Rozdział 3 "Księżycowe prezenty"

Mark

Podróż na Long Beach zajęła nam godzinę. Pani Jackson próbowała nawiązać rozmowę, ale szła ona raczej opornie. Luna ciężko znosiła drogę przez chorobę lokomocyjną. Mimo że siedziała z przodu i nastawiła sobie nawiew prosto na twarz, zrobiła się jeszcze bledsza i w ogóle nie uczestniczyła w naszej konwersacji. 

Ja siedziałem z tyłu, między fotelikami bliźniaków. Były to dwa urocze bobasy, Eric i Charlotte. Przez pół drogi zastanawiałem się, które z nich to chłopak, a które dziewczyna. Po ubiorze nie mogłem tego wywnioskować. Zastanawiałem się, czy mama miała ze mną i Lizzie podobne problemy, kiedy byliśmy niemowlętami. Czy musiała nas za każdym razem rozbierać, aby rozpoznać? 

— Gdzie jest Miętuska? — spytałem podczas jednej z wielu przedłużających się momentów ciszy. 

— Patroluje okolicę z lotu ptaka — oznajmiła Luna. — Zazwyczaj ostrzega przed zbliżającymi się potworami. 

— W Nowym Jorku wcale nie ma ich dużo — stwierdziłem. — Od zimy zaatakowały mnie tylko dwa Diskordy. 

Widziałem w lusterku, że Luna lekko się uśmiechnęła. Co to miało oznaczać? 

Ze względu na dosyć późną godzinę jak na plażowanie, piasek był prawie cały dla nas. Sally i Luna wyjęły po jednym bliźniaku z samochodu, a ja wziąłem bagaże w postaci koca i kilkunastu ręczników, najróżniejszych butelek i innych rzeczy niezbędnych dla maluchów. Dla normalnego człowieka mogłoby to wyglądać na wyprawę całego żłobka, ale ja, który trudnił się jako niania dla rodzeństwa niemal codziennie, wiedziałem, że to może nie wystarczyć. 

Kiedy odchodziliśmy od samochodu, Luna przystanęła, a jej oczy zaszły mgłą. Kolejne kolory odpłynęły z jej twarzy, a wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. 

—  Znowu ci słabo? — zapytała z troską pani Jackson. 

— Nie, nie, wszystko dobrze — odpowiedziała Luna, a ja wiedziałem, że kłamie. 

Miała ona drażniący mnie zwyczaj. Zawsze twierdziła, że dobrze się czuła, chociaż mogła umierać. Łatwo było mi sobie wyobrazić, jak z odciętą nogą, na pytanie "Jak się czujesz?", odpowiada "Nic mi nie jest. Co z tobą?". Nigdy nie chciała sprawiać kłopotu, co zwykle jednak kończyło się o wiele większym problemem. Nie potrafiła zrozumieć, że inni chcą od czasu do czasu się o nią pomartwić i zaopiekować. 

— Chcesz usiąść? — pytała dalej pani Jackson. 

— Nie, naprawdę czuję się w porządku. 

Kobieta nie wyglądała na przekonaną. 

— Mark, mógłbyś wziąć od Luny malucha? 

Zamieniłem się z dziewczyną bagażem i tak w moich rękach znalazł się bobas. Większość dorosłych zaczęłaby panikować, ale ja czułem się jak ryba w wodzie. 

— Cześć, mały — powiedziałem. — Albo mała. — Spojrzałem pytająco na panią Jackson. 

— To Charlotte. 

— No jasne. Wiedziałem. 

Koc położyliśmy w połowie plaży, bo woda była za zimna, nawet na zamoczenie kostek. Luna i ja rozłożyliśmy się kawałek dalej, aby móc na spokojnie porozmawiać.

— Już lepiej się czujesz? — zapytałem, przykładając jej dłoń do czoła. 

— Nic mi nie jest — rzekła tym razem ostrzej. — Powiedz lepiej, co sobie zrobiłeś w rękę. — Wskazała mój gips. 

— Jedno słowo. Gimnastyka. 

— Złe lądowanie? 

— Na równoważni. 

Skrzywiła się. 

— Musiało boleć. 

— A to? — Pokazałem na bandaż na jej łydce. 

Spuściła wzrok. 

— Tylko nie kłam, proszę. 

Westchnęła ciężko. 

— Może zacznę od początku, co? 

— Czyli od Walentynek? 

— Od Walentynek — potwierdziła. — Kiedy wróciliśmy w niedzielę z Ottawy, w domu czekała na mnie pewna... nazwijmy to niespodzianką. 

— Niespodzianka? 

— Konkretniej Aleksander. 

Aleksandra znałem dość krótko. Poznaliśmy go podczas naszej misji poszukiwawczej Wilka. Na początku uznał Franka Zhanga oraz mnie za Persów i wsadził do więzienia (taki blond-Hitler starożytności). Lunie udało się nas jakoś stamtąd wyciągnąć i kiedy Aleksander dowiedział się, że jesteśmy dziećmi bogów, zaczął nas traktować jak jakiś VIP-ów. Nawet się nie zezłościł, kiedy zepsuliśmy mu połowę zamku w walce z Pytonem. 

Gdy wyjeżdżaliśmy, podpisaliśmy z Frankiem pewny dokument, według którego Aleksander zobowiązał się razem z Nowomacedończykami (mieszkańcami jego królestwa, które dostał od bogów) pomóc nam w walce z Eris. Jednak nie doczytaliśmy drobnego druczku, w którym w zamian chciał Lunę jako następczynie i przedstawicielkę kraju. Po wielu namowach dziewczyna w końcu się zgodziła, lecz ja nadal czułem się winny, że wpakowaliśmy ją w to. 

Pomimo pobytu w więzieniu, walki z Pytonem, z Nowej Macedonii posiadałem również dobre wspomnienia. To tam pierwszy raz rozmawiałem szczerze z Luną od powrotu jej pamięci. To tam tańczyliśmy naszego pierwszego walca. Do tej pory miałem w głowie obraz jej w cudownej, niebieskiej sukience, w której wyglądała przepięknie. 

— Co robił u ciebie Aleksander? — spytałem. — Skąd wiedział, gdzie mieszkasz? 

— Tą informację akurat łatwo zdobyć. Przysłał go Chejron. Miał dla mnie propozycję nie do odrzucenia. Dosłownie. 

— Czyli rozkaz.

— I tak można to nazwać. 

Ciemne fale Atlantyku rozbijały się o brzeg, niosąc zapach soli morskiej. Ich szum zagłuszał wszystkie dźwięki wokół nas. Byłem tylko ja i Luna, opowiadająca swoim spokojnym głosem. Nie był on ani cienki, ani niski, ani chrypliwy (jak mój), ani usypiający. Był po prostu idealny. Uwielbiałem go słuchać. 

— Aleksander dostał od Chejrona misję — kontynuowała. — Miał znaleźć najróżniejszych starożytnych władców, którzy zmartwychwstali jak on. Niekoniecznie musieli wierzyć w mitologię grecką czy rzymską. Jego celem było uzgodnienie takich umów, aby pomogli nam w ostatecznym ataku na Olimp. 

— Ambitny pomysł. A gdzie w tym ty? 

— Obiecałam Aleksandrowi, że wstąpię do korpusu dyplomatycznego. I sądziłam, że zanim to się stanie, pójdę chociażby do liceum, ale Aleksander uznał, że już muszę przejść szkolenie. Więc postanowił wziąć mnie na tę misję, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: trening oraz praktykę. 

— I ty się na to zgodziłaś? — zdziwiłem się. 

— Oczywiście, że nie. Gdybym miała tylko coś do gadania... Poza tym, dochodził jeszcze jeden aspekt. Chejron uznał, że przed letnim przesileniem powinni mnie ukryć. Mama Sola zrezygnowała z jakieś roli w filmie, aby mogli oboje wrócić do domu w Londynie, o wiele bezpieczniejszego niż tego w San Francisco. Sądziłam, że to wyssany z palca argument, ale... To czerwone auto, które nas prawie przejechało. Myślę, że to nie był przypadek. 

— Uważasz, że ten ktoś zrobił to specjalnie? Ale jak? 

— Może to szpieg Eris, który mnie śledził? Nie wiem.

— Więc wie teraz, gdzie mieszka moja rodzina. Czy nie jest w niebezpieczeństwie? 

— Na pewno już wcześniej takie rzeczy wiedzieli, a skoro nic nie zrobili, to raczej nie powinni się nimi interesować, szczególnie jeśli moje zaklęcie działa. 

— Zaklęcie? 

Przygryzła wargę, jakby powiedziała słowo za dużo. 

— Rzuciłam je na ciebie i twoją rodzinę zimą, abyście byli bezpieczni. Odnawiałam je co jakiś czas. 

— Dlatego nic mnie nie atakowało? — Przytaknęła. — Nie musiałaś tego robić. 

— Musiałam. Znaczy nie musiałam, ale chciałam. — Popatrzyła mi w oczy. Nawet one nie tryskały energią niczym zimny, górski potok, lecz zdawały się przygaszone. 

— Opowiadaj dalej — poprosiłem. 

— Sally i Paul zgodzili się na mój wyjazd, za co nadal jestem na nich zła. Jak mogli decydować za mnie. 

— To twoi prawni opiekunowie. Są jak rodzice — wyjaśniałem. — A oni mogą o takich rzeczach decydować. 

Luna, delikatnie mówiąc, nie była przyzwyczajona do zwyczajów panujących w rodzinie, bo sama jej nie posiadała. Hedwig, którą matka Luny, Cornelia, zatrudniła jako pomoc domową, i tak odwaliła kawał dobrej roboty w wychowaniu dziewczyny. Mogła wyrosnąć na rozkapryszonego, bogatego dzieciaka, a była naprawdę normalną nastolatką. 

— Może faktycznie chcieli dla mnie dobrze — przyznała niechętnie — ale sądzę, że przede wszystkim chcieli zapewnić bliźniakom bezpieczeństwo. A ze mną, mieszkającą pod tym samym dachem, to było niemożliwe. 

— Pani Jackson wydaje się miła — stwierdziłem. 

Luna się skwasiła. 

— Jest miła, łagodna, cierpliwa... Wina leży po mojej stronie. Wydaje mi się nadopiekuńcza, jakby zamykała mnie w klatce. Może to normalne zachowanie dla każdej matki, ale to zupełnie coś innego niż to, do czego przywykłam. Ale zbaczam z tematu. 

Westchnęła, odgarniając za ucho jeden z luźnych, krótkich kosmyków. 

— Najpierw polecieliśmy do Nowej Macedonii, bo Aleksander uparł się, by na tak daleką podróż  wziąć sztab ludzi, którzy towarzyszyli mu jako królowi. Finalnie pojechało z nami dwadzieścia osób, w tym Priscilla. 

Priscillę zapamiętałem całkiem dobrze. Przed wojną trafiła do królestwa Aleksandra, a ponieważ w jego granicach ludzie się nie starzeli, nadal była tą samą dwudziestoparoletnią córką Ateny o czarnych włosach uczesanych w upięcie, jakby żywcem wyciągnięte z lat dwudziestych. To ona pomogła nam w Nowej Macedonii, za co byłem jej bardzo wdzięczny. Kiedy Aleksander zaczął pracować w Obozie Herosów jako nauczyciel szermierki, przywiózł ją ze sobą, jakby była jego bliską współpracownicą. 

— Pierwszym naszym celem była Puszcza Amazońska — kontynuowała opowieść. — Od informatorów wiedzieliśmy o pewnym indiańskim plemieniu, które mogło nam chcieć pomóc. Po wyjaśnieniu im sytuacji, obiecali nam pomoc, jeśli pokonamy potwora Chaosu, który nęka ich sąsiadów z północy, Azteków. 

— Tych Azteków? Tych, co stworzyli kalendarz z końcem świata? 

— To byli akurat Majowie, ale byłeś blisko. U nich jest bardziej skomplikowana sytuacja z herosami, więc nawet nie ma kto pokonać tego potwora. A jeżeli go zabijemy, zyskamy dwóch sojuszników, skłonnych użyczyć nam wojsko. 

— Taki był wasz plan? 

— Szczerze mówiąc, nie do końca. Nie wiedzieliśmy o tym potworze. Ale kiedy podobna sytuacja zdarzyła się w Chinach i na Bliskim Wschodzie, postanowiliśmy to wykorzystać. Każdy z tych potworów, w tym Eris, wywodzi się z tej samej osoby – Chaosu. Więc jeśli zabijemy te trzy potwory...

— Osłabi to Eris — domyśliłem się. — I wtedy będzie ją łatwiej pokonać. 

— Dokładnie. Dlatego, oprócz odnalezienia Harmonii, mamy kolejny element naszej misji. 

— Czyli ile jest łącznie tych potworów? 

— Trzy. W innych miejscach, w których byliśmy, musieliśmy zgodzić się na inne zobowiązania, aby zyskać posiłki. Naszym ostatnim celem była Australia. Prowadziliśmy tam negocjacje z australijskimi Grekami i Rzymianami, którzy już od lat żyją w zgodzie. Aleksander wynajął wiejski domek w środku lasu, aby mógł mnie uczyć szermierki bez skazywania się na wścibskie patrzenie śmiertelników. Wpadł też na pomysł urządzenia czegoś w rodzaju podchodów, w których ukrywał w lesie flagę, a ja musiałam ją znaleźć. 

— Wtedy ugryzł cię wąż — przerwałem jej. 

Spojrzała na mnie zdziwiona. 

— Skąd o tym wiesz? 

— Sny, Luna, dużo snów. 

— Gnębiły cię mocno? — zmartwiła się. 

— Opowiadaj lepiej dalej. Rozłożyła cię choroba, tak? — Przytaknęła. 

— Kiedy wróciłam z podchodów, podczas brania prysznica nic nie zauważyłam. Dopiero podczas treningu Aleksander zwrócił na to uwagę. A następne trzy tygodnie rozpłynęły się dla mnie w bezkształtną breję. Mało z tego wszystkiego pamiętam. Przez cały czas leżałam na wpółprzytomna w łóżku. Miałam objawy grypy, ale córka Apolla z Sydney stwierdziła, że jeszcze w życiu nie widziałam takiego ugryzienia. W Australii niby wszystko jest większe i groźniejsze, lecz... Sądzimy, że mógł być to jakiś stworzony przez Eris potwór. 

— Który miał cię zabić? 

Przygryzła wargę. 

— Niekoniecznie. Raczej osłabić. Dopiero w zeszłym tygodniu miałam wystarczająco siły, aby wstać z łóżka. Aleksander nalegał, abyśmy zostali jeszcze tydzień w Australii, ale ja chciałam napisać te egzaminy. Gdybym tego nie zrobiła, wylaliby mnie ze szkoły i musiałabym poprawiać klasę. 

Kiwałem głową ze zrozumieniem. 

— Jak teraz się czujesz? — zapytałem. 

— Sam widziałeś. — Spuściła głowę. — Boję się, że nie uda mi się wrócić do pełni sprawności do przesilenia i na misji będę dla was tylko ciężarem. 

Uścisnąłem jej dłoń. Spojrzała na mnie. Posłałem jej uśmiech. 

— Będzie dobrze — powiedziałem. — Zadba o to twój osobisty lekarz. 

Na jej twarzy po raz pierwszy pojawił się szczery uśmiech. 

— Tęskniłam za tobą — rzekła. Nie spuszczała ze mnie wzroku, co było dla niej niezwykłym zachowaniem. — Aleksander nie pozwalał mi na kontakty z nikim, bym przypadkowo nie zdradziła swojej pozycji. Ledwo się zgodził na tę kartkę na urodziny. 

— A kontakt z Nico? I co z innymi ludźmi? Nigdy nie byli zdziwieni twoją nieobecnością. 

— Chejron. Zablokował jakoś mój kontakt z Nico, a na całe moje otoczenie nałożył porządną warstwę Mgły. 

— Wykonał kawał dobrej roboty — przyznałem. — Chwilami miałem wątpliwości, czy...

— W ogóle istnieje? — domyśliła się. 

Kiwnąłem głową. Wyjąłem z kieszeni małe, czarne pudełko. Luna zerknęła na nie z ciekawością. 

— Miałem ci już to dać na Walentynki. — Podałem jej opakowanie. — To mały prezent, szczególnie że zapomniałem o twoich urodzinach... 

Otworzyła pudełeczko. Wzięła w rękę srebrny łańcuszek z nawleczonym na niego małym wisiorkiem z lilią. Wydała z siebie westchnienie zachwytu. 

— Jest cudowny — powiedziała. — I taki niebanalny. 

— Niebanalny? 

— Zwykle dostaję prezenty z księżycem — wyjaśniła. — Obraz z księżycem, poduszka-księżyc, zeszyty z księżycem. Wszyscy sądzą, że to takie kreatywne, bo Luna... Za pierwszym, drugim razem to miłe, ale za dziesiątym staje się wkurzające. A ty nie poszedłeś tym tropem. 

Dziękowałem sobie, że jednak nie wybrałem tego wisiorka w kształcie sierpa księżyca. 

— Dziękuję. 

Położyła dłoń na moim policzku, jakby chciała mnie pocałować, ale się zawahała. Dokończyłem za nią. Cudownie było ponownie czuć smak jej ust. 

Szczekanie Miętuski przerwało tę fantastyczną chwilę. Pies stał za mną, pokazując łebkiem na południe. Luna poderwała się na nogi. 

— Co się dzieje? — zapytałem. 

— Potwory — odpowiedziała krótko, zawieszając szybko na szyi naszyjnik. — Musimy odciągnąć je od Sally i maluchów, aby mogli chyłkiem uciec. 

Luna i pani Jackson wymieniły spojrzenia. Widać było, że od dawna miały to zaplanowane. 

Miętuska zamieniła się w dużego pegaza. Luna nie przyjęła tego zbyt entuzjastycznie, lecz nie było czasu na zmiany. Wsiedliśmy na zwierzaka, a ten rozłożył szerokie skrzydła. 

— W najgorszym wypadku polecimy do Obozu Herosów — oznajmiła. 

Zza chmur wyłoniło się sześć Diskordów, specjalnie stworzonych przez Eris potworów Chaosu. Miały długie ciało, zaczynające się od oślej głowy, a kończące się na smoczym ogonie. Pomimo małych, nietoperzowych skrzydeł, potrafiły szybko latać. Zwykle otaczała je nieprzeniknięta bariera, która znikała dopiero po odcięciu pędzla z ogona. Ich podobizny znajdowały się w ulubionej bajce moich sióstr, ale tamta postać wydawała się co najwyżej wredna, a nie śmiertelnie niebezpieczna. 

— Wydaje mi się, że to najgorszy wypadek — stwierdziłem. 

— Obozie Herosów, nadchodzimy! 

Złapałem Lunę w talii i wzbiliśmy się w powietrze. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top