znaczy... Nie wiem.
Leo i Jason wymienili spojrzenia.
— Może zaszkodziło jej słońce — zaproponował syn Hefajstosa.
— Tak, no właśnie — zgodziłam się z ulgą.
W końcu słońce to logiczniejsze wyjaśnienie niż jakieś gazy i zdrada Marka. Czyż nie?
— Może Mark powinien na ciebie spojrzeć.
— Nie! — wykrzyknęłam. Kompletnie nie panowałam nad głosem. — Już mi lepiej.
Na myśl o spotkaniu z Markiem odczuwałam lęk. Popadałam już w paranoje. Przecież był moim chłopakiem.
Wzięłam dwa głębokie wdechy i oblizałam usta. Musiałam wziąć się w garść.
— Nic mi nie jest — stwierdziłam. — Chwilowe zamroczenie. Wracajmy lepiej do pracy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top