Rozdział 4 "Kowboj z lassem z landrynek i lukru"
Luna
Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że jazda kolejką górską jest ekstremalna, dam mu bilet na lot pegazem uciekającym przed pół tuzinem potworów.
Miętuska niewątpliwie była bardzo szybkim pegazem. Ziemia pod nami przesuwała się w błyskawicznym tempie, a wiatr bił nas po twarzach. Zmierzaliśmy na północ Long Island, gdzie mieścił się Obóz Herosów. Starałam się wypatrzyć wielką Atenę Partenos na Wzgórzu Herosów, ale moją uwagę non stop odwracały Diskordy.
Strzelanie w tych warunkach było niemożliwe. Ledwo trzymaliśmy się na Miętusce. Tylko jeden Diskord okazał się na tyle głupi, aby zbliżyć się. Mark wyjął sztylet z moje pochwy i wycelował nim w twarz potwora. Musiał też rzucić na jego ostrze jakąś zarazę, bo gdy tylko wbiło się ono między oczy monstrum, momentalnie bestia przestała machać skrzydłami, a z jego uszu poleciał zielony dym. Spadając w stronę ziemi, zamienił się w bezglutenowe batony.
Diskordy utrzymywały bezpieczną odległość, ale jednocześnie wiedziałam, że wystarczy im kilka sekund, aby nas dogonić, a do obozu został jeszcze kawałek. Musieliśmy je jakoś zatrzymać. Miałam pewien pomysł, ale z początku bałam się go wcielić w życie.
Jeszcze zimą pani Jones zaczęła uczyć mnie nowej magii – magii Chaosu. Na początku broniłam się przed jej nauką, bo wiedziałam, co ona robiła z Samanthą Moore, Greczynką, która zdradziła Obóz Herosów. Ale nie miałam wyboru.
Ta magia była dość charakterystyczna. Skutki jej użycia czuło się dopiero kilka minut po rzuceniu zaklęcia. Ona sama polegała na tym, by z niczego stworzyć coś. A im bardziej abstrakcyjne i nierealne to było, tym łatwiej dało się to wyczarować. Jednak miało to jedną, wielką wadę: uzależniało.
Magię Chaosu używałam dotychczas tylko na zajęciach pani Jones. Czułam już jej wpływ na moje życie. Coraz częściej chciałam korzystać z niej w walce. To było jak dla alkoholika na odwyku przechodzenie obok sklepu monopolowego. Zgubiłam księgę od Hekate, więc jeśli chciałam użyć magii, to albo tej, albo zostawały mi sztuczki z Mgłą.
Kiedy jeden z Diskordów nagle na nas skoczył jak pantera na swoją ofiarę, podjęłam decyzję. Tym razem Miętuska zdążyła zrobić unik, ale następnym razem mogliśmy nie mieć takiego szczęścia. Nie mogłam stracić Marka. Nie po raz drugi. Nie po tylu staraniach, by to pół roku minęło mu bezpiecznie.
Ruszyłam swoją wyobraźnię i kreatywność. Potrzebowałam czegoś mocnego, długiego jak lina, ale nie mogło to być zwykłym, metalowym łańcuchem. Coś twardego i mocnego...
Wyobraziłam sobie gruby sznur skręcony ze starych, twardych landrynek, które spotyka się zwykle w sklepach prowadzonych przez ludzi w podeszłym wieku. Były sklejone zeschniętym lukrem, co tworzyło coś nierozerwalnego. W mojej ręce pojawił się cukierkowy sznur z już gotową pętlą jak u kowboja.
— Co to, do jasnej rozgwiazdy? — Mark wybałuszył oczy.
W życiu nie kręciłam lassem. Dlatego musiałam ponownie użyć magii, by w ogóle wcelować w Diskordy i związać je razem. Momentalnie zaczęły spadać. Na drugim końcu liny zrobiłam supeł i wyobraziłam sobie, że jest w nim malutkie kowadełko, które im więcej metrów przeleci, tym cięższe i większe się staje. Puściłam sznur. To było tak nieprawdopodobne, że aż się udało. Wkrótce wielkie kowadło upadło na piaszczystą plażę.
— Bogowie, Luna, jak ty to zrobiłaś?! — Słyszałam głos Marka przy uchu.
Nagle tak odległe wydawało mi się nasze spotkanie. Bardzo długo je sobie wyobrażałam i to, że wreszcie doszło do skutku było takie niesamowite, że aż nierealne. Ale czułam jego ciepłe palce na brzuchu. Był tu ze mną. I chyba aż tak nie gniewał się za moje zniknięcie.
— Mamy pięć minut — powiedziałam.
— Do czego? — zapytał.
— Aż zemdleję. — Umocnił ucisk, jakby bał się, że już teraz spadnę bezwładnie z Miętuski. — Kiedy znajdziemy się w obozie, musimy zameldować się u Chejrona.
— To nie wracamy do Nowego Jorku, skoro pokonałaś te Diskordy?
— To zbyt niebezpieczne. Może być ich w okolicy więcej lub tamte mogą się uwolnić.
Jak na zawołanie pojawiły się za nami trzy Diskordy. A może sześć? Już zaczęło mi się dwoić przed oczami. Nie wiedziałam, czy to nowe osobniki, czy te, z którymi mieliśmy już do czynienia. Mimo że Miętuska jeszcze bardziej przyśpieszyła, doganiały nas. Czułam, że zaraz odpadnę z gry, więc zależało mi, by jak najszybciej znaleźć się u celu, by nie zostawiać Marka z tym wszystkim samego.
Na szczęście na horyzoncie pojawiło się nasze wybawienie. Atena Partenos – ogromny, chroniący obóz posąg – połyskiwała w świetle popołudniowego słońca. Jej surowy wyraz twarzy wydawał się odstraszać niepowołanych gości. Miałam nadzieję, że nimi nie jesteśmy, bo nie miałam ochoty być zestrzelona laserem z jej oczu.
Miętuska mocno zanurkowała w dół. Leciała po prostej na obóz, rozwijając niemal prędkość dźwięku. Mark jeszcze bardziej zacieśnił uścisk. Zamknęłam oczy, bo wpadały mi w nie najróżniejsze małe grudki.
Ochronna kopuła otaczająca Obóz Herosów zbliżała się. Poczułam, kiedy ją przekroczyliśmy. Diskordy za nami, kiedy tylko jej dotknęły, rozpłynęły się w słodkości. Jednocześnie nieuchronnie zbliżaliśmy się do ziemi. Miętuska próbowała zmienić kurs, ale boleśnie uderzyliśmy w pole truskawkowe.
Obudził mnie ból, jakby na lekcji w-fu wszyscy się na mnie uwzięli i rzucili ze wszystkich stron we mnie piłkami lekarskimi. Jednocześnie czułam w ustach smak ciasteczek Hedwig, więc domyśliłam się, że właśnie zostałam napojona nektarem. Słyszałam wokół mnie kroki i jakąś przytłumioną rozmowę.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam pochylającą się nade mną rudą dziewczynę, o zafarbowanych na zielono końcówkach. To była Kayla. Pół roku temu znalazła mnie w środku nocy pośrodku zniszczonego przeze mnie obozu, kiedy uciekłam z Wielkiego Domu. Napsułam jej wtedy dużo krwi. Zresztą, któremu uzdrowicielowi tego nie zrobiłam?
— Witamy z powrotem — powiedziała. — Nie siadaj.
Usiadłam. Byłam w Izbie Chorych w Wielkim Domu. Odwiedziłam to miejsce już tyle razy, że jego widok wprawiał mnie w melancholijny nastrój. Sala była wypełniona po brzegi drewnianymi, niskimi łóżkami, a wzdłuż ścian ciągnęły się przeszklone szafki z najróżniejszymi specyfikami. Mark siedział po drugiej stronie pomieszczenia, a inny rudy chłopak opatrywał mu ramię.
Poderwałam się z łóżka, zanim Kayla zdążyła mnie powstrzymać. Jednak moje nogi zaplątały się w prześcieradle i runęłam z hukiem na podłogę. Dziewczyna, przeklinając moją gorącą krew, pomogła mi wstać i dojść do Marka, bo nogi nadal zdawały się spać.
— Bogowie, co ci się stało?
— Nic mi nie jest. — Uśmiechnął się i złapał mnie uspokajająco za dłoń. — Carlos tylko ściąga mi gips, który miałem wcześniej.
Miał rację. Chłopak faktycznie rozcinał bandaż, a nie zakładał nowy. Kamień spadł mi z serca.
— A gdzie jest Miętuska? — zapytałam.
— Aleksander bawi się z nią na dole.
— Jak dawno temu się rozbiliśmy?
— Może minęło z pół godziny? — Carlos spojrzał na Kaylę, która obojętnie przytaknęła.
Carlos miał niewiele mniej niż dwa metry wzrostu. Posiadał szeroką posturę jak Frank Zhang, mój przyjaciel i jednocześnie konsul Obozu Jupiter. Posiadał długie palce muzyka, ale widziałam jego silne ręce w akcji. Rok temu, kiedy wróciłam z mojej pierwszej misji, to on zajmował się mną w Izbie Chorych. Mimo że wiedział o moich okropnych bliznach na plecach, nie rozpowiedział o tym, za co byłam mu bardzo wdzięczna.
— W Obozie Jupiter dzieci Apolla zazwyczaj mają blond włosy, więc czy w Obozie Herosów przeważają rudzi? — spytał Mark.
Kayla i Carlos wymienili zdziwione spojrzenia.
— Nie, to przypadek — stwierdziła dziewczyna, pakując jakieś bandaże do pudła. — Dasz sobie już radę? — Przytaknął. — Idę na strzelnicę. Jak coś, ojciec jest na dole.
Carlos obejrzał nadgarstek i dłoń Marka.
— Nadgarstek nie jest już złamany, ale... Komuś przyłożyłeś?
Mark podrapał się za uchem.
— Taka drobna, braterska potyczka.
Kącik ust Carlosa lekko się uniósł.
— Nie wnikam. Jesteś łucznikiem?
— Raczej nie.
— Muzykiem?
— Zdecydowanie nie.
— Pisarzem?
— W słowie "róża" robię wszelkie możliwe błędy.
— Uzdrowicielem?
— To najszybciej.
— To czego cię uczyli w Obozie Jupiter?
— Na przykład graliśmy w "Jaka to melodia?". Mieliśmy pojedynek łuczniczy. Na misji nauczyłem się nastawiać kostkę. Ale jak tak o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że Leonardo niczego mnie nie nauczył. Oprócz uzdrawiania mocą siebie i innych. I zsyłania zaraz na strzały. O, o, i używania światła.
— Czyli wy jednak to umiecie! — wydął usta. — To nie fair.
— Greckie dzieci Apolla tak nie potrafią? — zdziwił się. Carlos pokręcił głową. — A macie sny z przyszłością?
— Niektórzy. A ty? Masz dar wieszczenia?
— Miejmy nadzieję, że nie.
— Są aż tak złe?
— Część — przyznał.
Zmartwiłam się. Sama co nieco wiedziałam o koszmarach. Mogłam chronić Marka przed potworami, ale nie tym, co dzieje się w jego głowie. A z własnych doświadczeń zdawałam sobie sprawę, że to może okazać się najgorsze.
— Tu, w Obozie Herosów, weźmiemy cię w obroty — stwierdził Carlos, wyrzucając rozcięty gips do śmieci. — U was za bardzo skupiają się na wyszkoleniu dobrze władającego mieczem i zdyscyplinowanego wojska. Nam zależy bardziej na jednostkach, które potrafią posługiwać się dobrze swoją mocą. Dlatego mamy takiego Percy'ego Jacksona. Leo Valdeza. Mieliśmy Willa Solace'a. — Zapiekło mnie nieprzyjemnie w brzuchu. — Nawet Nica di Angelo. A teraz pokładamy duże nadzieje w Lunie.
— To jak komunizm i nadludzie oraz niewolnicy Nietzschego — stwierdziłam.
Spotkało się to ze zdziwionymi spojrzeniami chłopaków.
— Równość kontra kształcenie tylko wybitnych jednostek — próbowałam tłumaczyć. — Nieważne.
— Czy nie lepiej połączyć obie te techniki szkolenia? — zapytał Mark. — Znaleźć złoty środek?
Carlos skwasił się. Uścisnęłam mocniej dłoń Marka.
— Dlatego Grecy i Rzymianie współpracują — oznajmiłam. — Wspólnymi siłami mogą stworzyć najlepszy proces szkolenia herosów, jak i wszystko inne.
— A wzór powinni brać z naszej dwójki.
Mark pocałował mnie, za to zakłopotany Carlos odwrócił wzrok.
— A jeszcze pół roku temu byłaś małą, dwunastoletnią dziewczynką. — Westchnął.
— Mam już piętnaście lat — poprawiłam go.
— Tak właściwie to czternaście i pół.
— Marky, nie pomagasz.
Uśmiechnął się łobuzersko.
— Idźcie na dół — rzekł Carlos. — Chejron, Sol, Aleksander i część bogów tam na was czeka.
— Dlaczego? — spytałam.
— Bo nie masz jeszcze skompletowanej ósemki herosów. A do Obozu Jupiter wylatujecie już w piątek.
— Sol jest tutaj? — zdziwił się Mark. — Myślałem, że mieszka obecnie w Londynie.
— Stwierdził, że o rzymską drużynę nie musi się martwić, więc postanowił tu przyjechać i nam "pomóc". Tak naprawdę wytyka nam wszystkie błędy.
Pożegnaliśmy się z chłopakiem i wyszliśmy z Izby Chorych. Mark trzymał mnie mocno za rękę, kiedy schodziliśmy po schodach, jakby bał się, że nagle zemdleję.
— Ilu masz już wybranych herosów? — zapytał.
— Na pewno biorę Nica — odpowiedziałam bez zastanowienia. — I Percy'ego. I Leo. Jeśli upchnął w statku miliony technologicznych niespodzianek, tylko on się w tym połapie. A co do pozostałej czwórki... jeszcze się waham.
— Kogo rozważałaś?
— Annabeth Chase, córkę Ateny, dziewczynę Percy'ego. Pomogłaby nam od strony taktycznej. Myślałam też o Clarisse La Rue, córce Aresa. Wojowników nigdy nie za dużo. Rozważałam również Piper. To córka Afrodyty. Potrafi używać bardzo dobrze czaromowy. Może nie aż tak dobrze jak moja mama, jednak...
Przytaknął ze zrozumieniem.
— Dlaczego się jeszcze nie zdecydowałaś?
— Bo całej trójki nie cierpię.
W salonie czekano już na nas. Na specjalnym, magicznym fotelu siedział Chejron. Nie wyglądał najlepiej. Posiwiał, a jego kręcone, tłuste włosy opadały na zmęczoną twarz. Marynarkę miał pogniecioną i zniszczoną, jakby nie miał czasu o siebie dbać. Widać było tylko jego ludzką część, za co byłam mu wdzięczna. Druga połowa centaura, koński zad, została ukryta w tajemniczej próżni w meblu.
Na kanapie rozsiadło się kilku bogów, ściśniętych jak sardynki w puszcze. Był wśród nich nastoletni Posejdon w hawajskiej koszuli, równie młody Zeus z okropnym trądzikiem na twarzy, w miejscu, które wcześniej porastała broda. Między nimi siedziała Atena z notatnikiem, Artemida bawiąca się nożem myśliwskim bardzo podobnym do mojego i Apollo, jako jedyny w dobrym humorze. Z uśmiechem na twarzy chciał do nas podejść, o mało nie zabijając się o bawiące się na dywanie szczeniaki, Piesiaka i Miętuskę.
Na fotelu, niczym król, siedział Sol. Solis Johanson był jakby moim starszym bliźniakiem. Tak jak ja posiadał dary. Miał brązowe włosy jak ja, oczy w wściekłym kolorze jak ja (tylko zielone) i nie był zbyt wysoki. Jak ja. Urodził się w letnie przesilenie (zbliżały się jego urodziny), w najdłuższy dzień w roku, więc jego patronem został Apollo, podczas gdy moim była Artemida. Jak na chłopaka miał dosyć dziewczęce rysy twarzy, ale jego najbardziej charakterystycznym elementem były brwi: jedna kruczoczarna, a druga biała niczym śnieg.
Sol mnie irytował. Według przepowiedni – "Jednemu z Wybranków nie zabraknie odwagi, drugi zaś zginie z rąk Równowagi" – rywalizowaliśmy między sobą o życie. To go upoważniało do pewnej szorstkości, ale, pomimo bycia Anglikiem, był po prostu burakiem. Zachowywał się arogancko, przekonany o swojej wyższości i niesamowitości. Z tego, co wiedziałam, tylko Hazel miała na tyle cierpliwości, aby się z nim przyjaźnić. Do tej pory miałam w pamięci, jak podczas narady grupowych zimą Sol stwierdził, że dobrze się stało, że Mark zginął. Omal go wtedy nie rozszarpałam, a raczej wysadziłam.
— Usiądźcie. — Chejron wskazał dwa krzesła przyniesione z jadalni. — Ciasteczko?
Spojrzałam na herbatniki. Raz, kiedy się nimi poczęstowałam, prawie połamałam sobie zęby. Miałam wrażenie, ze centaur dokładnie tymi samymi częstował Achillesa.
— Miło was widzieć — powiedział Sol choć wątpiłam, czy szczerze.
— Nawet dobrze, że wcześniej zawitaliście do obozu — stwierdził Zeus. — Mamy wiele spraw do omówienia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top