Rozdział 37 "Filmy stają się zbyt realistyczne"
Sol
Ludzie zaczęli wrzeszczeć. Każdy rozbiegł się w inną stronę. Londyn, jeszcze po wojnie, obfitował w schrony. Jeden znajdował się nawet pod naszą posiadłością. Ale tutaj, na obcej ziemi, nie miałem pojęcia, gdzie się ukryć. Reyna złapała nas oboje za ręce, aby się nie zgubić. Porwał nas tłum.
Policjanci starali się opanować sytuację. Stali na samochodach i krzyczeli. Wskazywali coś rękami. Modliłem się, by były to schrony. Pociły mi się dłonie, ale ściskałem Reynę tak mocno, że chyba połamałem jej palce.
Spadł kolejny pocisk, tym razem bliżej. Aż poczułem siłę wybuchu. Syreny nadal wyły. Tłum wrzeszczał. Nic nie widziałem. Reyna ciągnęła mnie do przodu. Biegliśmy ile sił w płucach. Była szybsza w szpilkach niż ja w normalnych butach. Serce biło mi jak oszalałe. Adrenalina płynęła we wszystkich żyłach. Zimny pot spływał mi po plecach.
Nawet nie wiedziałem, kiedy dotarliśmy do wejścia do metra. Potknąłem się na pierwszym stopniu. Razem z mnóstwem ludzi wbiegliśmy na sporej wielkości peron. Platforma jednak szybko się zapełniała. Wszystko było pogrążone w ciemności. Żadne światła nie działały, nawet awaryjne.
— Jesteście cali? — Reyna nie puszczała naszych dłoni.
— Wi... działam... ich... — Luna ledwo łapała oddech. Sądziłem, że ma lepszą kondycję. — Dis... — zaniosła się kaszlem, dusząc się.
Pretorka szybko przeskanowała pomieszczenie. Chwyciła Lunę w pasie. Pociągnęła nas oboje w stronę zejścia z peronu na poziom torów. Musieliśmy przeciskać się przez ludzi. Panika wykrzywiała ich twarze. Nie zauważali nas, nawet jak deptaliśmy im po stopach.
Zaraz na początku tunelu znajdowały się jakieś drzwiczki do przejścia technicznego. Reyna oparła o nie Lunę. Dziewczyna powoli wyrównywała oddech.
— Dis... kordy... — wykrztusiła. — Bomby...
— Diskordy? — Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. — Sugerujesz, że to one zrzucają bomby?
— Widziałam — upierała się.
— Skoro przez Łowczynie Eris odnalazła Kadmosa — Reyna skrzyżowała ręce na piersi — tak może przez nas wie, gdzie ukrywa się Harmonia?
— Dlatego postanowiła zbombardować całe miasto?!?
— Wiesz, jaka jest Eris. Może chce zabić i nas. Dzięki czarom na statkach nic nam nie grozi, ale tutaj... Ci ludzie są z nami w niebezpieczeństwie. — Wskazała peron. — Powinniśmy się od nich oddalić, lecz wyjście na ulicę jest samobójstwem.
— Mam pomysł — oznajmiła Luna.
Nawet niemal w tej kompletnej ciemności było widać jej czerwoną twarz. Dopiero teraz zauważyłem, że gdzieś po drodze musiała zgubić jeden but, bo stała w tylko lewej balerince. Wyglądała jak postapokaliptyczna wersja Kopciuszka.
Luna odwróciła się przodem do drzwiczek technicznych. Gdy przyłożyła do nich dłoń, Reyna zmarszczyła brwi sceptycznie. Nagle na metalowej powierzchni pojawił się trójkąt. Rozbłysnął złotym światłem, zalewając nasze twarze i otoczenie. Otworzyłem szeroko usta.
— Co to jest? — Chciałem tego dotknąć, ale Luna stanęła pomiędzy mną a drzwiami.
— Nie czas na tłumaczenie. Broń w pogotowiu.
Nacisnęła na klamkę. Wrota się otworzyły. Spodziewałem się zobaczyć miliony kabelków. Ujrzałem jednak wąski, długi i ciemny korytarz. U wejścia, w specjalnych uchwycie, wisiała paląca się pochodnia. Luna wzięła ją, zaciskając na niej palce.
— Idziemy sprawnie i szybko — rozkazała. — Bądźcie gotowi na wszystko.
Córka Posejdona zagłębiła się w przejście pierwsza. Ruszyłem za nią, a Reyna zamknęła kolumnę.
— Zatrzaśnij drzwi — poleciła nasza przewodniczka. Wolną, prawą dłonią sunęła po ścianie.
Niewiele widziałem wokół siebie. Jakiś szczur przebiegł mi między nogami. Po chwili potknąłem się o coś, co zagrzechotało. Słyszałem tylko ciche kroki Reyny i nadal głośny oddech Luny. Zapach nie należał do przyjemnych. Miałem wrażenie, że znaleźliśmy się w jelitach jakiegoś potwora.
Doszliśmy do rozwidlenia. Przed nami znajdowały się dwa identyczne korytarze, równie mroczne i nieprzeniknione.
— Mam obie ręce zajęte, bo nie mogę puścić ani latarni, ani ściany — oznajmiła Luna. — Sol, to ty musisz się tym zająć.
— Zająć czym?
Wskazała mi głową lewy korytarz. Wyminąłem ją i wyciągnąłem miecz przed siebie. Zrobiłem jeszcze krok. Z ciemności rzucił się na mnie czarny kształt. Okazało się to ptakiem. Drapnął mnie pazurem w pierś, a dziobem uderzył w głowę. Odciąłem mu mieczem jedno skrzydło. Upadł na ziemię. Dobiłem go dźgnięciem w brzuch. Rozsypał się w proszek.
— Co to było? — wykrzyknąłem.
— Pewnie jakieś japońskie robactwo — stwierdziła Luna, ruszając w lewy korytarz.
Szliśmy szybko, nie zatrzymując się nawet na moment. Raz usłyszeliśmy jakieś niepokojące odgłosy, ale na szczęście daleko. Choć cała droga trwała może z pięć minut, zdążyłem się cały oblać potem. Co jeszcze mogło się kryć w tym miejscu? Zaciskałem palce na mieczu. W każdej chwili mógł się okazać potrzebny.
Jak dla mnie zupełnie niespodziewanie, wyrósł przed nami koniec tunelu z drzwiami. Luna otworzyła je, a nasze oczy uderzyło jaskrawe światło. Pociągnęła nas, wyciągając z tunelu i zatrzaskując wrota. Nie dosyć, że przez oślepiającą jasność byliśmy jak sparaliżowani, to nadal wrzeszczące syreny nie pomagały. Kiedy już wróciłem do siebie, zobaczyłem, że jesteśmy w porcie. Nasze statki dokowały jakieś sto metrów od nas.
Bardzo blisko rozległa się kolejna eksplozja. Z pobliskiego budynku rozeszła się fala gorąca oraz chmura pyłu. Zanosząc się kaszlem, pobiegliśmy ile fabryka dała w stronę Elpidy i Fidem. Bez problemu wyprzedziłem obie dziewczyny. Choć Reyna porzuciła buty na obcasach, trzymała Lunę za rękę, co ją mocno spowolniało. Dziesięć metrów od Fidem wzbiłem się w powietrze. Wiatry były niespokojne, ale i tak mniej ryzykowałem niż przy powolnym wspinaniu się po drabince.
Upadłem ciężko na deski. Hazel pomogła mi wstać.
— Co się tam dzieje? Czemu myśliwce atakują miasto?
— Myśliwce? — zdziwiłem się.
Spojrzałem w niebo. W stronę wysokich wieżowców zbliżał się smukły samolot, z którego coś wyleciało. Po chwili rozległ się kolejny wybuch. Huczało mi od nich w głowie.
— Luna mówiła, że to Diskordy. — Zmarszczyłem brwi.
Percy i Frank pomogli przedostać się Lunie i Reynie przez barierkę. Oparły się o reling. Córka Posejdona nie mogła nabrać oddechu. Jedną ręką grzebała w torebce, a drugą wręczyła swój sztylet Frankowi. Chciała, by ją dobić?
Frank chyba jednak coś innego zrozumiał przez ten gest. Zaczął poruszać klingą broni, jakby próbował puszczać zajączki. Podszedłem bliżej.
— Co ty robisz?
— W powierzchni odbija się prawdziwy obraz, nieprzykryty Mgłą czy innymi czarami.
Ustawił sztylet pod takim kątem, że widzieliśmy obraz Tokio. Otworzyłem szerzej oczy, gdy ujrzałem pikujące i zrzucające bomby Diskordy.
— Czyli to jednak Eris. — Otarłem pot z czoła.
Gdyby Luna mogła mówić, pewne rzuciłaby coś w rodzaju "A nie mówiłam?", ale aktualnie używała czegoś, co chyba było mini inhalatorem, aby zawalczyć o oddech.
— Dlaczego atakuje niewinnych cywilów? — Hazel pomagało mi utrzymać się na nogach, bo czułem, że mam je jak z waty.
— Żeby zrobić na złość Harmonii? — Wzruszyłem ramionami. — Czy którakolwiek z grup już wróciła?
— Nie. — Percy stał jak najeżony. Wzdrygnąłem się. — Musimy iść ich znaleźć.
— Nie teraz, nie podczas bombardowania. — Reyna wstała z pokładu. Jej fryzura nadal wyglądała idealnie. — Jest szansa, że dotarli do jakiegoś schronu. Na statkach jesteśmy bezpieczni, lecz jak pójdziemy pomiędzy budynki... Poza tym, w mieście jest tyle ludzi i panuje taki chaos, że w życiu ich nie znajdziemy.
— To co, mamy tu tak bezczynnie stać?
Zaciskał w pięści długopis. Gdybym nie wiedział, że może się on zmienić w miecz, uznałbym to za dziwny gest.
— Trójząb.
Luna nadal siedziała na ziemi, jednak przynajmniej mogła już oddychać. Nico klęczał obok niej, trzymając jej dłoń.
— Trójząb? — Z każdego słowa Percy'ego wydobywały się strach i wściekłość. — Jak on niby ma nam pomóc?
— Może gdyby zwabić Diskordy w jedno miejsce — Frank nie spuszczał wzroku ze sztyletu — dalibyście radę uwięzić je w tornadzie i wysłać w ocean.
— Co nam to da? Eris przyśle kolejne oddziały? — zaprotestowałem. Nie miałem ochoty na popis umiejętności dzieci Posejdona. To ja miałem być tutaj najpotężniejszy.
— Da nam czas — odpowiedziała Reyna. — Może zjawią się też jakieś japońskie formacje, aby bronić miasto. Tylko tyle możemy zrobić.
— Musimy zrobić cokolwiek — zadecydował Percy.
Obrócił się w stronę Luny, która już wstawała. Może i nie wyglądałaby tak żałośnie, gdyby z nosa nie zaczęła jej kapać krew.
— Daj Wodę, przygotuję już miksturę — powiedział do niej Nico. Gdy podała mu mały flakonik, pobiegł pod pokład.
— Dasz w ogóle radę? — Percy spojrzał na siostrę sceptycznie.
Dotknęła dłonią nos, rozcierając krew nad górną wargą.
— Jeśli się pospieszymy. — Sięgnęła do torebki, zanurzając w niej całe ramię. — Hazel, stwórz z Mgły jakieś budynki tu, nad wodą w zatoce, by Diskordy, zaczęły się tutaj kierować. Sol i Jason, pomożecie nam z kontrolą nad wiatrem. Reszta, pod pokład. Będzie dosyć wietrznie, jeszcze czymś oberwiecie.
Nigdy nie było jej dalej do wyglądu kapitana, mimo wszystko herosi wykonali jej rozkazy. Hazel szybko ruszyła się do roboty. Gdy tylko spojrzałem w stronę wody, stały już tam budynki, które pięły się w górę, jakby rosły niczym rośliny. Miałem nadzieję, że niezniszczona dzielnica będzie bardzo kusząca dla potworów.
— Gdy tylko Diskordy zbliżą się na odpowiednią odległość — Percy mówił, gdy Luna starała się tamować chusteczką krwawienie — stworzymy wir wody. Wy zagonicie je w niego podmuchami wiatru. Możecie też nam pomóc w formowaniu tornada.
— Jaki jest nasz cel? — Jason schował okulary do kieszeni. — Ile chcemy ich złapać?
— Do momentu, aż nie będziemy w stanie dłużej utrzymywać tornada. — Krew ściekała Lunie po brodzie, a mimo to sukienka pozostawała niebiańsko czysta.
Dopiero teraz zauważyłem, że oddziały pozornych myśliwców przybywały od zachodu, czyli od Azji. Wydawałoby się, że powinny nadchodzić od strony Ameryki. Czy zatem Eris ma też swoje kwatery na Dalekim Wschodzie?
Musiałem mocno mrużyć oczy, aby w kształtach samolotów dostrzec Diskordy. Jednak nie miało to znaczenia, bo potwory zauważyły nowo stworzone osiedle i obrały na nie kurs. Kamień trójzębu w rękach Luny i Percy'ego zaświecił. Woda zaczęła się pienić, a następnie piętrzyć. W zatoce powstał wir, jakby na dnie ktoś wyjął korek i ciecz uciekała do kanalizacji jak z ogromnej wanny.
Czułem, że zapewne będą się popisywać mocami więcej niż potrzeba. Też chciałem kawałek tego tortu. Próbowałem zmusić wiatry w zatoce do mojej woli. Były dzikie, rozwydrzone, zupełnie nie chciały słuchać rozkazów. Spojrzałem na Jasona. Jego mięśnie napięły się, zacisnął zęby. Nie tylko ja miałem problemy z spełnieniem swojego zadania.
Pierwsze monstrum zniżyło lot nad fałszywe miasto. Bomba wpadła do wody. Hazel, której wysiłek mocno odznaczał się na twarzy, dostosowała Mgłę – wybuch i zburzone budynki –jedynie z niewielkim opóźnieniem. Czułem się, jakbym oglądał robione na żywo efekty specjalne do filmu superbohaterskiego. Podmuchem wiatrów, które zdążyłem już zmusić do współpracy, wrzuciłem potwora do tornada powiększającego się z każdą sekundą. Nie zdążyłem celebrować sukcesu, bo niebezpiecznie blisko znalazł się kolejny "myśliwiec". Musiałem się nim zająć.
Diskordy, raczej nie mając żadnych refleksji na temat znikających nagle pobratymców, wpadały w naszą pułapkę jak nastolatki w depresję – łatwo i szybko. Kiedy pierwsza siódemka już siedziała w tornadzie, a obłędna prędkość wody nie pozwalała im się wydostać, spojrzałem na Percy'ego i Lunę. Ich majtające się na wszystkie strony włosy zasłaniały ich twarze, lecz z samej postawy łatwo dało się wywnioskować, że nie jest to dla nich bułka z masłem. Ha, tak szybko wymiękają.
— Jeszcze tylko kilka! — Jason przekrzykiwał wiatr. Kierował te słowa nie tylko w stronę dzierżących trójząb, a również Hazel, której twarz zalewał pot. — Dacie radę!
Przez nieuwagę Jasona trzy Diskordy lecące blisko siebie niemal umknęły naszym wiatrom. Zagryzłem zęby, gdy musiałem wykorzystać całą swą siłę, by złapać podmuchami bestie. Niemalże się wymknęły, ale były pretor wreszcie wziął się do roboty i mi pomógł. Wcisnęliśmy monstra do trąby z wody i powietrza mającej już wysokość kilkupiętrowego bloku.
Na cel wziąłem sobie kolejnego potwora, gdy nagle usłyszałem krzyk Jasona. Opadł na pokład jak znokautowany. Cegła leżąca nieopodal jego głowy zapewne się do tego przyczyniła. Poczułem, że wiatry, które jeszcze chwilę temu w miarę mnie słuchały, wyczyniają dzikie harce, wyrywając się mojej woli. Traciłem nad nimi kontrolę. Zaczęły zachowywać się jak wściekłe, dzikie małpy, rozpierzchając się po zatoce. Uderzyły w tornado, które niebezpiecznie zwolniło. Jakby tego było mało, Hazel opadła na pokład. Fałszywe miasto zaczęło się rozmywać.
— Wypuście tornado w Pacyfik! — wrzasnąłem. — Nic więcej nie zdziałamy.
Luny i Percy cali się trzęśli. Stałem kilka metrów od nich, a i tak czułem ciepło wibrujące od trójzębu. Wydawało mi się, że kontrolowanie fal podczas sztormu powinno ich bardziej zmęczyć. Jednak ostatnio, w porównaniu do obecnego stanu, wydawali się wyluzowani. Przynajmniej tym razem nie ryczeli.
— Na trzy — krzyknął Percy. — Raz. Dwa. Trzy!
Wir jakby dostał kopa w zadek. Wystrzeliło z zatoki z takim powiewem, że aż nie utrzymałem równowagi. Musiałem na moment doznać zamroczenia, bo kiedy podnosiłem się z ziemi, tornado już ledwo majaczyło na horyzoncie. Woda się uspokajała, a ja dopiero teraz dostrzegłem, jak bardzo Tokio ucierpiało. Dzisiejszego poranka wiele drapaczy chmur prześcigało się, które pierwsze dotknie nieba, jednak teraz nic znacznie nie wystawało ponad inne budynki. Całą aglomerację przykrywał dym i pył. Nie potrafiłem stwierdzić, ile budynków przemieniło się w gruz. A co gorsze, ilu ludzi zginęło. W mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl. Czyżbym właśnie stracił sześcioro członków mojej załogi?
Spojrzałem ponownie na statek. Frank karmił Hazel nektarem, Tatiana leczyła ranę na głowie Jasona. Trójząb został już ponownie schowany. Hisako oferowała zmęczonemu Percy'emu batonik z ambrozją, a Luna wypijała jakiś przezroczysty napój, który właśnie przyniósł Nico. Reyna i Aleksander wymieniali się uwagami, patrząc na miasto.
Mną nikt się nie zainteresował.
Coś za to zwróciło moją uwagę. Oprócz cichego gwaru na pokładzie, wokół panowała cisza. Nie wybuchała żadna bomba. Nawet syreny ustały. Eris zakończyła bombardowanie?
— Musimy iść ich poszukać. — Percy wstał, choć ledwo trzymał się na nogach.
— To nie jest dobry pomysł. — Reyna podeszła bliżej. — Jak myślisz, kogo oskarżą o ten atak? Wśród nas z wyglądu można znaleźć przedstawiciela niemal każdej narodowości. Gdy zobaczą nas na ulicy, mogą nas aresztować.
— A co z tymi, co już tam są? Też może to ich spotkać.
— Ale nie wystawiamy na ryzyko kolejnych ludzi — dodałem. — Bombardowania mogą w każdej chwili wrócić. Może Eris się tylko przegrupowuje. Musimy pozostać czujni.
— I co? Po prostu czekać?
— Hisako i ja moglibyśmy pójść na poszukiwania — zaoferował Frank.
— Japończycy nie rozpoznają w nas obcych, póki nie będzie trzeba się odezwać — dodała wnuczka Fortuny.
— A jeśli będzie trzeba?
Spojrzeli na Lunę, szukając w niej wsparcia. Jednak dziewczyna wyglądała dziwnie – coś pomiędzy byciem pod wpływem procentów a niespaniem od tygodnia. Jej nogi się trzęsły, trzymała Nica za ramię, by nie upaść i non stop toczyła walkę z powiekami, żeby się nie zamknęły.
— Używała Magii Chaosu — wyjaśnił Nico, widząc nasze spojrzenia. — Jest niezbędna do podróżowania Labiryntem.
— Labiryntem? — Percy spoglądał na niego z niedowierzaniem. — Tym Labiryntem? Jak to w ogóle możliwe?
— Naginam go pod swoją wolę — Luna oparła głowę o ramię Nica, nie będąc w stanie walczyć z jej ciężarem — i prowadzi mnie tam, gdzie chcę. Jednak ma to swoje skutki uboczne: krwawienie z nosa, migreny, senność i strasznie chce mi się pić.
— Pomaga tylko Woda Księżycowa Łowczyń — chłopak poklepał przyjaciółkę po policzku, by nie zasypiała — ale ta resztka, co została, chyba niewiele pomogła.
Luna idealnie zobrazowała te słowa, gdy zasnęła na stojąco w trakcie rozmowy.
— Poczekajcie tu na mnie — zwrócił się do Hisako i Franka. — Położę ją w salonie i pójdę z wami w miasto. Jeśli ktoś będzie próbował mnie złapać, ucieknę cieniem.
Jedną ręką wsunął pod nogi, a drugą pod plecy Luny. Choć Nico nie był wysokim, a na pewno nie rosłym facetem, dziewczyna w jego rękach wyglądała jak dziecko. Bez trudu, ale i z ostrożnością, zaniósł ją pod pokład.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top