Rozdział 20 "Lunarkizm"

Mark

— Jeszcze jeden kołczan, Mark.

Moje palce krwawiły. Dosłownie. Ćwiczyłem łucznictwo już od kolacji, a Rzymianie jadali ją całkiem wcześnie, dbając o swoje trawienie. Przez to, że przesilenie było już za dwa dni, pozostawało długo jasno. Leonardo strasznie się uparł, aby ćwiczyć do zmierzchu. Uważał, że ma ostatnie chwile na przygotowanie mnie i musi z nich w pełni skorzystać. Nie mogłem przemówić mu do rozumu, że lepiej by było, gdybym szlifował nie strzelanie z łuku, a kuszy, którą faktycznie używam w walce. 

— Już nie mam siły. — Wyczerpany usiadłem na ziemi jak obrażone dziecko. — Ręce mnie bolą. 

— Nie marudź już. — Przewrócił oczami. — Później musimy jeszcze powtórzyć zsyłanie chorób i uzdrawianie. I śpiewanie. To bardzo użyteczna umiejętność. 

Mimo że mówił to z pełną powagą, nie miałem pewności, czy on tak na serio, a może jednak sobie ze mnie kpi. 

— Leonardo, jak mnie teraz wymęczysz, na misji nie będę miał siły. Poza tym, nawet nie zamierzam brać łuku...

— O nie, nie ma mowy, nawet tak nie mów — oburzył się. — To podstawowy element wyposażenia legionisty. — Jego opalone policzki pokryły się czerwienią. 

— Jestem pewny, że nie wszyscy na statku będą mieli łuki. 

Potrząsnął głową zirytowany. 

— Ale to jest twój obowiązek. Jesteś synem Apolla! 

— Kiedy z nim rozmawiałem, nie wydawał się zły, że wolę kuszę. 

— Możesz przestać się chwalić?! — krzyknął. 

Zaskoczyła mnie jego reakcja.

— Wszyscy już wiemy, że z nim rozmawiałeś. Nie musisz się powtarzać. — Przeczesał palcami w złości blond włosy. 

Apollo, delikatnie rzecz ujmując, nie należał do idealnych rodziców, którzy dla frajdy dadzą się przebrać w strój baletnicy i umalować na klauna. Większość nieuznanych herosów to właśnie jego potomkowie, o których zapomniał. Ze swoimi dziećmi nie spotykał się zbyt często, jak już to wysyłał po zgubione buty na drugi koniec Ameryki. Mnie, któremu poświęcił mega ważną misję jeszcze przed urodzeniem, zaszczycił rozmową zaledwie raz, pół roku temu, i od tego czasu cisza. Tłumaczył się brakiem mocy ze względu na zabranie boskości jego greckiej połówce, lecz zaczynałem się zastanawiać, czy to tylko nie wymówki. Mojemu rodzeństwu nie poświęcał wiele czasu jeszcze przed tą całą sprawą. Musiało to ich bardzo boleć, bo jak widać jedno nieopacznie sformułowane zdanie wywołało u Leonardo spory gniew. 

— Nie przeszkadzam? — Usłyszałem za sobą głos. 

Odwróciłem się. Ćwiczyliśmy na rozległej równinie nazwanej Polem Marsowym. To tu urządzano różne podchody, zdobywanie sztandarów, działania wojenne i tym podobne. Na razie się z tym wstrzymano i przeznaczono to miejsce jedynie na bardziej statyczne ćwiczenia. Poustawiano słomiane manekiny, tarcze łucznicze, coś w rodzaju siłowni albo małpiego gaju. Ale z epoki kamienia łupanego. Stąd świetnie było widać centrum Obozu Jupiter na niskim wzgórzu. Zapalały się tam już światła w barakach, więc wkrótce miało się rozjaśnić jak latarnia wśród nocy. Z daleka widziałem wielu herosów idących głównymi ulicami do łaźni lub do Nowego Rzymu. Od tamtej strony zmierzała również do nas Luna z Miętuską. Dziewczyna rozpuściła włosy, co nie zdarzało jej się często, szczególnie latem, bo plątające się wszędzie kosmyki niesione przez wiatr ją irytowały.  Zastanawiałem się, skąd ta odmiana. Lecz o wiele bardziej zmartwiło mnie coś innego. 

— Luna, gdzie twoja eskorta? — zapytałem. 

— Śpieszyłam się — odpowiedziała wymijającą. — Przyszłam do Leonardo — zwróciła się do zdziwionego chłopaka. — W pretorium czekają. 

— Na mnie? — Ściągnął brwi. 

— A jak myślisz? 

— Dlaczego mnie wzywają?

— Ważne sprawy. 

— Jakie? 

— Nie znam szczegółów. 

Leonardo patrzył na nią chwilę podejrzliwie. W końcu poprawił swoje włosy i łuk na plecach.

— Wrócę jak najszybciej. Ty dalej ćwicz — zwrócił się do mnie. — Po powrocie będziemy kontynuować. 

Kiedy oddalił się o dobre kilkadziesiąt metrów, Luna uśmiechnęła się szeroko. 

— O co chodzi? — zadałem pytanie. 

Jej wisiorek w kształcie lilii odbijał promienie zachodzącego słońca, puszczając zajączki. 

— Uwolniłam cię od niego — odpowiedziała. — I nawet nie skłamałam. 

Zmarszczyłem czoło. 

— Chyba nie rozumiem — przyznałem. 

— Nie sztuką jest skłamać, a powiedzieć prawdę w odpowiedni sposób. Kreatywny.

— To znaczy? 

— W pretorium Frank i Reyna czekają na jakieś wiadomości od Aleksandra. To ważne sprawy, których nie znam szczegółów. Dobrałam słowa tak, by Leonardo pomyślał, że chodzi o niego. 

— Nie wiem, czy powinienem być z ciebie dumny, czy raczej cię skarcić. 

— Cóż, Leonardo wyczuwa, kiedy ktoś kłamie, więc musiałam coś wymyślić, aby ciebie stąd na chwilę porwać. 

— Porwać mnie? Po co? 

— Dla okupu. — Przewróciła oczami. — Chcę spędzić z tobą wieczór. Jeden spokojny, normalny wieczór. 

— W obozie rzymskich półbogów? 

— Zignoruj ten szczegół. — Wspięła się na palce i pocałowała mnie w policzek. — Hisako pokazała mi idealne miejsce. 


Udaliśmy się pomiędzy wzgórza. Luna rozłożyła fioletowy koc w miejscu, gdzie nie było nas widać od strony obozu czy Pola Marsowego, a jednocześnie mogliśmy obserwować poryty pagórkami i dolinami krajobraz, za którym zachodziło słońce, zabarwiając ziemię na czerwono. 

— Nic wielkiego — powiedziała Luna skromnie — ale przynajmniej cisza i prywatność. 

Spojrzałem na nią kątem oka. 

— Trochę ci ją ograniczyliśmy ostatnimi czasy — przyznałem, drapiąc się po karku. 

— Trochę? — Uniosła brew. — Inaczej bym to opisała. 

Podciągnęła kolana pod brodę. Miała na sobie krótkie spodenki, więc trudno było nie zauważyć opatrunku na jej nodze. Kiedy zobaczyła, na co spoglądam, rzekła:

— Jest lepiej, rana się goi. Noszę to, by się nie zanieczyściła. 

Powolnym ruchem, by nie skrzywdzić jej w żaden sposób, odgarnąłem jej brązowe, lśniące w słońcu włosy za ucho. Delikatnie dotknąłem jej blizny na policzku, zawsze skrzętnie ukrytej pod makijażem, choć uwielbiałem ją taką, jaka jest. 

— Boli cię to? — zapytałem. 

Luna nie odpowiedziała od razu. 

— Tylko trochę. — Gdy chciałem odsunąć rękę, nakryła ją swoją dłonią, przytrzymując ją przy policzku. — Jest to ten rodzaj przyjemnego bólu. — Uśmiechnęła się lekko. 

Pocałowała mnie, wplatając palce w moje włosy. Kiedy odsunęła się na kilka centymetrów, mogłem dokładnie obserwować każdy milimetr jej twarzy od sercowatego kształtu, przez pieprzyk pod prawym okiem, po malutką zieloną plamkę zagubioną w niesamowitym turkusie jej tęczówek. Wcześniej nigdy jej nie zauważyłem. Nie było to krępujące, a raczej ekscytujące, jakbym poznawał Lunę jeszcze raz. Chciałem wyryć sobie jej obraz w głowie, aby kiedy zamykam oczy widzieć ją dokładnie, co do szczegółu, jak na zdjęciu w doskonałej jakości. 

Niebo miało pastelowe barwy. Wokół żółtoczerwonego słońca rozmyte obłoki zabarwiały się na różowy, który przechodził w fiolet. Choć zachody, w których może się wydawać, że chmury płoną, też są piękne, w tamtej chwili Luna i ja podziwialiśmy subtelność kolorów, to jak delikatnie i niemal niezauważalnie przechodzą jedne w drugie. 

— Zachwycające zachody słońca przygotowują na piękno nocy — oznajmiła nagle Luna, nie odrywając wzroku od tego cudownego zjawiska. I mnie czasami nachodziły takie ubrane w ładne słowa myśli, jakbym na moment przeistaczał się w filozofa. — Wiele osób się jej boi, ale nie ma czego. To ona przynosi wytchnienie od dziennego upału, promieni słońca. W gruncie rzeczy ludzie ufają jej na tyle, że zasypiają. 

Delikatna lawenda przeistoczyła się w błękit, a jemu już niedaleko do głębokiego granatu, który nadszedł ze wschodu. W Obozie Jupiter za nami zaczęły pojawiać się światła. Nad Nowym Rzymem uniosła się jasna łuna. Słońca nie dało się już dostrzec, więc zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy oraz księżyc. W jego blasku skóra Luny wydawała się nabierać innego koloru. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że spoglądam na nią bez przerwy już jakiś dłuższy czas. 

— O co chodzi? — Luna zadała pytanie lekko speszona, spuszczając wzrok. — Gadam głupoty? 

— Nie. — Roześmiałem się, bo sam taki pomysł wydał mi się irracjonalny. — To ma sens. — zapewniłem ją. — Powinniśmy stworzyć nową filozofię. Co powiesz na Lunarkizm? Czyż to nie chwytliwa nazwa? Profesorzy Luna i Mark dają wykład o zmianie dnia w noc i na odwrót. 

— Czy nie powinniśmy raczej użyć naszych nazwisk? — zapytała. 

— To będziesz mieć łączone czy po prostu "Waterson"? — Uśmiechnąłem się niewinnie. 

— Czy ty mi się oświadczasz? — Zaśmiała się. 

Słuchanie śmiechu Luny stanowiło bezcenną nagrodę. Mimo że nad tym pracowała, zazwyczaj nadal przeżywała wszystkie emocje, czy te dobre, czy też złe, w środku, nie ukazując ich otoczeniu. Dlatego jej szczery uśmiech czy okazywane szczęście było warte o wiele więcej niż kogokolwiek innego. 

Pocałowałem Lunę. Jej usta smakowały tak słodko. Zarzuciła mi ręce na szyję, przysuwając się bliżej. Czułem dokładnie jej owocowy zapach. Niestety Miętuska zaczęła tak ujadać, że musieliśmy się od siebie odsunąć, bo inaczej chyba by mnie zagryzła. 

— Właśnie zdaję sobie sprawę, jakie mam szczęście, że cię poznałem — wyznałem. 

— Ja też. 

Luna wtuliła się we mnie, a ja objąłem ją ramieniem. Na niebie pojawiało się coraz więcej gwiazd, które jaśniały własnym blaskiem. Siedzieliśmy tak w ciszy delektując się swoją bliskością i ciszą przez długi czas. 

— Która godzina? — zapytała nagle Luna. 

— Dzieci Apolla potrafią ją odczytywać tylko z położenia słońca — odpowiedziałem. 

— Chyba powinniśmy już wracać — stwierdziła ze smutkiem w głosie. Spojrzała na mnie od dołu. — Jeszcze zaczną nas szukać albo przycisną Hisako.

Pocałowałem ją w czoło. 

— Kiedy następna randka? — zadałem pytanie, ściągając kurtkę, by okryć Lunę, ponieważ drżała z zimna. 

— Trzeba mieć nadzieję, że wkrótce. 


Kiedy tylko pojawiliśmy się blisko baraków, wyczaił nas Aleksander. Nie wybiegł nam na powitanie, a jedynie stał na środku Via Pretorii wkurzony jak chyba jeszcze nigdy. Jego biały garnitur na barczystej sylwetce odcinał się od ciemnych kolorów baraków. Wymieniliśmy z Luną spojrzenia. Czekała nas mało przyjemna rozmowa. 

— Czy ja mówię po chińsku? — przywitał nas tymi słowami. — Od paru dni nie spuszczamy was z oczu, by znowu nic się nie stało, a wy nagle wymykacie się cholera wie gdzie? Czy to odpowiedzialne zachowanie? 

— Chcieliśmy pobyć chwilę sami... — zaczęła Luna, lecz mężczyzna jej przerwał. 

— To trzeba było kogoś ze sobą wziąć. 

— Chyba nie rozumiesz definicji słowa "sami"...

— To chociaż mnie o tym powiadomić. Zacząłem już odchodzić od zmysłów! — Jego cytrynowe włosy kontrastowały z czerwoną twarzą. Szare oczy ciskały gromy. Wziął głęboki oddech, uspokajając się. — Mam wrażenie, że nie zdajecie sobie sprawy, jaka odpowiedzialność na was spoczywa — dodał ciszej, kręcąc głową. — Pomyślcie o przepowiedni, o wszystkich, którzy na was liczą, o wszystkich, dla których to robicie. Lunito, naprawdę spodziewałem się po tobie czegoś więcej. 

— Aleksandrze, postaraj się nas zrozumieć — zabrałem głos. — Mamy tylko piętnaście lat. Ty... więcej. To by było dziwne, gdybyśmy zawsze zachowywali się tak dobrze jak ty. 

— Mark ma rację — oznajmiła twardo Luna. 

— Lunito! — Spojrzał na nią zszokowany. — W życiu bym się po was czegoś takiego nie spodziewał. Zawiedliście mnie. — Oparł dłonie na biodrach. — Myślałem, że mogę was traktować jak dorosłych, jednak, jak sami twierdzicie, macie tylko piętnaście lat. Muszę przydzielić wam jakąś opiekę...

— Aleksandrze! 

— Dzieci i ryby głosu nie mają. 

Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Nowego Rzymu. 

— Nie wierzę. — Pokręciłem głową. — Myślisz, że on tak na serio? 

Luna patrzyła w jego oddalającą się sylwetkę. 

— Zawiodłam go. Nic dziwnego, że się złości. — Spojrzała na mnie. — On też jest ostatnio zdenerwowany. Dopiero co wyznaczył mnie na jego następcę, a teraz jedyne osoby, które mogą przejąć tron Nowej Macedonii jadą na śmiercionośną misję. 

— Ale to on uparł się, żeby z nami jechać — zauważyłem. 

— Żeby mnie chronić. Chyba się do mnie przywiązał. Jak do młodszej siostry lub...

— Córki — dokończyłem za nią. 

Przytaknęła. 

— Uczył mnie praw i zwyczajów Nowej Macedonii, dworskiej etykiety, dyplomatycznych wyjść z każdej sytuacji, lecz również najróżniejszych rodzajów walki, obrony czy sztuki przetrwania. Jest jak pani Jones – z każdą chwilą staję się więcej warta, aż wkrótce jestem zbyt cenna, by mnie stracić. 

Bywały momenty, kiedy Luna mnie przerażała. Nie dlatego, że mogłaby przeszyć mi serce z każdej odległości świetnie wystrzeloną strzałą, a jej sposobem myślenia. Wiedziałem, że nie mówi mi wszystkiego, jednocześnie nie chciałem z niej na siłę nic wyciskać. Uważałem, że opowie mi swoje wspomnienia, kiedy będzie gotowa. Jednocześnie intrygowało mnie, co wydarzyło się w jej przeszłości, że ją tak zmieniło, bo Lena, bez jej wspomnień, była kompletnie inna. 

— Luna. — Usłyszałem głos za plecami. Kiedy się odwróciłem, niezmiernie ucieszyłem się na widok Nica. 

— Ty też chcesz nam zrobić wykład moralizatorski? — westchnąłem. 

— Nie muszę. Miętuska sprawdziła się jako przyzwoitka — pogłaskał szczeniaka po głowie — a poza tym wiedziałem, gdzie jesteście. 

Ciągle zapominałem o tych ich zdolnościach lokalizacji. 

— To czemu nie uspokoiłeś innych? 

— Bo ktoś mnie o to poprosił. — Popatrzył znacząco na Lunę, która posłała mu niewinny uśmiech. — Możemy porozmawiać w cztery oczy?

— Co się stało? — zaniepokoiła się. 

— Nie przy nim. — Wskazał mnie głową. 

— A co ja, niższy sort? — zdenerwowałem się. 

— Spokojnie, Marky. — Pocałowała mnie. — Tylko porozmawiamy. 

Odeszli kawałek, abym nie słyszał ich rozmowy. Denerwowało mnie to, robili już tak któryś raz. Pewnie teraz znowu znikną jak podczas naszej zimowej misji. Jasne, mogli mieć sekrety, jednak wolałbym wiedzieć, choć ogólnikowo, co razem robią, ponieważ zamartwiałem się o bezpieczeństwo Luny. 

Najpierw Nico mówił coś z rękami w kieszeni bluzy, a Luna uważnie słuchała, coraz bardziej zmartwiona. Przytakiwała, lecz Nico zaczął się wahać. Wymieniali się krótkimi uwagami, chłopak się czemuś sprzeciwiał, ale Luna chyba postawiła na swoim. Zuch dziewczyna. W końcu skończyli i podeszli do mnie. 

— Musimy gdzieś iść — oznajmiła Luna. 

Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. 

— Ty tak serio? Dopiero dostaliśmy mega ochrzan od Aleksandra. 

— Wiem. — Przygryzła wargę. Widząc moje karcące spojrzenie, zostawiła usta w spokoju i zaczęła kręcić włosy na palcu. — Wiem. Ale to sprawa niecierpiąca zwłoki. — Spojrzała niepewnie na Nica, jakby nie wiedziała, ile może powiedzieć. 

— Po prostu się nie interesuj — burknął. 

Westchnąłem z irytacją. 

— Nie jestem pewien co do tego pomysłu. Gdzie idziecie? Kiedy wrócicie? 

Wymienili spojrzenia. Miałem wrażenie, że używają swojego innego daru od Hadesa, telepatii. 

— Jutro — odpowiedział Nico krótko. 

— Dopiero jutro? Co będziecie przez ten czas robić? 

— Nie martw się, Mark. — Luna starała się mnie uspokoić. — Nie chcę, żebyś miał problemy, więc powiedz, że odprowadziłeś mnie do baraku, a potem już nie widziałeś. Ale tylko jeśli ktoś zapyta. Pamiętaj, kreatywna prawda.

— To ma mi nie przysporzyć kłopotów? Wiesz, jak się skończyła kreatywna księgowość?

Luna objęła mnie, stając na palcach. 

— Muszę mu pomóc — wyszeptała mi do ucha. 

Źle się czułem, puszczając ją. Nie chodziło tylko o to, że wychodzi gdzieś z podejrzanym typem w nocy, ale było coś jeszcze. Nie potrafiłem tego sformułować. Kiedy oboje znikali w cieniu, miałem bardzo złe przeczucia. 

Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale miało się okazać, że należy brać mój instynkt na poważnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top