Rozdział 39 "Jak zostałam wegetarianką (znowu)"

Luna

Po południu spotkaliśmy się na wideokonferencji. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Nie wiedzieliśmy, jak w ogóle zacząć rozmowę. Niby każdy wiedział, że ta misja jest niebezpieczna i może wiązać się ze śmiercią, jednak to nie znaczyło, że byliśmy przygotowani.

Jake z początku nawet nie miał jechać na tę wyprawę. Przez to, że tak długo zwlekałam z zamknięciem listy osób do mojej drużyny, postawiłam go pod ścianą, wywarłam zbyt dużą presję. Nie dałam mu wiele czasu na przemyślenie. Czy później mu chociażby podziękowałam? Ile razy rozmawialiśmy? Z raz? Powinnam całować go po rękach za uratowanie misji, podczas gdy tak go olałam. Nie, łatwiej było mi myśleć o nim jako o milczącym introwertyku, któremu lepiej nie przeszkadzać. 

A teraz Jake nie żył. On i Leo mieli dzisiaj proste i szybkie zadanie – pójść do sklepu i kupić kilka części. Kto mógł się spodziewać, że to się tak skończy? W najśmielszych snach nie przewidziałabym, że podczas bombardowania zawali się strop budynku, a jedna z betonowych belek zgniecie klatkę syna Hefajstosa. 

— Musimy urządzić mu pogrzeb — pierwszy głos zabrał Nico. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. — Mogę zająć się ceremonią, ale będę potrzebował kilku rzeczy. 

— W ładowni Elpidy są przygotowane całuny i urny — powiedziała Annabeth. — Dzieci Ateny i Apolla przygotowały je dla wszystkich. 

Były jak trumny czekające na swoich przyszłych właścicieli. 

— Według greckiego obrządku potrzebujemy też owcy lub wołu — dodał. 

— Trudno raczej o takie zwierzęta w tych rejonach. — Bawiła się rzemykiem z glinianymi paciorkami. — Będzie trzeba znaleźć jakiś substytut. 

— Mogę pójść do lasu i na coś zapolować — zaproponowałam. 

Herosi spojrzeli na mnie niepewnie. 

— Luna — Aleksander włączył się do rozmowy — polowaliśmy tylko raz i to w Puszczy Amazońskiej, gdzie są zupełnie inne warunki. 

— Nie twierdzę, że mam dużo doświadczenia, ale chociaż jakiekolwiek. — Chciał coś powiedzieć, lecz się rozmyślił. — Chyba że ktoś lepiej się na tym zna. 

Panująca cisza wystarczyła za odpowiedź. 

— Co ze stanem statków? — Sol skierował pytanie do Leo. 

Chłopak był tak zamyślony, że nawet tego nie usłyszał. Miętolił w palcach śrubki. Jason poklepał go po ramieniu, by zwrócić jego uwagę. 

— Statki, tak... — Usiadł prosto. — Udało nam się zdobyć większość części, zanim... — Spuścił wzrok. — Naprawy potrwają trochę dłużej niż zakładałem. Takie najpilniejsze mogę zrobić w przeciągu kilku godzin, ale statki muszą pozostać w doku. Później możemy już ruszyć, a ja będę sobie dalej dłubał. 

— A będziemy mogli się wznieść? 

— Nie, póki nie zakończę wszystkich napraw. 

Sol westchnął z irytacją. Rzuciłam mu srogie spojrzenie. Czy on serio nie rozumiał, w jakiej jesteśmy sytuacji? Bardziej przejmował się tym, że naprawy potrwają dłużej, bo jest mniej specjalistów niż że straciliśmy członka załogi. 

— Mark, powiedz, że choć miałeś jakąś wizję. — Oparł łokcie o stół. 

Mark ścisnął pod stołem moją dłoń, gdy wszystkie oczy skierowały się na niego. 

— W sumie ta wizja była dosyć krótka. — Siedząc z boku zauważyłam, że uzdrawiając go Płynem przeoczyłam jedną rankę na szyi. — Frank, Luna i Sol podeszli pod Bramę Niebiańskiego Pokoju w Pekinie. Czekał tam na nich taki pan w żółtej szacie. Facet powiedział, że jest od jakiegoś Juana i że on już na nich czeka. Potem rozległ się błysk, a wy zniknęliście. Ale nie mam pojęcia, czemu chcieliście się spotkać z jakimś Latynosem w Chinach. 

Spojrzałam na Aleksandra. Jego ramiona opadły, szczęka poruszyła się w niezadowoleniu. Ten obrót spraw nas nie zadowalał. 

— Jesteś pewien, że powiedział "Juan", a nie na przykład "Huang Di"? — zapytałam. 

Mark podrapał się po karku. 

— Teraz to już nie wiem, ale równie dobrze mogło być to "Huang Di". 

— Kto to? — Sol patrzył na mnie podejrzliwie. — Znasz go? 

Skinęłam na Aleksandra. Wolałam, by to on przejął inicjatywę. 

— Jak już wiecie — zbliżył się do stołu, bo zwykle nasze konferencje spędzał oparty o ścianę — od zeszłej zimy szukaliśmy różnych sojuszników po całym świecie. Niestety, nie było w czym przebierać. Z niektórymi negocjacje nie należały do najłatwiejszych. Inni niewiele mogli nam zaoferować. Ostatecznie jednym z sojuszników, z którym dobiliśmy targu, była cywilizacja chińska. Oczywiście nie mówię o samym państwie, a o grupce podobnej do nas. Potomkowie bogów, cesarzy; innymi słowy osoby ponadprzeciętne. Jednym z ich przywódców, który zgodził się z nami spotkać jest Huang Di. Żółty Cesarz. To legendarny władca chiński żyjący niemal tysiąc lat przed Hammurabim i jego kodeksem. Ustaliliśmy, że pokonamy potwora, który ich dręczy – Hunduna – a w zamian użyczy nam wojska podczas podbijania Olimpu.

— Moment — Annabeth kręciła na palcu jeden ze swoich jasnych loków. — Skoro są w stanie zapewnić nam wsparcie wojskowe, czemu nie wyśle tych wojsk, żeby pokonały Hunduna? 

— W tym właśnie tkwi problem. — Poruszyłam się na krześle niespokojnie. — Huang Di, jak i inni cesarze, są bardzo zaangażowani w politykę wewnętrzną. Robią różne machlojstwa, byleby tylko zagarnąć sobie stołek prezydenta, który ma władzę nad tymi "osobami ponadprzeciętnymi". Z tego względu nie byliśmy pewni, czy zawieranie z nim sojuszu to jest dobry pomysł. Dał nam czas na zastanowienie. 

— Rozważaliśmy tę kwestie wielokrotnie — zapewnił Aleksander. — Byliśmy już bliscy podjęcia decyzji o nieryzykowaniu. 

— Ale skoro Mark widział nas idących na spotkanie z Huang Di, to tak ma być — dokończyłam. 

— Czyli twierdzicie, że nie jest warty zaufania? — Sol podsumował. 

— Nie do końca. Jeśli podpiszemy z nim umowę, z pewnością dostarczy nam obiecane wojsko. Chodzi raczej o to, że to, co ogólnie robi Żółty Cesarz, jest... moralnie wątpliwe. Jeśli zabijemy Hunduna z jego polecenia, zyska punkty w kampanii wyborczej. Czyli przyczynimy się do jego zdobycia władzy, a to może się skończyć niewesoło. 

— Dla nas? 

— Dla jego poddanych. 

— Ważne, że nie dla nas. — Wzruszył ramionami. — Potrzebujemy każdego jednego żołnierza. Nie możemy dzielić włos na czworo i sprawdzać, czy każdy nas sojusznik jest kryształowo czysty. 

Pewna część mnie się z nim zgadzała. Jeśli nie pokonamy Eris, cały świat pogrąży się w Chaosie. Wszyscy ludzie na całym świecie ucierpią. Jednak świadomość, co Huang Di może zrobić z władzą przy swoich skłonnościach, nadal sprawiała, że się wahałam. 

Wizja Marka podjęła jednak ostateczną decyzję. 

— Musimy iść się spotkać z Huang Di i dobić targu — zadecydowałam. Mark uścisnął moją dłoń, próbując mnie pocieszyć.  — Znak ma nam wskazywać drogę, więc trzeba się go słuchać. 

— Jest jeszcze jedna sprawa — odezwała się Piper. — W końcu nie udało nam się zrobić zakupów, więc gdzieś będzie się trzeba jeszcze zatrzymać, aby zrobić zapasy. 

— Z tego co pamiętam, przed Pekinem leży Tianjin — Annabeth zmrużyła oczy, jakby rysując sobie w głowie mapę — i ma dostęp do morza. Dopłyniemy tam, my pójdziemy po zakupy, tymczasem Frank, Luna i Sol udadzą się do Pekinu na spotkanie z Huang Di, a Leo będzie miał czas na ostatnie usterki. Jak wszystko załatwimy, wzniesiemy się w powietrze i polecimy dalej nad Azją. 

Sol wymamrotał coś pod nosem, ale reszta przytaknęła. 


Po konferencji wszyscy rozeszli się do swoich zadań. Komputer pokładowy nadal pozostawał zepsuty, więc Mark i Piper zostali oddelegowani do przygotowania kolacji. Nie podobało mi się to. Nie chciałam, by ona spędzała czas z moim chłopakiem, więcej niż jest to niezbędne. Mark zapewniał mnie, że tylko mnie kocha, lecz córka Afrodyty potrafiła władać czaromową. A ja, z pośród wszystkich ludzi na obu statkach, wiedziałam najlepiej jak ciężko się jej oprzeć. Nie rozumiałam, czemu nie traktują Piper z dystansem, nieufnością. Gdybym to ja zaczęła używać swojego głosu, część chciałabym spalić mnie na stosie. 

Ja musiałam przygotować się do polowania. Nie byłam pewna, ile mi ono zajmie, lecz z pewnością nie chciałam biegać po lesie po ciemku. Przebrałam się w ciemne jeansy, na top w kolorze khaki zarzuciłam czarny, krótki sweter. Zależało mi na przykrycia jasnych ramion, a kurtka skórzana, która wyglądałaby na pewno o wiele lepiej, robiłaby zbyt dużo hałasu. Do paska przypięłam pochwę ze sztyletem, a do nogi nóż myśliwski. Próbowałam jakoś ogarnąć włosy, ale nie były wystarczająco długie, bym mogła je zapleść w warkocz lub kitkę. 

Gdy byłam już prawie gotowa, pomyślałam, że przydałaby mi się jakaś lina. Upolowane zwierzę trzeba przecież związać i jakoś przenieść na statek. W torebce nie znalazłam niczego, co nadałoby się do tego zadania. Postanowiłam poszukać w królestwie Leo. 

Wejście do tego pomieszczenia znajdowało się w korytarzu nad ładownią, przez co mogło się wydawać, że schodzi się do piwnicy. Schody w dół były wąskie. Odnosiłam wrażenie, że ściany są tak blisko moich ramion, że ktoś trochę szerszy w barkach musiałby wchodzić tutaj bokiem. Nie mówiąc o Franku. Dodatkowo stopnie umieszczono w tak dziwnym miejscu, że podczas schodzenia na ścianie dało się obserwować cały teatr cieni. Światło padało na deski w tak specyficzny sposób, że sylwetki osób krzątających się pomiędzy rurami były tak wyraźne, niemal jak narysowane. 

W ten sposób zobaczyłam, zanim jeszcze zdążyłam zasygnalizować swoją obecność, cień pochylonego Leo. Nie trzeba było być Sherlockiem, aby odgadnąć, że ocierał łzy. 

— Wow. — Spojrzał na mnie, pociągając nosem. — Wyglądasz jak mroczna Łowczyni Artemidy. 

— To komplement czy obelga? 

Oparł się o coś, co równie dobrze mogło być silnikiem albo wentylatorem. Niewiele znałam się na mechanice. 

— Czy masz może jakąś taką metalową linkę? Jakby grubą żyłkę? Wiesz, na pułapki albo coś w tym stylu? 

— A co zamierzasz upolować? 

— Co się trafi. Coś pomiędzy królikiem a sarenką. Zależy co występuje w okolicy. 

Podrapał się po policzku. 

— Tam — wskazał skrzynie pod ścianą — powinnaś coś znaleźć. 

Grzebałam w najróżniejszego typu gratach, podczas gdy Leo udawał zajętego pracą. 

— Zastanawiam się — zaczął, odkładając klucz francuski na bok — czemu to nie ja. — Spojrzałam na niego. Jego wzrok był pusty. — Dlaczego to na mnie nie spadł tamten filar?

Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Żadna z wyuczonych formułek zdawała się nie pasować. 

— Najwyraźniej Mojry uznały, że to jeszcze nie twój czas — stwierdziłam ostatecznie. 

Podniósł na mnie brązowe oczy. 

— Tego właśnie się obawiam. 


— Duża coś ta sarenka. 

Otarłam pot z czoła. Leo, widząc w mojej ręce nóż, pozwalał sobie na takie komentarze jedynie z odległości. 

Polowanie na początku nie szło najlepiej. Ze względu na hałas spowodowany przez bomby, wszystkie zwierzaki były pochowane w swoich dziuplach. Potrzebowałam przynęty stworzonej przez Mgłę, aby cokolwiek wywabić na zewnątrz. Gdy tylko coś się pojawiło, strzeliłam, nie zastanawiając się, nad gatunkiem zwierzęcia. 

— Im większa powierzchnia, tym łatwiej trafić — odparłam. 

Klęczałyśmy z Clarisse i Reyną nad sporym niedźwiadkiem. Srebrna strzała wystawała mu z głowy niczym antenka. Przed nami czekało oberwanie go ze skóry. Żadna z nas nie miała doświadczenia z czymś tak dużym. Ba, ja nawet w ogóle nie miałam doświadczenia. Czas uciekał, a nikt inny nie zgłosił się do tego zadania. 

— Trzeba się wziąć do roboty, dziewczyny. — Reyna zrobiła nożem pierwsze nacięcie. 

Przykryłam usta dłonią. 

— Nawracam się na wegetarianizm.


Większość z nas nie zabrała ze sobą strojów żałobnych, więc ubraliśmy najciemniejsze ciuchy, jakie mieliśmy. Przed lasem, w którym polowałam, znajdowała się wybetonowana polanka. Wcześniej obrabiałyśmy na niej niedźwiedzia, a teraz stanął tam stos drewna, na którym już ułożono ciało Jake'a z obolem pod językiem, owinięte w brązowy całun z naszytymi dwoma młotami i kowadłem. Obok leżało mięso miśka oraz jego skóra. Całość polano już zebranym tłuszczem. 

Po zachodzie słońca całe obie załogi stanęły w okręgu dookoła tego makabrycznego ogniska. Nico, tak jak obiecał, odprawił rytuał. Śpiewnym głosem zaintonował pieść po starogrecku. Wychwalał duszę oraz prosił o jej sprawiedliwy sąd w Hadesie. To, jak naturalnie mu to przychodziło, z jednej strony napawało mnie podziwem, a z drugiej przerażało. Nikt nie chce posiadać takich umiejętności. 

Zakończywszy pieśń, Nico zwrócił się do Leo. 

— Chciałbyś coś powiedzieć? 

Chłopak wyszedł na środek ze spuszczoną głową. Chyba po raz pierwszy był zupełnie czysty, bez ani śladu smaru. Nim przemówił, nabrał głęboko i powoli oddech. Wiedziałam, że, wedle greckiej tradycji, teraz z jego ust popłyną zupełnie szczere, nierzadko bolesne słowa. 

— Jake głęboko wierzył w pech naszego domku. Uważał, że nie ważne co zbuduje, jest to skazane na porażkę. Wiele maszyn wybuchło mu w twarz. Nieraz stracił brwi. Faktycznie, może najlepszym konstruktorem nie był, za to potrafił naprawić każdą usterkę. Kiedy ja chciałem już spisać jakąś część na straty, on w magiczny sposób doprowadzał ją do stanu używalności. —Uśmiechnął się smutno. — Nigdy się nie poddawał. Jak my wszyscy, wolał obecność maszyn; nie szło mu w kontaktach międzyludzkich. Ale mimo wszystko był bardzo dobrym przyjacielem. I bratem. 

Leo wyciągnął scyzoryk ze swojego pasa z narzędziami. Odciął jeden ze swoich brązowych loków i położył na środek całunu. Na jego prawej dłoni pojawił się ogień. Przyłożył ją do tkaniny, która momentalnie zaczęła się palić. Odsunął się, gdy płomienie zaczęły trawić cały stos. 

Piper i Hisako wycierały chusteczkami oczy. Patrząc na podłamanego Leo, też zbierało mi się na łzy. Mark wsunął swoją dłoń w moją i zacisnął na niej palce. Spojrzałam na jego poważne oblicze, po którym tańczyły cienie od ognia. 

— Obiecaj mi, że nie będę zmuszony do odprawienia tobie takiego pogrzebu — szepnął. 

Przytaknęłam. Wpatrywaliśmy się w płonący stos, dopóki nie pozostał tylko popiół. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top