Rozdział 40 "Malinowy rekord Guinnessa"
Mark
Po warcie, choć niezwykle wykończony, nie mogłem zmrużyć oczu. Przewracałam się z boku na bok przez całą wieczność. Gdy tylko zamykałem powieki, przed moimi oczami pokazywały się obrazy z całego dnia. Miałem nadzieję, że sen da mi chwilę oddechu od tych wizji, jednak oczywiście musiał przyśnić mi się koszmar, który jeszcze wyolbrzymił te obrazy.
Przebudziłem się, usłyszawszy swoje imię. Ujrzałem Lunę klęczącą przy koi. Przeczesywała moje włosy dłonią.
— Śnił ci się koszmar, więc cię obudziłam. — Zakręciła na palcu jeden z moich loków.
Mruknąłem sennie. Luna co poranek przychodziła do mojej kajuty i ostatnie godziny snu spędzaliśmy razem. Jak zawsze wsunęła się pod koc, kładąc obok mnie. Gdy poczułem jej zapach, przytuliłem ją do siebie, zatapiając nos w jej włosach.
Miałem zamknięte oczy, ale nadal nie mogłem zasnąć. W pewnym momencie poczułem, że jak zwykle zimny palec Luny delikatnie przejeżdża po mojej bliźnie na ramieniu, którą zdobyłem dzięki Cornelii Jackson. Gdy uniosłem powieki, ujrzałem zasmuconą minę dziewczyny.
— Nadal się o to obwiniasz? — Mój rozespany głos brzmiał dziwnie.
Jej cyjanowe tęczówki doprowadziły mnie do zachwytu.
— Zawsze będę.
— Ale ja ją lubię.
Spojrzała na mnie zszokowana.
— Serio?
— Wojownicy mają blizny. — Przesunąłem kciukiem po jej policzku, wyczuwając półokrągłe zgrubienie. — Są jak dowód siły i walki.
Uśmiechnęła się, co od razu poprawiło mi humor.
W południe osiemnastego dnia wyprawy mieliśmy dopłynąć do portowego Tianjin. Drużyna zakupowa miała się wybrać... no, po zakupy, a Frank, Sol i Luna planowali podróż do nieodległego Pekinu, a tam spotkać się z panem z mojej wizji. Ostatnie dni wszyscy spędzili na pomaganiu w naprawianiu usterek, kto jak potrafił. Dzisiaj jednak większość już była zrobiona, więc Leo dał nam odpocząć (sobie pewnie też, bo kręcący się pod nogami amatorzy nie mogą byś przyjemnym doświadczeniem).
Od rana Luna siedziała w książkach. Postanowiłem przynieść jej coś do przegryzienia, bo jej nawyki żywieniowe pozostawiały wiele do życzenia. Takich mniej zdrowych, acz smacznych przekąsek trzeba było ze świecą szukać na statku, więc ostatecznie umyłem trochę malin i wsypałem je w miseczkę. Cały stół w salonie został zapełniony jakimiś starymi woluminami, których jakoś nie zauważyłem w pokładowej biblioteczce. Fioletowe okulary zsuwały się dziewczynie z nosa. Pasma włosów, które ciągle zasłaniały jej widok, próbowała jakoś związać, ale kończyło się to fiaskiem.
Usiadłem na krześle obok niej.
— Czytasz dla rozrywki czy...
— Dla zdobycia wiedzy. — Odgarnęła kosmyk za ucho. — Szukam informacji o Żółtym Cesarzu. Jestem ciekawa, co mówią o nim legendy.
Poczęstowałem się maliną, patrząc najpierw w jej środek. Luna uniosła brew.
— Kiedyś na obozie harcerskim kazano nam szukać jadalnej roślinności — wyjaśniałem. — Głównie znaleźliśmy jakieś grzyby i liście, więc gdy ktoś odnalazł maliny, wszyscy się na nie rzuciliśmy, ale było w nich pełno robali. — Wzdrygnąłem się na to wspomnienie.
— Nie przypominam sobie, byśmy pakowali maliny z robakami.
— Przezorny zawsze ubezpieczony.
Kolejny owoc, zamiast włożyć do ust, położyłem na czubku nosa. Próbowałem utrzymać go w tej pozycji jak foka piłkę.
— Co ty robisz? — Luna zdjęła okulary.
— Kiedyś założyłem się z Rafaelem — całą swoją koncentrację przelałem na utrzymanie równowagi — kto dłużej utrzyma malinę na nosie. Wygrałbym, ale kichnąłem.
Zachichotała.
— Ile miałeś wtedy lat? Sześć?
— Czternaście.
Luna wpatrywała się w owoc chyboczący się na moim nosie. Wyciągnąłem język dla skupienia. Nie mogła powstrzymać rozbawienia. Musiałem wyglądać idiotycznie, lecz cieszył mnie jej śmiech. Ostatnimi czasy tak rzadko mogłem go słyszeć. Walczyłem o jej szczery uśmiech jak o najcenniejszą walutę.
— Powinienem mierzyć czas — stwierdziłem. — Mógłbym pobić rekord Guinnessa czy coś.
— To nie może być takie trudne. — Luna sięgnęła po malinę i położyła ją sobie na nosie. Utrzymała się na nim zaledwie sekundę, po czym spadła, jednak dziewczyna nie dawała za wygraną.
— Ej, to nie fair. — Dałem jej lekkiego kuksańca. — Masz zadarty nos. Będzie ci łatwiej.
— Głupie wymówki. — Zezowała, skupiając wzrok na celu. — Nawet z bulwą zamiast nosa byłabym w tym lepsza — droczyła się.
— Och, nie ma mowy. Jestem mistrzem w trzymaniu malin na nosie. Tym razem nic mnie nie powstrzyma...
Przyciągnęła mnie do siebie, całując w usta. Jej dotyk oraz zapach dawał nieopisaną przyjemność. Pragnąłem, by zawsze pozostawała tak blisko.
— Zrzuciłaś moją malinę — poskarżyłem się pomiędzy pocałunkami.
Roześmiała się łobuzersko. Odsunęła się z powrotem do lektury.
— Sprytna taktyka, czyż nie?
Sięgnąłem po jej okulary. Popatrzyłem na świat przez szkła.
— Bogowie, jaką ty masz wadę? Minus dwadzieścia?
Odebrała mi oprawki i założyła.
— Plus trzy.
Spojrzała na książki z westchnieniem.
— Coś znalazłaś? — spytałem.
— Nic szczególnego. — Oparłem podbródek o jej ramię. — Gdybym potrafiłam chiński, byłoby łatwiej, a tak jestem skazana na książki po angielsku, gdzie nie ma zbyt wielu informacji. — Przerzuciła kilka stron. — Jedyny w miarę przydatny fakt, to to, że według jednej z legend Hundun miał być kiepskim synem Żółtego Cesarza.
— Kiepskim synem? — Zmarszczyłem czoło. — Co masz na myśli?
— Był takim beztalenciem, ciapą.
— Ciepłą kluchą?
Skrzywiła się, załapując nawiązanie.
— Tylko tyle udało mi się znaleźć na temat ich powiązań. — Zamknęła tomiszcze, aż wzbił się kurz. — Trochę to rozczarowujące.
— Skąd masz tę książkę?
Podskoczyliśmy na dźwięk głosu. Siedzieliśmy tyłem do wejścia, więc Piper udało się wkraść niepostrzeżenie. Napiąłem ramiona, zestresowany jej obecnością. Wyraz twarzy Luny też od razu się zmienił – brwi zsunęły się nisko nad oczy, szczęka zacisnęła. Miałem wrażenie, że ta konfrontacja źle się skończy.
— Wzięłam ją z pokładowej biblioteczki. — Zacisnęła wargi.
Nawet bez tego gestu czułem, że skłamała, lecz postanowiłem nie dać tego po sobie poznać.
— Podsłuchiwałaś nas? — Luna odsunęła się od stołu, aby lepiej ją widzieć.
— Na statku nie mieliśmy tej książki. — Podeszła, ignorując pytanie.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Bo to ja z Annabeth kompletowałam listę książek. Później wszystkie układałyśmy na półkach. A tej na pewno wśród nich nie było.
Obie panie mierzyły się spojrzeniami oczu o nietypowych kolorach, acz równie hipnotyzujących. Atmosfera stała się tak gęsta, że ledwo dało się ruszyć. Miałem wrażenie, że pomiędzy nimi zaraz zaczną przeskakiwać iskry. Czułem, że powinienem jakoś wkroczyć do rozmowy.
— Dziewczyny...
— To w takim razie nie wiem — przerwała mi Luna, nie spuszczając wzroku z córki Afrodyty — skąd ta książka wzięła się na półce — jej kłamstwo aż mnie uwierało — lecz stamtąd ją właśnie wzięłam. Może po prostu nie rzuciła ci się w oczy.
— Rzuciłaby się. — Skrzyżowała ręce na piersi. — Powiedz prawdę, Lunita. Skąd masz tę książkę?
Oczy Luny, zwykle pełne energii, rześkie jak lodowaty górski strumień, stały się puste, jakbym patrzył na obraz, a nie żywą osobę. Jej mięśnie twarzy się rozluźniły, a usta rozchyliły. Przypomniałem sobie, gdzie ostatni raz widziałem ją w tym stanie.
Nagle potrząsnęła głową. Zacisnęła pięści. Wstała. W każdym jej ruchu drzemała wściekłość.
— Nie będziesz używać na mnie czaromowy — oznajmiła z taką siłą, że na miejscu Piper cofnąłbym się o krok.
Dziewczyna, bardziej niż przestraszona, zdawała się zdziwiona.
— Jak udało ci się wyrwać spod zaklęcia?
— Powiedzmy, że mam wprawę.
— Czyli mi nie wolno, ale ty możesz używać czaromowę?
Luna prychnęła.
— Dobrze wiesz, że nie posiadam tej mocy.
— Czyżby? Skąd masz pewność, skoro z niej nie korzystasz?
— Nawet jeśli miałabym ten dar, nie umiem go używać.
— Nie umiesz czy nie chcesz?
Kiedy ujrzałem, że kierują swoje ręce w stronę sztyletów, musiałem wkroczyć.
— Dziewczyny. — Stanąłem pomiędzy nimi. Nie wiedziałem, co powiedzieć, bo nigdy nie byłem rozdzielającym, a raczej rozdzielanym. — Obie idziecie lada moment w miasto, nie chcemy żadnych siniaków, prawda?
Nie odpowiedziały. Czyli nieprawda?
— Dobijamy już do portu — Piper nadal nie spuszczała wzroku z Luny. — Drużyna zakupowa już się zbiera. Ty też powinnaś.
— O mnie się nie martw.
Piper spojrzała na mnie, uśmiechnęła się lekko i wyszła z salonu. Gdy dotknąłem dłoni Luny, poczułem zdecydowanie przyspieszony puls. Użyłem odrobinę mocy, aby ją uspokoić.
— Jeśli znowu będzie cię podrywać, skopię jej tyłek — zagroziła. Albo obiecała?
— Choć byłby to niezwykle przyjemny widok — położyłem dłonie na jej ramionach — chcesz, aby ta załoga była zgrana. Bez konfliktów. Żeby być lepszym od Sola nie potrzeba wiele, nisko zawiesił poprzeczkę. Więc nie zniżajmy się do jego poziomu.
Wzięła dwa głębokie wdechy i oblizała usta.
— To jakie widzisz rozwiązanie tej sytuacji? — spytała, już spokojniejsza.
— Pogadam dzisiaj z nią. Dam jej dobitnie do zrozumienia, że nie jestem nią zainteresowany i kocham tylko ciebie.
— A jak to nie podziała?
Pocałowałem ją w czoło.
— Wtedy się pomartwimy.
Obiecałem Lunie załatwić sprawę z Piper, ale absolutnie nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Trzymałem się bliżej Annabeth i Clarisse, próbując prowadzić niezobowiązującą rozmowę. Nawet jak czułem, że szło mi marnie.
Na statku głównie brakowało artykułów świeżych, dlatego postanowiliśmy pójść na lokalny targ. Choć żadne z nas nie powiedziało tego na głos, miałem wrażenie, że wszyscy to myślą – wchodzenie do supermarketu w budynku budziło w nas przerażenie. Przypominało mi się od razu, jak po wizji obudziłem się w kanałach. Zawsze strasznie czułem się podczas deszczu, bo dudnienie kropel doprowadzało mnie do szaleństwa. Jednak było to nic w porównaniu z echem spadających bomb i burzących się budynków.
Na początku na targu poczułem pewnego rodzaju ekscytację. Lubiłem poznawać inne kultury przez kuchnię, a to było świetne miejsce na tego typu naukę. Wszędzie kręciło się mnóstwo Chińczyków: oglądali, kupowali towary, czasami wydawało mi się, że nawet się targują (choć równie dobrze mogli po prostu entuzjastycznie rozmawiać). Odgłosy codziennego życia i różnorodność zapachów sprawiała, że miałem ochotę zostać tutaj na dłużej. W ciągu jednej minuty działo się więcej niż w przeciągu tygodnia na statkach. Pragnąłem wszystkiego skosztować, wszystkiemu się przyjrzeć.
Mój entuzjazm opadł, kiedy ze stref, gdzie sprzedawano głównie warzywa i owoce, przeszliśmy na dział mięsny. Tu już nie było tak kolorowo. Dosłownie i w przenośni. Chyba że liczyć czerwień.
Gdyby gdzieś na Zachodzie próbowano sprzedawać produkty mięsne w takich warunkach, odpowiednie organizacje w przeciągu dnia zamknęłyby cały rynek. Uważałem się za osobę, która potrzebuje wiele, by zwymiotować, ale nawet mnie tutaj mdliło. Piper zatkała nos i zamknęła oczy. Clarisse prowadziła ją przez alejki jak niewidomą.
Ze względu na korek, który powstał w jednej z głównych arterii, utknęliśmy na dłużej przy straganie rybnym. Gdy tylko sprzedawca nas zobaczył, zaczął krzyczeć po angielsku "Świeża ryba!". Nie musiałem być Gordonem Ramsayem, by wiedzieć, że tej rybie daleko było do świeżości. Miałem ochotę odwrócić głowę, aby mniej odczuwać jej "świeży" zapach, jednak coś przykuło mój wzrok w postaci straganiarza. Jego gałki oczne dziwnie się błyszczały, jak wypolerowane szkło. Niby dobrze współdziałały z resztą twarzy, nie czuło się dysonansu pomiędzy wyrazem oczu a resztą, a jednak wydawało się to wszystko jakieś dziwne.
Przeszedł mnie dreszcz.
Od tego całego gwaru i tłumu zaczęła mnie boleć głowa, jakby ktoś wszedł do środka i próbował ją rozsadzić. Gdy poskarżyłem się dziewczynom, Annabeth zażartowała:
— Może zaraz wykluje ci się dziecko.
Potrzebowałem chwili, by ogarnąć, że nawiązuje do narodzin Ateny.
— Moment, ty też się tak urodziłaś? — spytałem kompletnie na poważnie.
Roześmiała się.
Przez całą drogę powrotną zastanawiałem się, czy Annabeth ma pępek. Ledwo się powstrzymywałem, by nie zadać tego pytania.
Elpida razem z Frankiem, Solem i Luną poleciała od razu do Pekinu, aby wysadzić ich tuż pod Bramą Niebiańskiego Spokoju. Fidem za to zostało w porcie, gdzie później miała odbyć się zbiórka. Po powrocie na jedyny obecny statek – rzymską triremę – i wypakowaniu produktów, nie mogłem się doczekać, aż Luna wróci z wizyty u Żółtego Cesarza. Po dzisiejszych widokach, chciałem jej zaproponować, byśmy razem przeszli na wegetarianizm.
Po co będziesz na nią czekał? — myśl pojawiła się w mojej głowie, powodując ostrzejszy ból. — Idź się zdrzemnij. Ona by na ciebie nie czekała.
Wizja odpoczynku była kusząca. Mógłbym odespać kiepską noc. Ale co z rozmową z Piper? Obiecałem Lunie, że załatwię tę sprawę. Nie chciałem, aby rzuciły się sobie do oczu. Choć nie miałem wątpliwości, kto by wygrał, nie posłużyłoby to wizerunkowi Luny.
Niech sama zamartwi się o swój wizerunek — pomyślałem. — Pójdę do Piper i zapytam, czemu mnie podrywa i dlaczego tak doczepiła się do Luny. Jeśli jej argumenty do mnie trafią...
Ucisnąłem skronie. Szybko ogarnę sytuację z córką Afrodyty, a potem się położę na trochę, bo przez brak snu już mi odbijało.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top