Rozdział 21 "Idzie źle, źle, źle"
Mark
Mimo że moja służba została odroczona ze względu na problemy rodzinne, nadal należałem do Piątej Kohorty i nocowałem w jej barakach z chłopakami, których poznałem zeszłej zimy, lecz nie pamiętałem już prawie w ogóle ich imion. W mojej pamięci został jedynie Albert, który nauczył mnie różnych sztuczek związanych z moimi mocami oraz pokazał jak konserwować moją kuszę.
Długo przewracałem się z boku na bok, a światło księżyca wpadające przez małe okno rzucało na ścianę cienie, które przesuwały się wraz z upływem czasu. Leonardo, inny syn Apolla poznany w zeszłym roku, próbował nauczyć mnie odczytywanie godziny z położenia słońca na niebie, jednak w nocy to było na nic. Przez długie godziny wsłuchiwałem się w chrapanie chłopaków, a od środka zjadał mnie niepokój o Lunę i, o dziwo, Nica.
Kiedy w końcu usnąłem, musiało być grubo po północy. Nie zdziwiłem się, kiedy nawiedziły mnie koszmary, jednak to, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Krew szumiała mi w uszach. Przedzierałem się przez chaszcze, otoczony ze wszystkich stron drzewami, jakimiś krzakami czy innymi roślinami. Noc nie ułatwiała zadania. Tuż za mną słyszałem równie szybkie kroki. Luna skakała przez powalone drzewa, biegła, choć urywany oddech zdradzał jej zmęczenie. Za nią ruszały się zarośla, zdradzając ścigającą nas grupę osób.
Odgarnąłem kolejną gałąź, a przede mną ukazał się mniej zarośnięty kawałek czarnej ziemi, coś na kształt miniatury polany, w wersji tropikalnej dżungli. Zatrzymałem się raptownie. Na konarze wielkiego drzewa przed nami zabłysła para żółtych oczu. Luna z impetem wpadła na moje plecy. Pantera, czy cokolwiek to było, drgnęła. Może nie byłem zoologiem, ale wyglądała, jakby zamierzała właśnie zapolować na swoją kolację.
Nagle Luna krzyknęła. Kiedy na nią spojrzałem, upadała na brzuch z małą strzałką wbitą w krzyż. Zaryła twarzą w błotniste podłoże. Goniący nas ludzie byli coraz bliżej, słyszałem ich kroki, a w końcu rozległy się krzyki. Jednak zanim wyłonili się spomiędzy krzaków, wizja się rozmyła.
Pora dnia pozostała ta sama. W odległości słyszałem szum typowy dla wielkich miast jak Nowy Jork czy Ottawa. Wąską uliczką, pomiędzy fabrycznymi zabudowaniami, szła jakaś osoba. Czarne ubranie pomagało wtopić się jej w otoczenie nieoświetlone nawet ulicznymi latarniami, jednak cały efekt psuły ubłocone, pomarańczowe trampki za kostkę, które od razu rozpoznałem.
Luna, z głową ukrytą pod kapturem, przemierzała nieciekawą ulicę pewnym krokiem. Szła wzdłuż siatki odgradzającej teren jednej ze starych, opuszczonych fabryk, która obecnie musiała stać się miejscówką spotkań lokalnych bezdomnych lub zbuntowanych nastolatków.
Echo szybkich kroków zwróciło uwagę dziewczyny. Odwróciła się, by spojrzeć w kierunku dźwięku. Zza budynku stojącego na rogu uliczki wybiegł ciemny kształt. Biegł szybko, jakby finiszował maraton albo był goniony przez potwory.
— Biegnij, Luna! — Nico chwycił Lunę za rękę, ciągnąc ją za sobą i ani trochę nie zwalniając.
Nie widziałem, co ich zmuszało do takiego wysiłku, ale pędzili przed siebie. Niespodziewanie Nico skręcił, przedostając się przez dziurę w płocie na teren opuszczonej fabryki. Okna miała powybijane, a wielkie, metalowe wejście całe pordzewiało. Chłopak skierował się w stronę jednych z bocznych drzwi, które pozostawały uchylone. Otworzył je i wbiegł do środka. Luna pozostała w tyle, opierając się o ścianę.
— Co... się... dzieje... Nico? — wydusiła ledwo, bo astma na pewno nie pomagała jej w morderczym biegu.
— Szybciej, pospiesz się! — krzyknął Nico z wewnątrz.
Luna, jeszcze raz spoglądając za siebie, weszła do środka. Znalazła się na ciemnej klatce schodowej, której schody prowadziły jedynie w dół. Po bokach paliły się tylko małe, czerwone lampki, prowadzące do wyjścia ewakuacyjnego. Stare, metalowe, kompletnie przerdzewiałe stopnie trzeszczały pod stopami Nica, który znikał w ciemności w dole. Poręcz dzwoniła, zapewne od uderzeń jego sygnetu w drążek.
— Na co czekasz?
Dziewczyna zaczęła zbiegać po schodach. Na każdym piętrze umieszczono parę drzwi, każde po przeciwległej stronie platformy. Im niżej Luna się znajdowała, tym światła znaków ewakuacyjnych traciły na mocy albo zaczynały migać, zabarwiając powietrze na czerwono. Kolory bawiły się na jej twarzy, kiedy sapiąc, próbowała dogonić Nica. Jej kroki stawały się coraz cięższe i wolniejsze, a pot spływał po twarzy.
Nagle gwałtownie się zatrzymała. Stała na półpiętrze, patrząc przed siebie. Jednak zamiast zobaczyć kolejne piętro, wyrosła płaska ściana. Schody nigdzie nie skręcały, wiodły prosto na nią. Wróciła na poprzedni poziom i zerknęła w stronę dwojga drzwi. Oba były lekko otwarte. Musiał wydobywać się z nich delikatny wietrzyk, bo luźne kosmyki Luny, mokre od potu po wysiłku, nieco się poruszały. Dziewczyna stała skonsternowana pomiędzy nimi. Nico musiał zniknąć w któryś z nich.
— Nico? — głos Luny nieco drżał; wątpiłem, by była to wina jedynie zmęczenia.
Podeszła bliżej wejścia po prawej. Wyjęła swój sztylet z pochwy, jakby przeczuwała, że coś nie gra. Chwyciła za gałkę drzwi, otwierając je szerzej. Gdy wsadziła głowę, aby zajrzeć do środka, rozległ się brzęk, a Luna upadła na ziemie nieprzytomna. Czerwone światła migały, a pochylający się nad nią ludzki cień pojawiał się i znikał.
— Wstawaj! — krzyk przedarł się przez sen.
Usiadłem gwałtownie, ciężko oddychając, jakbym sam dopiero co przeżył porządny wycisk. Przetarłem oczy. Obok mojej pryczy stała Tatiana. Jej jasne brwi jak zwykle były ściągnięte w wściekłym grymasie, a nos się marszczył, jakby wąchała coś cuchnącego. Wywróciła jasnoszarymi oczami.
— Poranny trening, zapomniałeś? — Rzuciła we mnie zbroją, która należała do podstawowego wyposażenia rzymskiego legionisty. — Nie ociągaj się, Wujaszku. Za pięć minut chcę cię widzieć na Polach Marsowych.
Chłopaki z mojej kohorty udawali, że śpią, jednak wrzaski Tatiany na pewno obudziły już każdego w obozie. Wziąłem swoje rzeczy i przebrałem się szybko. Do kieszeni wrzuciłem breloczek, w którym magicznie znajdowały się moje bronie, jednak najdłużej męczyłem się ze zbroją, której rzemyki kompletnie mi się poplątały. Musząc słyszeć moje żałosne próby, Albert wstał i pomógł mi z tym cholerstwem.
— Co ci się śniło? — zapytał, kiedy przekładał sznurki przez dziurki.
Choć nie mogłem się odwrócić, aby zobaczyć jego twarz, łatwo było mi sobie wyobrazić jego ciemne, zaciskające się usta oraz łagodne, bardzo spokojne oczy patrzące spod krzaczastych brwi, które zajmowały naprawdę sporo miejsca na jego nienaturalnie wąskiej twarzy, która była nałożona na dziwnie małą głowę przyczepioną do wyjątkowo wątłego ciałka, ale z muskularnymi ramionami, jak na łucznika wypadało. Tak, Albert cały zdawał się taki... niepasujący.
Przypomniały mi się sny z Luną. Nie wiedziałem, którym się bardziej niepokoić. Czy to w ogóle była przyszłość? Dlaczego ktoś miałby ścigać mnie i ją w jakiejś dżungli? No i jeszcze ten Nico. Coś mnie bardzo niepokoiło w tamtej wizji. Czułem, że jest ona mi bliższa niż ta pierwsza. Że w jakiś sposób niedługo, bardzo niedługo, zrozumiem jej znaczenie. Ale ten Nico... Nie dawał mi spokoju. Mojej antypatii do niego nie dało się podważyć, jednak z pośród wszystkich osób, może oprócz mnie, to on najbardziej dbał o Lunę. Nie chciało mi się wierzyć, że mógłby ją uderzyć, a tym samym zdradzić. Lecz w takim razie dlaczego pobiegli do tego magazynu? Co w ogóle robili w tej nieciekawej dzielnicy?
Albert musiał wyczuć moje wahanie.
— Boisz się, że to przyszłość? — naciągnął rzemyki, przez co poczułem się jak w gorsecie.
— Nie wiem. Nie mam pojęcia, jak to interpretować. Po prostu czuję... Nie wiem. To coś.
— Fachowo nazywamy to intuicją. — Skończył wiązanie kokardką i wepchnął ją pomiędzy metalowe płytki, aby sznurek nie przeszkadzał w treningu. — Jest takim głosem podświadomości.
— Powinno się jej słuchać?
Albert wzruszył ramionami. Jego spokój, a w pewnych momentach nawet flegmatyzm, nie robił z niego mistrza refleksu, jednak kiedy tylko nie wywierało się na nim presji czasu, jego strzała zawsze trafiała w samiutki środeczek celu ze szwajcarską precyzją.
— Podświadomość nadal należy tylko do ludzi, a ludzie popełniają błędy. — Wypowiedzenie tego zdania zajęło mu tak długo, że moje spóźnienie coraz bardziej się przedłużało, co przekładało się na dodatkowe karne okrążenia. — Nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
— Szkoda. — Poklepałem go po ramieniu i wybiegłem z baraku, kierując się na Pola Marsowe.
Herosi biorący udział w misji wbiegali na płaski teren ze wszystkich stron. Tatiana stała na środku z rękami skrzyżowanymi na piersi. Po jej prawej znajdowały się tarcze strzelnicze, a po lewej jakieś worki z obciążeniem, zapewne do sprawdzenia naszej wytrzymałości. Córce Eskulapa towarzyszył Aleksander, którego po raz pierwszy ujrzałem w wydaniu bojowym. Wytworny garnitur zamienił na jasne, materiałowe spodnie oraz białą koszulkę polo. Na to założył złotą zbroję, która kojarzyła mi się z tymi, które widziałem w Obozie Herosów – jednym kawałkiem metalu z wyrzeźbioną klatą i sześciopakiem. W prawej ręce trzymał małą, okrągłą tarczę z wymalowanym godłem Nowej Macedonii – żółtą kulą otoczoną stożkami tego samego koloru na tle nieba podczas zachodu słońca. Drugą dłoń zaciskał na strasznie długiej włóczni, którą oparł o ziemię, a jej wąski grot górował wysoko nad jego głową, którą postanowił schronić w brązowym hełmie w śmiesznym kształcie. Z daleka można byłoby sądzić, że przyszedł ze swoją córką o nietypowych zainteresowaniach na wspólną lekcję samoobrony.
Dotarłem na miejsce jako jeden z ostatnich. Znajdowało się nas tam piętnaścioro, łącznie z Aleksandrem, więc brakowało tylko Nica i Luny. Mężczyzna od razu to zauważył.
Tatiana na szczęście na początku przydzieliła mnie do ćwiczenia łucznictwa, dzięki czemu odroczyła się moja rozmowa z nowomacedońskim władcą, za to zostałem zaatakowany przez Franka, który ćwiczył swoje umiejętności łucznicze (bogowie, jest o niebo lepszy ode mnie!) na torze obok mnie.
— Wiesz co się stało z Nico i Luną? — Naciągnął strzałę na cięciwę, która ze świstem poleciała do tarczy. — Tatiana poszła po nich do baraków, ale ich nie było. Legioniści powiedzieli, że oboje wyszli wieczorem, choć w różnych godzinach, a później już nie wrócili.
Udałem, że próbuję poluzować cięciwę, co absorbuje całą moją uwagę. Chciałem mieć czas na przemyślenie mojej odpowiedzi.
— Ty coś wiesz, Mark — stwierdził Frank, przerywając ćwiczenia. — Gdzie poszli? Mają jakieś problemy? — Zaciskał usta, zmartwiony. — Nie chcemy siać paniki rozgłaszając o ich zniknięciu, bo jutro misja, ale jeśli grozi im niebezpieczeństwo, trzeba działać natychmiast.
— Wszystko jest dobrze — zapewniłem, choć sam w to nie za bardzo wierzyłem. — Powiedzieli, że wrócą dzisiaj.
— Skąd? Gdzie poszli?
— Tego nie wiem. — Odgarnąłem włosy z czoła. Zaczęliśmy ćwiczenia o świcie, lecz słońce wspinało się coraz wyżej, przez co i temperatura się wznosiła. — Nie chcieli powiedzieć. Na misji zeszłej zimy też ciągle znikali. Luna powiedziała, że nic im nie będzie. — Próbowałem się uśmiechnąć, by go przekonać, jednak wyszedł z tego bardziej grymas.
Frank skanował mnie wzrokiem. Poznał już Lunę wystarczająco, by wiedzieć, że bagatelizowała zagrożenia, aby nie martwić innych.
— Trzeba podjąć jakieś kroki — zarządził. — Nie możemy tego tak zostawić. Jeśli będziemy zwlekać... — ruszył, aby prawdopodobnie przegadać temat z Reyną, która ćwiczyła niedaleko.
— Nie, Frank, proszę. — Stanąłem mu na drodze. — Luna mi zaufała. Obiecała, że dzisiaj wrócą. Postąpili nieodpowiedzialnie, tak wyskakując na wycieczkę i nikomu nie mówiąc gdzie, wiem... — Westchnąłem. — Chcę pokazać, że wierzę Lunie, ufam jej. Że może na mnie liczyć. Wiesz, że nie było ostatnimi czasy u nas najlepiej. — Spuściłem wzrok, aby nie patrzeć w jego ciemne oczy wręcz ociekające współczuciem. — Poczekajmy do, nie wiem, szesnastej. Też się o nią martwię, jednak chcę jej dać swobodę działania. Jeśli do tej pory nie wrócą, podejmiesz jakie tylko kroki chcesz. Proszę — dodałem, podnosząc wzrok na jego twarz.
Frank się wahał. Spojrzał na Reynę, na Aleksandra, a potem na resztę ćwiczących herosów. Zacisnął palce na grzbiecie nosa, jakby zmagał się z migreną.
— Dobrze. Ale czekamy tylko do czternastej. Później wdrażamy protokół zaginięcia.
Przytaknąłem, dziękując. Chłopak uśmiechnął się blado, jakby ostateczna decyzja mimo wszystko mu się nie podobała.
— A wy na co czekacie, miernoty? — Tatiana krzyknęła w naszą stronę. — Ćwiczyć! Będziecie trenować do utraty przytomności!
Tatiana była bardzo dosłowna.
W samo południe, kiedy zostałem przydzielony do pary z Piper, by nauczyła mnie posługiwać się bronią krótką, w pewnym momencie zaczęła iść zygzakiem, jakby wracała z mocno zakrapianej imprezy. Metr ode mnie upadła na kolana, nie za bardzo kontaktując z otaczającym ją światem.
— Dajcie wody! — krzyknąłem, za późno próbując asekurować jej upadek.
Odgarnąłem jej ciemne, mokre włosy z czoła i zmierzyłem jej puls. Jej skóra, jak zapewne i moja, parzyła, nagrzana przez słońce. Dziewczyna miała mętny wzrok i mamrotała pod nosem coś o technikach walki sztyletem. Pierwszy z butelką wody dobiegł Jason. Odkręcił ją dla Piper, która wypiła jej połowę duszkiem. Złapałem ją za nadgarstek i podwyższyłem jej ciśnienie, aby krew dopłynęła do mózgu.
— Odsuń się, da jej oddychać — zwróciłem się do Jasona. Kolory już wracały na twarz Piper. — Oddychaj głęboko. Powinnaś znaleźć się w cieniu. — Spojrzałem na Franka, który również znalazł się w grupce ściągniętych sensacją herosów.
— Tatiano, trzeba przerwać trening — powiedział do córki Eskulapa, która podeszła bliżej. Dzisiaj wydawała się wyjątkowo blada, co było spowodowane dokładnym wysmarowaniem się grubą warstwą kremu z filtrem, o którym ja zapomniałem. Zapewne dzięki mocom Apolla nigdy nie cierpiałem na poparzenia słoneczne, ale nic nie mogłem poradzić na opalanie się na czerwono. — Jest zbyt gorąco na ten trening. Korzystasz z programu wiosennego, który nie nadaje się na obecne warunki pogodowe.
— Według kalendarza nadal mamy wiosnę. — Oparła ręce o biodra, a jej brwi zsunęły się nisko nad oczy. Jej spojrzenie, nawet w tej spiekocie, przyprawiało mnie o dreszcze.
— Termometry mówią coś innego — stwierdził Jason, próbując swoim cieniem jakoś zasłonić Piper od słońca.
Sposób, w jaki spojrzała na niego Tatiana, nie dało się opisać jednym słowem. Wydawało się, że częściowo nie wierzy, w to, co powiedział, a jednocześnie ma ochotę skręcić jego kark i zrobić z jego głowy specyficzną dekorację do salonu, z której mogłaby szydzić przez następne dekady. Ilość nienawiści była wręcz porażająca.
— Mieliście nie kwestionować moich treningów. — Spojrzała z wyrzutem na Franka. — W tym, co robię, jestem najlepsza w Legionie. Utrzymuję dyscyplinę...
— Choć sama chyba masz z nią problemy. — Reyna, bez swojego purpurowego płaszcza powiewającego za nią, wyglądała jak niedokończony rysunek, jakby w jej wizerunku czegoś brakowało. — Dostałaś polecenie od konsula, lecz go nie wykonałaś. — Dziewczyna stanęła tuż przed Tatianą. Patrzyły sobie w oczy; były dokładnie tego samego wzrostu. — To przejaw niesubordynacji, którą sama starasz się zwalczać. Czy nie jest to hipokryzją?
Miałem wrażenie, że Rzymianie wstrzymują oddech. Atmosferę dało się niemal mieczem ciąć. Obie nastolatki wytrzymywały swoje spojrzenia, jakby walczyły, kto pierwszy mrugnie. Obie miały zacięte, gniewne miny. Cokolwiek pomiędzy nimi zaszło, musiało wywoływać spore emocje.
— Razem z Markiem zabierzcie Piper do infirmerii — zarządziła pani konsul. — Hisako, daj znać kohortom, że południowy trening został odwołany. Odbijecie sobie po zmroku — zwróciła się do Tatiany. — Co do reszty, odświeżcie się po treningu, a następnie zajmijcie ostatnimi przygotowaniami do wyjazdu. Nie zapominajcie o kremie przeciwsłonecznym i czapce.
Spojrzała na Franka, który przytaknął, zgadzając się z jej decyzją. Tatiana i ja pomogliśmy wstać Piper i ruszyliśmy do infirmerii z nieodstępującym na krok Jasonem. Córka Eskulapa co chwilę odwracała głowę, to wściekle patrząc na chłopaka, to na Reynę. Czułem, że cokolwiek zrobię lub powiem, oberwie mi się przez jej zły humor.
------------------------------------------
Halo, jest tu kto?
Prawie rok mnie nie było. Sądziłam, że już do tego nie wrócę, porzucę na zawsze ten projekt, jednak niedawno poczułam nagłą potrzebę kontynuowania tej historii, pisania.
Czy wracam? Na jak długo? Nie wiem. Na regularność bym nie liczyła, ale lepszy rydz niż nic...
Mam jedynie nadzieję, że rozdział trzyma poziom. W następnym planuje narratorem zrobić Jasona oraz zdradzić co nieco o przeszłości Tatiany. Także... Czuwaj!
Kokardka2468
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top