Rozdział 26 "U prząśniczki siedzą jak anioł cielaczki"
Sol
Eris pstryknęła. Na środku groty pojawił się długi, szklany stół, przy którym spokojnie zmieściłoby się parę drużyn polo. Mnie posadzono przy jednym jego szczycie, niedaleko jeziorka, w którym dopiero co odbyłem kąpiel. Eris i jej pomocnice zajęły drugi koniec. Stroje całej naszej czwórki zmieniły się na zdecydowanie bardziej formalne – kobiety przebrały się w dopasowane suknie, a mnie wciśnięto w prążkowany garnitur. Jeszcze mieszkając w Anglii na co dzień miałem do czynienia z eleganckimi spodniami i marynarkami, więc od razu wyczułem, że zestaw ten nie należy do najlepiej skrojonych. Poza tym, delikatnie wpadająca w żółć koszula nie pasowała do mojej urody.
— Skończyłeś się już podziwiać? — zapytała Cornelia, opierając łokcie o blat.
Odchrząknąłem, aby zabrać głos.
— Nie zapłacę za Lunę żadną walutą — oznajmiłem dumnie.
Eris jęknęła, przewracając oczami.
— To już dawno ustaliliśmy – nie chcę pieniędzy. Bogowie, umyjcie wreszcie uszy.
Obok mnie nagle pojawiła się starsza pani z mydłem i pumeksem w rękach. Uśmiechała się bezzębnie, jakby czekając na rozkazy.
— Być może nie chcesz tego przyznać — odwróciłem spojrzenie w stronę mówiącej Eris, jednak seniorka mnie nie opuszczała; czułem jej oddech na karku — ale Luna jest sporo warta. Cena musi być wysoka.
— Czego chcecie? Zapłaty w inwentarzu?
— Na przykład w krowach? — Cornelia roześmiała się. Echo poniosło jej jedwabisty chichot po całej jaskini.
Koło boku Eris pojawiło się pełnowymiarowe cielątko, po którego policzkach (czy jak to tam ta część ciała się u nich nazywa) pociekły łzy. Kobieta przytuliła łeb zwierzęcia i pocałowała je w nos.
— Nie martw się, Milko, ona tylko żartowała. — Pogłaskała ją z czułością. — Ja cię nigdy nie sprzedam.
— Możemy wrócić do interesów? — odgoniłem szczotkę babci jak natrętną muchę.
— Chcesz poznać cenę za naszego niewolnika? — zapaliła cygaro, z którego, zamiast dymu, zaczęła wydobywać się muzyka jak z horroru, poprzedzająca jumpscare.
— Wpierw chcę zobaczyć Lunę — oznajmiłem. — Czy towar jest nieuszkodzony.
— Uuu, jaki niegrzeczny chłopiec. — Cornelia wyprostowała się na krześle. — Wydajesz się, jakbyś miał już w takich sprawach doświadczenie.
Przełknąłem ślinę. Jej wzrok mnie przerażał.
— Niech ci będzie. — Eris wstała i wskoczyła na stół. — W Eris Industry dbamy o prawa konsumenta. Ale pamiętaj, to produkt outletowy, więc nie przyjmujemy zwrotów.
Pstryknęła. Nagle przed nią pojawiła się niska postać. Sądziłem, że bogini zrobiła mnie w konia i chce opchnąć jakieś losowe dziecko, lecz nagle rozpoznałem w tym wraku człowieka Lunę. Udało jej się ustać na nogach ledwie sekundę, po czym osunęła się na blat. Jej ubranie tak pokryło się brudem, jakby ktoś kazał jej spać w kałuży. Wielki kołtun, który niegdyś był chyba jej włosami, opadł na plecy, ukazując część twarzy, chyba umorusaną sadzą. Z nosa w ostatnich godzinach musiała jej cieknąć krew, ponieważ zaschnięta, brunatna ciecz zdobiła całą jej brodę. Opuchnięte oczy zdradzały siniaki. Spod błota na rękach i nogach też wyzierały fioletowożółte, obrzydliwe plamy. Znajdowałem się za daleko, aby ocenić jej stan świadomości, ale sam fakt, że nie poruszyła się, żeby się podnieść, nie świadczył o niczym dobrym.
Analizowałem sytuację. Dziewczyna dosłownie leżała u stóp Eris. Dzieliło nas jakieś dwadzieścia metrów. Katem oka zerknąłem na świetlik – chyba tylko tędy dało się opuścić grotę. Choć z pewnością byłem szybki, nie dałbym rady porwać Luny sprzed kobiety i unieść nas przez otwór w sklepieniu.
— Jest obita jak przecenione jabłka — stwierdziłem, powracając do negocjacji.
— Mieliśmy z nią pewne problemy.
Eris uniosła palec wskazujący do góry. Luna została poderwana ze stołu i zawisła kilka centymetrów nad nim jak marionetka. Wcześniej wydawało mi się, że bogini specjalnie czaruje tak, by nastolatka wyglądała jak taka bezwiedna lalka, jednak zauważyłem, że na nadgarstkach ma czerwone kręgi, jakby faktycznie sznurki ją utrzymujące wbijały jej się w ciało.
— Trochę stawiała opór, ale w końcu pokazałyśmy, gdzie jej miejsce. — Eris strzeliła batem w powietrze. Milka się wystraszyła. Próbowała schować się za krzesłem właścicielki. — Ale nie martw się, Solisku, nawet podrzędny uzdrowiciel da sobie z tym radę.
Głowa Luny, która dotychczas zwisała bez życia, poruszyła się. Dziewczyna chyba próbowała ją unieść, jednak na próbach się skończyło.
— Tak jak już wspominałam wcześniej z milion razy, za tą oto tutaj osobniczkę nie chcę pieniędzy. Mam ich mnóstwo! Nelly ma ich mnóstwo! Samantha ma... No Sam akurat nie ma... Do rzeczy. — Potrząsnęła głową, próbując się skupić. — Widzisz, landrynko, ty i Lunitka byliście tworzeni na swoje podobieństwo. Znaczy właściwie ona na twoje... Mniejsza z tym. Chodzi mi o to, że skoro jednemu z was coś dałam, to drugiemu też powinnam, czyż nie? Żeby było sprawiedliwie. Jak to się nazywa... Och, komunizm.
Jej strój nagle zmienił się w prostą, brązową sukienkę bez żadnych ozdób. Aż dziwnie było widzieć Eris w tak skromnym wydaniu. Dodatkowo na czarne, zwykle poruszające się w rytm niesłyszalnej dla mnie muzyki włosy zarzuciła kwiecistą chustkę, jakby chciała wyglądać jak wieśniaczka sprzed stu laty.
— Pomyślałam, że się ucieszysz, że postanowiłam potraktować was równo i nie zapomnieć o prezencie również dla ciebie.
— O co dokładnie ci chodzi? Możesz przestać owijać w bawełnę?
Milka zamuczała smutno. Gdy spojrzałem w jej stronę, siedziała na kołowrotku i przędła nić. Kopytami zakryła oczy, zapewne nie chcąc się rozpłakać.
— W zeszłym roku, kiedy moje kochane półboskie robaczki trafiły do mojego domu, aby je wypuścić, zażądałam od Luny wpuszczenia mnie do Obozu Herosów, bo... No wiesz, chciałam zrobić im przyjęcie niespodziankę! — Jej włosy wyrwały się spod chustki, wypluwając tonę konfetti. — Ostatecznie moje plany zostały pokrzyżowane, ale za oporną współpracę postanowiłam ją nagrodzić.
Gdy pstryknęła, za jej plecami pojawił się wielki bilbord. Na nim widniało zdjęcie Eris, które pokazywało ją uśmiechniętą od ucha do ucha. Klęczała koło... Bogowie, zrobiło mi się nie dobrze. W kałuży krwi leżało ciało na brzuchu, przez co nie widziałem twarzy tej osoby. Jednak jej plecy... Jakieś ostrze musiało przedrzeć się przez T-shirt i poharatało skórę, tworząc długie, podłużne rany, jak głębokie zmarszczki na twarzy seniorów albo ziemie przeorana pod ziemniaki. Przypominało mi też trochę jakiś plakat, przez który ktoś postanowił sobie przeskoczyć, pozostawiając za sobą dziurę z poszarpanymi brzegami, które nieco przypominały płatki jakiegoś kwiatu. Kiedyś nie ruszał mnie widok żadnych operacji na otwartych organizmach, jednak teraz byłem krok od zwrócenia ostatniego posiłku.
— Nie podoba ci się moje arcydzieło? — spytała Eris urażona. — A ja tak się starałam.
— Nie dam sobie zrobić czegoś takiego — krzyknąłem, starając się nie patrzeć na bilbord.
— Och, Solisku, głuptasku, nie zamierzałam tego powtarzać. Dużo z tym roboty, a podobrazie się rzuca, jakby je żywcem cięto. — Przewróciła oczami. — Tym razem postanowiłam zastosować inną metodę. Zamiast kija, marchewka. — Rzuciła we mnie warzywem. — Wtedy ukarałam Lunitkę za nieposłuszeństwo i ośli upór...
— To Luna?! — Wskazałem na zdjęcie.
— A co myślałeś? Przecież od początku mówiłam. Ugh, doprawdy, powinnam zafundować wszystkim herosom wizytę u laryngologa.
Spojrzałem na zwisającą bezradnie dziewczynę. Czy to naprawdę była ona? Ona miała te blizny na plecach? To ona, pomimo bólu, nie zdradziła Obozu Herosów? Ten tchórz?
— Jak już być może się domyśliłeś (albo i nie, bo chyba do najinteligentniejszych nie należysz), chcę również w Obozie Jupiter zrobić przyjęcie. No wiesz, takie z ciastem, balonikami, fontanną z czekolady. — Ślinka spłynęła po jej brodzie. — Jednak przez te wasze głupie zabezpieczenia nie mogę. Dlatego pragnę, abyś wpuścił mnie do obozu.
— Nie ma mowy! — wykrzyknąłem.
— Och, Solisku, dlaczego od razu krzyczysz? — Podeszła do mnie bliżej, zostawiając Lunę w tyle. — Mam swojego człowieka w obozie, wy już zresztą o tym wiecie. Mimo że jeszcze się nie ujawnił, w świetle prawa już zdradził obóz, bo ze mną współpracuje. Jest to dla mnie niezwykle zabawne, że nadal uważacie go za przyjaciela, traktujecie jak brata, choć czeka tylko na rozkaz, aby wbić wam nóż w plecy. — Zaczęła żonglować kuchennymi tasakami. — Dlatego, pomimo niezwykłej lojalności, w tym temacie jest akurat bezużyteczny.
— Nie wpuszczę cię do obozu za żadne skarby. — Założyłem ręce na pierś.
— Nie, Solisku, nie zrozumiałeś. Może ten przykład z marchewką nie był zbyt trafiony? — Przykucnęła, aby być bardziej na linii mojego wzroku. Podziwiałem, że udało jej się to zrobić w szpilkach. — Ja nie zamierzam ci zapłacić. Znaczy... — Westchnęła, jakby sama już gubiąc się w swoich słowach. — Jeśli bez zwlekania i niepotrzebnych problemów wpuścisz mnie do obozu, oddam ci Lunitkę i spokojnie się rozejdziemy – wy na statek, my pójdziemy przygotować imprezowe czapeczki. Jednak jeżeli nie będziesz chciał współpracować, zmuszę cię do tego, ale z każdą minutą będziesz musiał dopłacać do interesu.
Nie byłem na tyle naiwny, aby wierzyć w imprezowe zamiary Eris. Co mogło znaczyć wpuszczenie jej do Obozu Jupiter? Jeśli to ma być tylko ona, to Diskordy się nie przedrą. Terminus sam decyduje, kogo wpuszcza, więc w razie czego wszyscy będą mogli skryć się w Nowym Rzymie. Zresztą, sama jedna poboczna bogini niewiele może zaszkodzić. Prawda?
A gdyby jednak zaatakowała herosów? Z jakiegoś powodu już nie cieszyłem się zbyt dobrą sławą, a gdyby legioniści dowiedzieli się, co zrobiłem, znienawidziliby mnie.
— Nie mogę tego zrobić. — Zagryzłem szczęki. — Nie opłaca mi się.
— Nie opłaca? Będziesz mógł się pochwalić uratowaniem Lunitki, ociepli to twój wizerunek.
Szlag, miała rację. Przypomniała mi się rozmowa z Romolo. Przekonywał mnie, że cokolwiek Eris nie zaproponuje, powinienem się zgodzić. Bardzo potrzebowałem dobrego PR-u. Może w zamian za uratowanie Luna oddałaby swój statek pod moją władzę? Albo Mark, w wdzięczności, dzielił się ze mną wszystkimi wizjami? Dużo było do stracenia.
— Muszę być wierny Rzymowi.
Bogini prychnęła.
— Jak nie chcesz po dobroci, niech będzie po twojemu.
Pstryknęła. Luna została nagle pociągnięta za niewidzialne sznurki. Uniosła się niemal pod samo sklepienie jaskini. Nie odrywałem od niej oczu. Przez parę sekund dalej zwisała bez ruchu. Nagle całe jej ciało się napięło, aż wygięło jej plecy. Z jej szeroko otworzonej buzi wydostał się krzyk, który będzie mi już dzwonił w uszach do końca życia. To nie brzmiało jak pisk małej dziewczynki. Miałem wrażenie, że jej głosem przemawiają najgorsze demony z Tartaru. Zaczęła się świecić, jakby w jej żyłach zamiast krwi płynął czysty ogień. Pomimo sporej odległości, widziałem jej zaciśnięte pięści, pot spływający po twarzy, wywrócone białkami oczy. Mogłoby się wydawać, że wkrótce zabraknie jej powietrza na ten rozdzierający duszę na pół wrzask, jednak ona nie kończyła.
— Są to nieco niekomfortowe warunki do podejmowania decyzji, ale ostrzegałam. — Eris zeskoczyła ze stołu.
— Co jej robisz!? — próbowałem się przekrzyczeć przez kakofonię dźwięków wydostających się z gardła Luny.
— Wpuściłam do jej układu krwionośnego trochę ichoru. — Uśmiechnęła się dumna z siebie. — Półbogów zwykle zabija to w parę sekund, trzy czwarte bogini nie wytrzyma długo dłużej. — Spojrzała na mnie tęczówkami, w których kolory były odwrócone jak za pomocą negatywu. — Chcesz mieć na sumieniu Lunitkę? Zaczną gadać, że celowo ją zabiłeś, aby pozbyć się konkurencji. Posiadanie takiej opinii, będąc przywódcą, to chyba nie najlepsza sprawa?
Całe moje ciało się trzęsło. Nie spuszczałem wzroku z Luny, z której chyba zaczęła unosić się smużka dymu.
Głos Romolo huczał mi w głowie – "Wolę uratować życie jednego obywatela niż zabić tysiąc wrogów".
Wziąłem głęboki oddech.
— Ja, Solis Johanson, legionista Pierwszej Kohorty Legionu XII Fulminata wpuszczam Eris, boginię Chaosu i dysharmonii do Obozu Jupiter.
Wrzask ucichł, choć jeszcze przez trwające dla mnie wieczność sekundy był niesiony przez echo jaskini.
— Nie można tak było od razu? — Eris pocałowała mnie w policzek i nałożyła mi czapeczkę imprezową na głowę. — Można robić z tobą interesy.
Pstryknęła. Ona, Cornelia, Sam, Milka z kołowrotkiem i stół zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Sznurki marionetkowej Luny zostały przecięte, zaczęła spadać. Gdyby nie mój refleks, podmuch wiatru nie wyhamowałby jej upadku i, pomimo sporego okupu, zostałby po niej placek. Złapałem ją tuż nad ziemią, jednak od razu wypuściłem z rąk. Była gorąca, dosłownie parzyła. Nie uroiłem sobie dymu; jej skóra wydawała się sucha i przypieczona, jakby ktoś robił kurczaka na patelni. Wzdrygnąłem się. Niezbyt znałem się na medycynie, potrafiłem udzielić tylko pierwszą pomoc, czego nauczyłem się jeszcze w harcerstwie. Dziewczyna oddychała, miała chyba w miarę dobry puls, ale bałem się o jej żebra lub inne złamania. Próby ocucenia zakończyły się niepowodzeniem.
Rozejrzałem się. Świetlik w sklepieniu nadal pozostawał jedynym wyjściem z jaskini. Musiałem zaryzykować. Wątpiłem, by ktokolwiek nas tu znalazł. Poza tym, gdybym się pospieszył, istniała nadzieja, że uda mi się poinformować Obóz Jupiter przed zbliżającym się zagrożeniem, zanim Eris rozpocznie imprezę.
Włożyłem ręce pod nogi oraz plecy Luny i ją uniosłem. Napiąłem mięśnie, lecz okazała się lżejsza, niż sądziłem. Z tym niewygodnym, nadal parzącym balastem wzniosłem się w powietrze. Trudno było manewrować, ale światło dnia się zbliżało. Bałem się, że może to być tylko iluzja, jednak bez problemu przeleciałem przez otwór i wylądowałem zaraz obok, na zielonej trawie. Moja rola się tu kończyła. Teraz ktoś inny powinien się nią zająć.
— Mark! Nico! — wydzierałem się na cały krater. Ludzie odwracali głowy w moją stronę. — Mam Lunę!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top