Rozdział 35 "Taniec z herosami"

Sol

Niestety do przybicia do brzegów Japonii nic nas już nie zaatakowało. Liczyłem, że piraci ponowią próbę, jednak nie pojawili się na horyzoncie. Nadal nie potrafiłem zrozumieć, czemu to był jakiś Telegonos, czemu akurat on został wynajęty i, przede wszystkim, czemu do pomocy wziął sobie takich amatorów. Przecież mieli takie proste zadanie, a nawet temu nie podołali. Zastanawiałem się, kiedy znowu będzie podobna szansa. 

Jakby tego było mało, nurtowało mnie też kłamstwo Aleksandra i Nico. Że skłamali, nie miałem wątpliwości. Gdzie w takim razie się podziali? Za każdym razem, gdy próbowałem o to dopytać, zbywali mnie. Na szczęście nie tylko ja zacząłem tracić do nich zaufanie. 

Wieczorem, dzień przed planowanym przybyciem do Tokio, odbyła się konferencja, by podsumować nasze plany, żeby nawet największe tłumoki zrozumiały i zapamiętały. 

— Znaleźliśmy z Jake'iem dwa sklepy z częściami, gdzie można zdobyć, co potrzeba — zaczął Leo.

— Niech zgadnę — oparłem się o swoje królewskie krzesło — są w dwóch różnych częściach miasta?

— Bingo! — Sprężynka, którą się bawił, wyskoczyła mu z dłoni i uderzyła w nos Reyny. — Ale jeśli skorzystamy z metra, jedna trójka spokojnie da radę sama oba ogarnąć. 

— Ja pójdę razem z Nico i Jasonem — Jake pół spytał, pół oznajmił, patrząc jednak na mnie, jakby szukał aprobaty — a Leo zostanie na statku i będzie kontynuował naprawy. 

— Trzeba też odwiedzić jakiś sklep spożywczy — Piper spojrzała w stronę Luny, jednak nie wydawała się prosić o pozwolenie jak syn Hefajstosa. — Niektóre produkty się skończyły. 

— Tylko niektóre? — Uniosłem brew. 

— Co za niespodzianka — Leo próbował odzyskać swoją sprężynkę — że chipsy schodzą szybciej niż brokuły. 

Piper przewróciła oczami. Choć od dawna próbowała wmuszać w nas najróżniejsze warzywa w wielu postaciach, potem i tak znajdowała wszędzie kruszynki po przekąskach. 

— Ustalmy sobie jakąś godzinę zbiórki. — Zaburczało mi w brzuchu, więc chciałem już skończyć spotkanie. — Może być siedemnasta? Jak któraś grupa nie wróci do tego momentu, zaczniemy się martwić. Piper, zrób listę zakupów i weź sobie kogoś do pomocy w targaniu toreb. 

— Tak jest, Wasza Wysokość. — Skinęła głową. 

Puściłem tę uwagę mimo uszu. 


Następnego dnia rano, po odbyciu porannej toalety, pognałem na mostek, aby dowiedzieć się, ile czasu zostało do przybicia do brzegu. Pogoda nas rozpieszczała; słońce dawało z siebie wszystko, jednak delikatny, chłodny wiaterek sprawiał, że nie czułem się jak bekon na patelni. Wszystkie chmury miały dzisiaj chyba wolne, bo żadna nie stawiła się w pracy. Widoczność zdawała się tak dobra, jakbym niemal mógł dostrzec zachodni brzeg Ameryki. 

— To cisza przed burzą — stwierdził Jake.

Leżał pod konsolą sterowniczą, grzebiąc w jakiś kabelkach. Wyglądał jak kot, który bawi się kłębkiem włóczki. 

— Nie sądziłem, że jesteś wilkiem morskim. — Pochyliłem się nad milionem guziczków. Odrzuciłem niezmierną chęć, by wcisnąć je wszystkie i zobaczyć, co się stanie. 

— Nie chodzi mi o pogodę. Nie jestem barometrem. — Jego dłoń poruszała się po podłodze, jakby czegoś szukał. Uniósł się, mrużąc oczy. — Podasz mi obcęgi? 

Rozejrzałem się dookoła, szukając czegoś, co wydawało się pasować do nazwy. W końcu przesunąłem stopą w kierunku Jake'a coś pomiędzy nożyczkami a szczypcami. Wziął bez gadania, na co odetchnąłem z ulgą. 

— Chociaż morze też jest spokojne — kontynuował. — Coś wisi w powietrzu. — Przeklął, gdy kopnął go prąd. — Jest po prostu za spokojnie. Miałem sen... — Jego ręce przestały się poruszać. Potrząsnął głową. — Nieważne. 

Wrócił do pracy. Spojrzałem na niego kątem oka. Dobrze, że nie zdecydował się w końcu na zrobienie ze mnie sennika. Musiałem przejmować się jedynie wizjami Marka, a i to czasami było męczące. 


Kiedy Tokio zdawało się już być rzut beretem, a nasze statki miały lada chwila wpływać do portu, przeniosłem się na wiatrach na Elpidę. Chciałem się uwinąć z Harmonią jak najszybciej, aby potem mieć jeszcze trochę czasu dla siebie. Dlatego tuż po zacumowaniu planowałem porwać Reynę i Lunę do miasta. 

Po pokładzie chodził Nico, tym razem obecny na swojej warcie. Gdy tylko mnie zobaczył, wręcz teatralnie przewrócił oczami. 

— Gdzie są dziewczyny? — spytałem. 

— Luna jest w infirmerii, a Reyna nie wiem. Już idziesz je dręczyć? 

— Też miło cię widzieć. 

Zbiegłem po schodach na najniższy pokład statku. Już na ostatnich stopniach dotarły do mnie jakieś dźwięki. Była to jakaś skoczna piosenka z męskim głosem na wokalu. Drzwi infirmerii jedynie przymknięto, przez co wszystko wydawało się przygłuszone. 

— Próbujemy jeszcze raz? — To głos Marka? 

Muzykę przewinięto. Zbliżyłem się powoli do wejścia. Uchyliłem drzwi. Przez szparę niewiele widziałem, jednak co chwilę w zasięgu mojego wzroku pojawiali się Mark i Luna – tańczyli. Łóżka odsunięto pod ściany, dzięki czemu na środku pomieszczenia znalazło się sporo wolnego miejsca. Gdy już sądziłem, że to zwyczajny, lecz energiczny odpychaniec, zaczęli wywijać nogami jak wiatrakami. Melodia, jak i ich ruchy, kojarzyły mi się z estetyką lat 50., którą widuje się w filmach. Podskakiwali, machając kończynami na wszystkie strony. Nagle szybciej niż zdążyłem zarejestrować, Mark jakoś chwycił Lunę, a ona zrobiła obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, będąc najpierw głową do dołu, a za chwilę lądując miękko na stopach. Tylko cześć włosów spięła na czubku głowy w koczek, a reszta dynamicznie poruszała się z każdym jej ruchem. Taniec zakończyli efektownym obrotem. Mark przyciągnął do siebie Lunę. Zbliżyli do siebie swoje twarze, więc uznałem to za dobry moment wkroczyć do środka. 

— Wolę walca angielskiego — oznajmiłem. 

Podskoczyli, jakbym zatrąbił im klaksonem nad uchem. 

— Bogowie, Sol, nie nauczono cię pukać? 

Choć Luna nie wydawała się z jakiegoś powodu zachwycona moją obecnością, mimo to uśmiech nie schodził jej z twarzy. Jej policzki były całe czerwone, Mark też nie uniknął rumieńców. Oddychali szybko jak po długim maratonie. 

— To Elvis Presley? — spytałem, wskazując magnetofon, z którego wydobywała się zapętlona muzyka. 

Oboje otworzyli usta, ich oczy się rozszerzyły. Mieli głupie miny. 

— To był żart? — Chłopak ściągnął brwi w konfuzji. 

— Żart? 

— Sol, to Freddie Mercury — Luna stwierdziła z niedowierzaniem. 

Wzruszyłem ramionami. 

— Wszystko jedno. — Wymienili spojrzenia. Mark nie mógł powstrzymać śmiechu. — W każdym razie — chciałem to przerwać — za pięć minut widzę cię na górnym pokładzie, Luna. — Chciałem już wychodzić, lecz odwróciłem się na pięcie. — Ty, Mark, też chyba powinieneś się pospieszyć, bo przecież idziesz na zakupy z Piper.

— Spokojnie, jest czas. — Objął Lunę od tyłu i oparł podbródek o jej głowę. Dziewczyna była idealnego wzrostu do takiej czynności. — I tak będziemy do jutra w porcie, bo jest sporo napraw. 

Nie za bardzo miałem na to kontrargument, więc opuściłem infirmerię. Gdy wchodziłem po schodach, usłyszałem komentarz Marka "Jak można pomylić Franka Sinatrę z Freddie'm Mercury? Myślałem, że Brytole są wyedukowani w takich sprawach". 

Jedyna zdyscyplinowana Reyna czekał pod masztem. Jak zwykle nie zostawiła w pokoju swojej złotej zbroi ani nawet płaszcza pretorskiego. Miałem wrażenie, że jest identyczna do tej córki Bellony, którą poznałem mojego pierwszego dnia w Obozie Jupiter. Zawsze ten sam strój, ta sama fryzura, ta sama postawa. Mogłaby być żywym obrazem. Zastanawiałem się, czy nie zostawia sobie przestrzeni na zmianę, bo jej nie potrzebuje, czy czuje taki przymus. 

— Hisako sprawdziła nam metro. — Nie poruszyła się na moje słowa, nadal wpatrywała się w horyzont. — W półgodziny powinniśmy znaleźć się pod Tokyo Skytree. 

— Nadal nie rozumiem, czemu to na przykład ona nie idzie z wami. — Wiatr rozwiewał jej pojedyncze krótkie włoski. — Mogłaby was poprowadzić przez miasto, w końcu jako jedyna choć trochę zna japoński. 

Reyna nie przestawała sobie zadawać tego pytania, odkąd Mark opowiedział nam swoją ostatnią wizję. Nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Sam chciałbym wiedzieć czemu. Chciałem zaufać fatom, że mają swoje powody, ale im dłużej nad tym myślałem, tym mniej miało to sensu. 

— Mam złe przeczucia. — Położyła dłoń na rękojeści swojego miecza. — To miasto mnie... niepokoi. Coś się dzisiaj wydarzy. 

Usłyszenie podobnych wróżb od już drugiej osoby w przeciągu kwadransa nie zwiastowało nic dobrego. Pozostawało mi tylko wierzenie, że oznacza to przeciągnięcie Harmonii na naszą stronę oraz jej natychmiastowe rozprawienie się z Eris, dzięki czemu w przeciągu kilku godzin zakończymy naszą misję i wrócimy z wieńcami laurowymi na głowach do domu. Nie należałem jednak do niepoprawnych optymistów. 


Obawiałem się, że będziemy musieli zakupić jakąś mapę, by się nie pogubić w tym mieście, a nie mieliśmy odpowiedniej waluty. Okazało się jednak, że gdy jeszcze na statkach omawialiśmy rozkład ulic Tokio, Luna jakimś cudem zapamiętała większość głównych dróg i punktów charakterystycznych, dzięki czemu bez problemu dostaliśmy się na stację metra. Tam znaleźliśmy kiosk, w którym można było zapłacić amerykańskimi dolarami, więc ostatecznie zaopatrzyliśmy się w plan. 

Miałem wrażenie, że jedyne, co z tego miejsca zapamiętam, to ludzie. A raczej liczba tych ludzi. Byli wszędzie. Hałas, tłok i ruch przyprawiały mnie o zawrót głowy. Większość życia spędziłem w niewielkiej odległości od Londynu, jednak mieszkałem poza miastem. Dopiero w zeszłym roku pierwszy raz odwiedziłem San Francisco, którego pęd mnie powalił, mimo to nie mogło się to równać z tym, co właśnie przeżywałem w Japonii. 

To ja wziąłem na siebie odpowiedzialność nawigowania naszej grupy. Po wyjściu z metra doznałem rozczarowania. Spodziewałem się zobaczyć wysokie wieżowce, na każdym jaskrawe neony, coś jak na Times Square. Ujrzeliśmy jednak jedynie kilkupiętrowe budowle, zwykłe, proste bloki mieszkalne. Ulice były mało imponujące, zaledwie po jednym pasie w każdą stronę. Miałem wrażenie, że znalazłem się po prostu w jakimś prowincjonalnym miasteczku, a nie w wielkim i sławnym Tokio. 

— Na pewno wysiedliśmy na dobrej stacji? — zapytałem. 

— Masz jakieś wątpliwości? 

Luna wskazała palcem, coś co jakimś cudem mi umknęło. Nad niskimi budynkami wyrastała wieża jak szpikulec, który przebił skorupę ziemską. Opis Marka wreszcie zaczynał nabierać jakiegoś sensu. Słup faktycznie przypominał przeplatankę, taką trochę siatkę. Jednak w przeciwieństwie do Wieży Eiffla jej obwód nie zmieniał się drastycznie wraz ze wzrostem wysokości. Nadal pozostawało dla mnie niejasne, jakim cudem okrągłe zgrubienia, prawdopodobnie biura tutejszych stacji telewizyjnych, skojarzyły mu się z pączkami.

— Musimy przedostać się przez rzekę, by dotrzeć do wieży — oznajmiła Luna, podchodząc do mnie. — Trzeba znaleźć jakiś most.

Wyciągnęła rękę po moją mapę. 

— Co ty robisz? Ja nawiguję. Ty weź pomyśl, co powiemy. 

— Ja? Dlaczego ja mam mówić? 

— Bo ja nawiguję. Poza tym ty powinnaś mieć czaromowę, więc zaczarujesz jakąś recepcjonistkę czy Harmonię.

— Ty tak serio?— Skrzyżowała ręce na piersi. — No dobra. W którą stronę w takim razie trzeba teraz skręcić? 

Spuściłem spojrzenie na mapę. Plątaniną kresek skakała mi przed oczami. Choć plan został wykonana w języku angielskim, nie pomagało to w najmniejszym stopniu. 

— Musimy iść prosto. — Wskazałem przed siebie. 

— A zorientowałeś mapę? 

— Przestańcie już. — Reyna ścisnęła palcami skronie. — Nie wierzę, że mój jedyny sens bycia tutaj to rozstrzyganie kłótni przedszkolaków. 

Poczułem się tym głęboko urażony. Niedawno skończyłem piętnaście lat – bliżej mi było do pełnoletności niż przedszkola. Lunę dało się ostatecznie pomylić z młodszym dzieckiem, ale nie mnie. Mama nazywała mnie już mężczyzną!

— Sol, oddaj mapę Lunie i sam przygotuj gadkę. — Ostre spojrzenie Reyny skłoniło mnie do współpracy. — Użyj brytyjskiego akcentu, bo ludzie średnio lubią Amerykanów. 

— A ty nie poprawisz nam opinii — mruknęła pod nosem druga dziewczyna. 

Ruszyliśmy za Luną ulicą. I tu sporo znajdowało się Japończyków, ale zdecydowanie mniej niż w porcie. Patrzyłem na witryny mijanych lokali. Zewsząd atakowały mnie kolory i te śmieszne japońskie znaczki. Nie rozumiałem, czemu nadal je stosują. Przecież są takie niepraktyczne! Miałem wrażenie, że wszędzie patrzą na mnie postacie z anime, czy to na jakiś plakatach, muralach, czy to nawet sami mieszkańcy wydawali się kreskówkowi. Zdawało mi się, że za moment ktoś krzyknie jakieś niezrozumiałe słowo, a różnobarwne potworki rzucą się do walki. 

— Ciekawe, czy Eris wie, że tu jesteśmy — Reyna wyraziła na głos swoje myśli. — Albo Harmonia. 

— Powinna się nas spodziewać — stwierdziłem. — Od początku było wiadomo, że prędzej czy później się z nią spotkamy. 

— Ale czy będzie chciała nas widzieć? — Luna przygryzła wargę. — Może odmówić pomocy. Poza tym, nie możemy zapominać, że przez to, że Łowczynie próbowały ją znaleźć, zginął Kadmos. Delikatnie rzecz ujmując, może nie być wniebowzięta nasz wizytą. 

Choć poniekąd rozumiałem obawy córki Posejdona, wydawało mi się to niedorzeczne, że przez śmierć Kadmosa Harmonia nie chciałaby pomóc. Przecież losy całego świata od tego zależą!

Po kilkuminutowym spacerku dotarliśmy pod wejście do wieży. Pomiędzy ciągiem czegoś, co mogło być jednocześnie skrzynkami z prądem, szafkami dla pracowników lub nawet paczkomatem, znajdowały się szklane drzwi. W środku widzieliśmy duże i przestronne lobby. Droga prowadziła do dwóch dużych wind, pod którymi rzesza pracowników ustawiała się w kolejki. Nie mogłem ich winić – tylko masochista wchodziłby po schodach na odpowiednie piętra. 

— To co, po prostu wchodzimy? — zadałem pytanie, wypatrując jakiejś recepcji. 

— Jeśli Harmonia chce się z nami widzieć — Reyna odrzuciła warkocz na plecy — sprawi, że jakoś do niej trafimy. 

— A jeżeli nie? 

— To nigdy się do niej nie dostaniemy. 

Wzięliśmy głęboki oddech i weszliśmy do środka. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top