Rozdział 24 "Dobra rada od włoskiego luzaka"

Sol

Wyobrażałem to sobie inaczej. 

Od miesięcy w każdej wolnej chwili myślałem o dwudziestym drugim czerwca, moich urodzinach, wyjeździe z Obozu Jupiter. Zaplanowałem sobie tę datę niemal co do minuty. Dzień wcześniej pójdę szybko spać, aby się wyspać. Wstanę ze wschodem słońca. Pójdę do łaźni na długą kąpiel. Udam się do świątyni Jupitera na modlitwę oraz złożenie ofiary. Koło szóstej przejdę się spokojnie po Nowym Rzymie i pomiędzy barakami, aby pożegnać znajome rejony. O siódmej wezmę się za odprawę Rzymian oraz załogi Fidem. Sprawdzę, czy wszyscy wykonali swoje zadania, specjalnie przycisnę zaopatrzeniowców. Zajmę największą sypialnię na statku i przeniosę tam swoje rzeczy. O ósmej pójdę na uroczyste pożegnalne śniadanie dla wyruszających na misję herosów. O jedenastej wejdziemy na statek wśród wiwatów Rzymian. Dostaniemy błogosławieństwo od pozostających w obozie pretorów – Elodie i Romolo – którzy na czas nieobecności konsulów przejmą władzę. Równo w południe staniemy na dziobie i pomachamy obozowiczom oraz mieszkańcom Nowego Rzymu, w tym czasie unosząc się w powietrze i kierując w stronę Pacyfiku, gdzie zanurzymy kadłub w morskich falach. 

Jak łatwo się domyślić, nic nie poszło zgodnie z planem. Dzięki, Luna. 

Spodziewałem się, że nawet jeśli Luna powinna być odpowiedzialna za swoich ludzi, i tak będę musiał jej pomóc przy odprawie. Jednak absolutnie nie sądziłem, że odwalę wszystko za nią!

Gdy wieczorem wszyscy ludzie w Obozie Jupiter dowiedzieli się, że Luna została porwana, zgodnie z oczekiwaniami, wybuchła panika. Rzymianie wiązali z misją wielkie nadzieję, lecz po wiadomości o zniknięciu córki Posejdona, porzucili je. W nocy gdzieniegdzie dało się usłyszeć płacz. Okropnie mnie to frustrowało. Okej, Luna była ważną częścią wyprawy, ale ja sam też bym sobie bez niej poradził. Niestety nie wszyscy podzielali moje zdanie. 

Cały wieczór przekonywałem załogi Fidem i Elpidy, że damy radę. Średnio mi szło, więc wkroczył Aleksander ze swoimi oratorskimi umiejętnościami, czym podniósł morale grupy. Musieliśmy zmodyfikować trasę naszej wyprawy, aby zahaczała o Hawaje. Naszym naczelnym geografem była Luna, więc jej rolę przejął Nico, który może radził sobie z matmą, ale nie miał pojęcia o prądach morskich czy lokalnych wiatrach, które miały spory wpływ na żeglugę. Szło nam to jak krew z nosa, lecz kiedy Nico, Leo i  Annabeth pochylali się nad mapami, Jake zaprowadził mnie na Elpidę i razem przeprowadziliśmy inspekcję całego statku. Następnie musiałem to samo zrobić na Fidem, gdzie syn Hefajstosa znalazł usterkę – komputer pokładowy o imieniu Robin odpowiadał za lodówkę, z której można było wyjąć jaką potrawę się chciało, jeśli tylko dało się ją przygotować z dostępnych produktów. Jednak jakieś spięcia albo samoistnie wytworzona samowola asystentki sprawiły, że podawała same opcje wegetariańskie; nawet jeżeli zamawiało się podwójną porcję żeberek w sosie, ona wydawała sałatkę z pomidorem i ogórkiem. Obserwując przy posiłkach, ile co poniektórzy półbogowie zjadają mięsa, trzeba było ten błąd natychmiast naprawić. 

Kiedy już sądziłem, że mogę przejść do ostatecznego sprawdzenia zaopatrzenia, dostałem informację, że na Elpidzie poszła hydraulika. Woda z pękniętej rury lała się na półki z książkami i mapami w salonie. Przeciek musiał trwać już kilka dni, ponieważ ciecz kompletnie zniszczyła papier. Załoga zauważyła to dopiero teraz, bo będąc piętro wyżej, Percy'emu puściły nerwy, przez co ciśnienie rozwaliło kolanko. 

— Przepraszam, to przez ten niepokój — tłumaczył się, gdy razem z Jasonem opróżniali zalane półki.

Spojrzałem na niego. Cienie pod oczami zdradzały bezsenne noce, a napięte mięśnie mnóstwo stresu, przez który przeszedł ostatnimi czasy. Szczerze dziwiłem się, że pomimo śmierci matki spowodowanej przez samą Lunę, on nadal jej pomaga. Na jego miejscu dawno bym ją porzucił. Chociaż trzeba było przyznać, że porwanie dziewczyny bardzo go poruszyło. Policzki nadal miał czerwone. 

— Co z pomieszczeniem na dole? Woda się tam dostała?

— Tak. — Percy odgarnął włosy z czoła. Gdy pochylał się po rzeczy umieszczone na niższych półkach, zwróciłem uwagę na jego obozowy naszyjnik, na którym huśtało się sześć koralików. — Pod nami jest infirmeria. Mark i Tatiana ewakuują zapasy. 

— Gdzie Leo? Ktoś już go powiadomił? Trzeba to szybko naprawić. 

— Piper poszła po niego jakieś dziesięć minut temu. 

Westchnąłem. Grecy. Co się odwlecze, to nie uciecze.

— One się chyba już nie nadają do użytku — stwierdził Jason, klęcząc przy kupie zwojów map i kilku atlasach. — Kartki się posklejały, a druk porozmazywał. — Podniósł wzrok na mnie. — To samo z książkami.

— Statek nie może być bez map — stwierdziłem. — Trzeba je wymienić. W pretorium powinny być jakieś zapasowe. Może... — Chciałem już wysłać po nie Jasona, ale zdałem sobie sprawę, że wtedy będę musiał męczyć się z ratowaniem rzeczy przed lawiną wody. — Pójdę po nie. Jak skończycie, upewnijcie się, czy gdzieś jeszcze nie ma przecieków. A ty, Percy, może opuść Elpidę, bo jeśli znów nie zapanujesz nad emocjami, to ten gruchot nie przetrwa do jutra. 

Zignorowałem wściekłe spojrzenie morskich oczu i opuściłem statek. 

Już zmierzchało, a ja miałem jeszcze dużo roboty przed sobą, więc o wcześniejszym położeniu się spać mogłem zapomnieć. Gdy szedłem przez Pole Marsowe, ćwiczący legioniści rzucali mi niepewne spojrzenia. To, jak niemal każda twarz przypominała mi, jak bardzo nie ufają w moje możliwości, doprowadzało mnie do białej gorączki. 

Idąc do pretorium, po drodze minąłem barak rekreacyjny, gdzie legioniści zwykle spędzali popołudnia. Dało się tu znaleźć cząstkę każdego boga, aby żaden się nie obraził. Dlatego na małej powierzchni upchnięto zarówno rozsadniki z kwiatami, wystawę antycznej zbroi czy pianino, przy którym akurat siedział Leonardo, grając „Marsz żałobny" Chopina. Jego muzyka tak wpływała na znajdujących się w pobliżu herosów, że w ich oczach pojawiały się łzy. To tyle w temacie podnoszenia na duchu. 

Nie oczekiwałem spotkać Franka lub Reyny w pretorium, ponieważ mieli do załatwienia kilka ostatnich spraw w siedzibie Senatu. Wiedziałem, że mapy znajdują się na piętrze budynku, w jednej z nieużywanych sypialń. Mimo że przez pewien czas byłem dyktatorem i miałem wyłączny dostęp do tego miejsca, czasu nie starczyło, żeby wszystko dokładnie zbadać. 

Gdy wszedłem po schodach, zderzyłem się z zamierzającym właśnie zejść w dół Romolo. Zatoczyłem się do tyłu, ale złapał mnie za rękę. 

— Sorry, Sol, nie zauważyłem cię. 

Romolo pochodził z włoskiej rodziny, więc i latynoskiej urody mu nie brakowało, jednak jego wygląd odbiegał od przystojnego ideału z argentyńskich telenowel. Jego twarz była niesamowicie, wręcz nienaturalnie trójkątna. Podbródek miał tak ostry, że jego czubkiem mógłby wbić się w ścianę. Starał się to maskować, zapuszczając ciemne loki, które opadały mu na wąskie ramiona. Cała jego sylwetka nie należała do najbardziej rozbudowanych, pomimo sześciu lat spędzonych w obozie, co sugerował tatuaż na ramieniu. 

Chłopak zawsze mnie przerażał. Należał do wysokich, lecz wątłych osób. Nigdy nie nosił przy sobie broni. Nie potrzebował jej, mimo to potrafił się obronić czy zaatakować jak mało kto. Bycie synem Hekate dawało mu dostęp do bardzo potężnej magii. W połączeniu z fotograficzną pamięcią umożliwiającą zapamiętywanie rozlicznych zaklęć, jego styl walki był nietypowy, jednak efektywny (i efektowny). Mimo wszystko nie wykorzystywał tego do manipulacji czy zastraszania innych, wręcz przeciwnie – kiedy dowodził wojskiem najpierw jako centurion, a później pretor, nigdy nie używał magii, opierał się jedynie na zwykłych, śmiertelnych umiejętnościach, a mimo to potrafił zaskarbić sobie wielką lojalność i posłuszeństwo. 

Kiedy stanąłem już pewnie na nogach, Romolo podnosił porozrzucane po podłodze kartki z jakimiś porysowanymi markerem liniami, które musiały wypaść z broszury, którą, po sprzątnięciu bałaganu, włożył z papierami pod pachę.

— Gdzie się tak spieszysz? — zapytałem. 

Uśmiechnął się, opierając nonszalancko o poręcz schodów. Nierówno włożone kartki w zniszczoną okładkę doprowadzały mnie do szaleństwa. 

— Szukałem konsulów, bo mam do omówienia sprawę pewnego legionisty, który dopuścił się niesubordynacji. 

— Są w Domu Senatu — odpowiedziałem. 

— Wiem, ale sądziłem, że już może wrócili. — Westchnął. — No nic. Później jeszcze tu zajrzę. 

— Co to? — Wskazałem plik kartek pod jego pachą. — Obozowy atlas?

— To? — Popatrzył na broszurę, jakby zapomniał o jej istnieniu. — Od dawna ciągle wpada mi w ręce, a jest już zupełnie bezużyteczny, bo jacyś nadgorliwi centurioni zaznaczali ruchy kohort permanentnymi markerami. — Wzruszył ramionami. Wbrew południowoeuropejskim korzeniom, bliżej mu było do flegmatyka, bo wszystkie jego działania okraszał niezmąconym spokojem. — A ciebie co tu sprowadza? 

— Wszystkie mapy, atlasy i książki na Elpidzie zalała woda. 

— Uuu, kiepsko. — Skrzywił się. — Jakieś zdatne do użytku mapy powinieneś znaleźć w pokoju na końcu korytarza. I może wpadnij do obozowej biblioteki po coś do czytania, bo poumieracie z nudów. 

— Mnie nie będzie na Elpidzie, a na Fidem nam to nie grozi. 

Romolo popatrzył na mnie, zaciskając usta. Nie mogłem zinterpretować jego miny. 

— Mimo wszystko, zrób to. — Poklepał mnie po ramieniu. — Nie zaszkodzi. — Zszedł jeden stopień, ale zatrzymał się i odwrócił w moją stronę. — Mam pytanie. Nie uznaj mnie za wścibskiego, po prostu jestem ciekawy... Zastanawiałeś się już, czego od ciebie może zażądać Eris? 

Mrowienie przebiegło mi po kręgosłupie. Przełknąłem ślinę. Romolo spuścił wzrok na moje zaciśnięte pięści. Musiał zauważyć moje zdenerwowanie. 

— Nie mam pojęcia. Mark mówił coś o jakiś informacjach. 

Przytaknął, marszcząc brwi.

— Może chodzi o obozowe sekrety? — zaproponował. — Choć z drugiej strony, po co one Eris? 

— Nie mam pojęcia. — Wzruszyłem ramionami. — Ty masz jakieś pomysły?

— Nie za bardzo. Jednak myślę, pewnie to kontrowersyjny pogląd, ale... Cokolwiek zaproponuje, powinieneś się zgodzić. 

— Zwariowałeś? — Uniosłem głos.

Romolo potrząsnął włosami. 

— Pomyśl o tym w ten sposób – jeśli nie uratujesz Luny, jaki będziesz mieć pijar? Wszyscy na ciebie liczą. Gdyby Eris ją zabiła, połowa załogi dobrałaby ci się do gardła. A nie zapominaj, że jesteś przywódcą. Aby wykonywać dobrze jego zadanie, musisz mieć zaufanie, dobrą renomę. Myślisz, że będziesz lubiany, kiedy wszyscy herosi, czy to rzymscy, czy greccy, dowiedzą się, że zgodziłeś się na śmierć Luny? 

— Przecież nie wyrażam na to zgody. To Eris ją zabije.

— Ty jako jedyny będziesz mieć szansę uratować Lunę. — Zamyślił się. — Grecy nawet mogą cię oskarżyć, że specjalnie to zrobiłeś, zabijając ich Wybrankę, a całą chwałę pokonania Eris będziesz chciał zatrzymać dla siebie i Rzymian. 

— Ale to nie prawda! Znaczy...

— Posłuchaj, jedno wiem. Jak nie uratujesz Luny, stracisz autorytet. Nie możesz sobie na to pozwolić. W tych trudnych czasach legioniści potrzebują przywódcy, któremu będą mogli w stu procentach zaufać. Wiesz, jak Winston Churchill. Albo Żelazna Dama. Albo Królowa Elżbieta. Kurde, sporo mieliście solidnych przywódców. Dołącz do ich grona. — Uśmiechnął się. — Make Great Britain Great Again. A nie, czekaj, to amerykański slogan — zmieszał się. — To nie wiem, Gods save Sol czy coś. — Podrapał się po karku, lecz, pomimo gafy, nie zaczerwienił. Nadal delikatny uśmiech gościł na jego twarzy, jakby chciał na swój spokój ducha i ciemne oczy poderwać jakieś licealistki. — Czasami wasze kultury mi się mylą. W każdym razie... Przemyśl to. 

Obrócił się na pięcie i zszedł po schodach. 

Bogowie, jak on mnie wkurzał! Nigdy nie potrafiłem być tak wyluzowany i jeszcze wyglądać przy tym cool. Jednak pocieszało mnie chociaż to, że jego całkowity brak charyzmy uniemożliwiał mu bycie tak dobrym przywódcą jak ja. Na szczęście wszystkie rzymskie urzędy były podwójne, bo dzięki temu drugi pretor, Elodie, wszystkich zdobywała uśmiechem, ciepłem oraz dobrocią. Wiedziałem, że teraz, jak przyjdzie im rządzić całym obozem, to ona będzie odpowiedzialna za dobrą atmosferę i utrzymanie ducha, za to Romolo za dyscyplinę. Dzięki swoim charakterom się dopełniali, co, miałem nadzieję, zapewni stabilne i dobre zarządzanie legionem. 


Za radą Romolo, oprócz dostarczenia na Elpidę nowych map, postarałem się również o jakieś książki. Co prawda większość z nich była o różnych etapach istnienia Imperium Rzymskiego, więc nie sądziłem, czy dla zbyt wielu osób okażą się ciekawe, ale przynajmniej nie mogli marudzić, że nic nie ma. 

Gdy opuszczałem statek, z nieba zleciał orzeł, który przy lądowaniu zamienił się w owczarka niemieckiego. Piesiak stanął przede mną, trzymając w pysku gałąź. Zachciało mu się zabawy. Ostatnimi czasy na wiele godzin znikał gdzieś razem z Miętuską, a gdy wracali, byli cali umorusani. Miałem tylko nadzieję, że z tych ich igraszek nie wynikną szczeniaki. 

— Co, wracasz do pana, synu marnotrawny? — Wziąłem patyk z jego pyska. Piesiak zamerdał ogonem. — Do tego poziomu upadłeś, że chcesz się bawić w zabawy dla zwykłych psów?

Zastrzygł uszami obrażony. Zamachnąłem się i rzuciłem gałęzią. Nagle zobaczyłem zbliżającą się nieubłaganie ziemie. Spadałem. Wiatr rozwiewał mi włosy. Zapanowałem nad podmuchem i udało mi się wyhamować nieco upadek, ale spotkanie z twardą ziemią i tak sprawiło mi ból. 

Podniosłem się na klęczki. Znajdowałem się kilkaset metrów od statków, na pagórku, pod którym zimą prawie zginęła Luna. Trząsłem się. Pod palcami czułem twardą ziemię, wbijała mi się w kolana. Oddychałem szybko, mrugając oczami. 

Usłyszałem skomlenie. Parę metrów ode mnie Piesiak podnosił się z ziemi, a Miętuska pomagała mu pyskiem. Kiedy pies na mnie spojrzał, w jego oczach ujrzałem wściekły obłęd. Przeniosłem spojrzenie na jego bok, gdzie czarna sierść była pozlepiana od krwi. 

— Kto ci to zrobił? — Zdziwiło mnie, jak bardzo mój głos drżał. 

Miętuska odwróciła się w moją stronę, ukazując zęby i warcząc. Kiedy spróbowałem się do nich przybliżyć, szczeknęła, kłapiąc zębami blisko mojej ręki. Wtedy zobaczyłem, że znajduje się na niej krew. Wiedziałem, że nie jest moja. 

Nie. 

To nie może się znowu dziać. 

Miałem spokój tyle lat. 

To... powraca?

Moje serce przyspieszyło do szaleńczego cwału. Zdałem sobie sprawę, że huśtam się delikatnie z kolanami podciągniętymi pod brodę. Zęby mi szczękały, pomimo nadal całkiem wysokiej temperatury. Zakrztusiłem się oddechem, gdy łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Wbiłem krótkie paznokcie w łydki. Przed oczami pojawiła mi się jego twarz. Nie, nie, nie wracaj...

Down in the valley, valley so low — zacząłem nucić. — Hang your head over, hear the wind blow. Hear the wind blow, dear, hear the wind blow. Hang your head over, hear the wind blow.

W głowie słyszałem uspokajający głos mamy. Mój oddech zwalniał, a łzy zaschły na policzkach. 

— Skup się — mamrotałem półszeptem. — Coś musisz zrobić. Leki. Nie mam leków. Są w domu. Ojczym. Jak? A gdyby... Tak. Tak. — Wziąłem głęboki wdech i wypuściłem powietrze bardzo powoli. — Tak. 

Wstałem. Piesiaka i Miętuski już nie było. Spojrzałem na swoje dłonie, na których nadal znajdowała się zaschnięta krew. 

Sol, weź się w garść. Musisz być silny dla drużyny. A jeśli to się powtórzy, zanim... Nie. Nie może. Jesteś ich przywódcą. Jedynym. Polegają na tobie. Bądź silny. Uwierz w siebie bardziej niż oni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top