Rozdział 18 "Poznaję rodzinę Higashiyama"
Luna
— Gratuluję, przeżyłaś.
To mogłam nie przeżyć?! Te słowa cały czas kotłowały się w mojej głowie, kiedy opuszczałam Dom Senatu. Złapałam po drodze Nica, którego o to zapytałam.
— Reyna na pewno żartowała — odpowiedział, nie wyglądając jednak na stuprocentowo pewnego. — Ma specyficzne poczucie humoru.
— Bardzo specyficzne — mruknęłam.
— Nie martw się, podjęta decyzja jest korzystna dla ciebie. Zostałaś zwolniona z wszelkich zobowiązań, a tatuaż powinien zblednąć.
— Powinien?
Spojrzałam na litery SPQR na moim przedramieniu. To, co powiedziałam w mowie do senatorów było prawdą; naprawdę pochlebiało mi to, że zostałam przyjęta w szeregi Rzymian. Nie byłam zbyt wysportowana, nie potrafiłam walczyć mieczem, miałam we krwi częste sprzeciwianie się rozkazom. Przed obcymi ukrywałam ten znak pod Mgłą, ale dla mnie samej dużo znaczył.
Miętuska zaplątała mi się pod nogami. Widziałam, jak oglądała obrady przez dziurę w kopule z Piesiakiem. Oba zwierzaki zdecydowanie się polubiły. Fajnie, gdyby ten proces zaszedł również u ich właścicieli.
— Gdzie jest reszta? — zapytałam.
— Pewnie jest witana hucznie w kantynie lub na Forum Romanum w Nowym Rzymie. Luna — Nico zatrzymał się nagle i pociągnął mnie za jeden z filarów przy wejściu — muszę na jakiś czas zniknąć.
— Chodzi o...
— Tak. — Nie pozwolił mi dokończyć. — Coś się dzieje w San Francisco.
— Mam iść z tobą?
— Nie. — Pokręcił głową. — Póki co idę tylko na zwiady, a nie chciałbym, aby coś ci się stało. Ale muszę poprosić cię o coś innego.
— Krycie? — domyśliłam się.
Nie odpowiedział od razu, bo mijała nas właśnie większa grupka senatorów.
— Oni i tak już coś podejrzewają — ściszył głos. — Powiedz im, że czegoś zapomniałem z obozu. Zyskam dzięki temu dwa dni.
— Aż dwa?
— "Przeniosę się" tam cieniem, a ponieważ to daleko, "będę musiał odpocząć".
Pokiwałam głową.
— Uważaj na siebie. — Pocałowałam go w policzek. — W razie problemów...
— Wiem. Idzie Gwiazdor. Znikam.
Rozpłynął się w cieniu. Po chwili na talii poczułam czyjeś ręce. Był to Mark.
— Dobrze się skończyło — oznajmił. — Głodny jestem. A ty?
— Wrzuciłabym coś na ząb.
— Tu jesteście! — Podszedł do nas Frank z Hazel.
Z wyglądu pasowali do siebie jak pięść do oka. Frank był z pochodzenia Chińczykiem, a Hazel Afroamerykanką. Między nimi była jeszcze większa różnica wzrostu niż między mną a Markiem. Zastanawiałam się, jak wyglądałyby ich dzieci. Mimo wszystko widać było, że się kochają. Dbali o siebie nawzajem, nie będąc jednocześnie nadopiekuńczy.
— Dawno się nie widzieliśmy. Co powiecie na śniadanie z kawą w Nowym Rzymie? I czekoladą — dodał szybko Frank.
— Ale to nie podwójna randka? — upewnił się Mark.
— O siódmej rano? — Hazel uśmiechnęła się. — Brońcie bogowie!
Impreza odbywała się na Forum Romanum. Tłoczyło się tam wielu mieszkańców. Centrum placu wydawał się trzymetrowy pomnik z brązu, przedstawiający wilka. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to ten Wilk – ten, którego zeszłej zimy szukaliśmy kawałek po kawałku po całej Kanadzie. Po złożeniu tych części mógł nie przekraczać piętnastu centymetrów, a jednak sporo się rozrósł. Patrzył uważnie na całe miasto, zapewne wyszukując w tłumie wrogów. Bardzo przypominał mi Atenę Partenos stojącą na Wzgórzu Herosów.
— Dobrze się sprawuje? — zapytałam, wskazując statuę.
— Ventusy przestały nas męczyć — odpowiedziała Hazel.
— Miejmy nadzieję, że powstrzyma on też inne zagrożenia — westchnął Frank, patrząc z nadzieją na Wilka.
W końcu przepchnęliśmy się przez tłum i dostaliśmy się do tej restauracji, w której, dzięki celnemu ciosowi patelnią w wykonaniu Hazel odzyskałam pamięć. Tu się zaczęły moje rzymskie problemy.
— Jedzenie jest znacznie lepsze od mycia patelni — stwierdził Mark.
— Wszystko jest lepsze od mycia naczyń po całej masie głodnych legionistów — dodała Hazel.
— Trudno zaprzeczyć.
Kiedy zaspokoiliśmy głód, skupiliśmy się bardziej na rozmowie niż przeżuwaniu.
— Mam dużo pytań — oznajmił Frank, kładąc sztućce na godzinę piątą. — Po pierwsze, co się z wami działo? — Popatrzył na mnie. — Miałaś pisać ze mną co dwa tygodnie, a w lutym kontakt z tobą się urwał.
— Pisaliście ze sobą? — Mark zdziwił się, robiąc podejrzliwą minę. W jego oczach dojrzałam zazdrość.
— Zaczęliśmy po twojej rzekomej śmierci. — Spuściłam wzrok, bo czułam się winna, chociaż nic złego nie zrobiłam. — Chciałam mieć jakiś kontakt z Frankiem i Obozem Jupiter. Miętuska była naszą sową.
— Czemu mi nie powiedziałaś?
— Nie gniewaj się na Lunę, Mark — włączył się Frank. — To ja prosiłem ją, by utrzymała to w sekrecie. Gdyby ktoś więcej się o tym dowiedział, nasze wiadomości może by chciano przechwytywać i jeszcze krzywda stałaby się Miętusce. Ale powiedzcie, co się stało w tym lutym.
Po raz kolejny musiałam opowiedzieć tę samą historię. Miałam ochotę napisać ją i skopiować, by każdemu dawać do przeczytania, bez strzępienia sobie języka. Chciałam pominąć ten wątek z ugryzieniem przez węża, ale już zauważyli mój bandaż na nodze i sami dopytywali.
— A co się działo u was? — zapytałam, chcąc odsunąć uwagę od siebie.
— Mieliśmy trzy rewolucje. — Frank powiedział to takim tonem, jakby oznajmiał "Byliśmy na lodach".
— Aż trzy? — zdziwił się Mark.
— Pierwsza odbyła się tuż po Nowym Roku. Senat postanowił ogłosić stan wyjątkowy, a dyktatorem ogłosili Sola.
— Jak szybko tego pożałowali? — Popiłam gorącą czekoladę.
— Po miesiącu. Wtedy stwierdzili, że dyktatura to był błąd, jak i zmienianie nazw urzędów tylko dla Greków, aby się w tym połapali. Wtedy zlikwidowali konsulów, a Reyna i ja z powrotem staliśmy się pretorami.
— Wszystko wróciło do formy, jaką miało przed wojną z Gają — podsumowała Hazel.
— Za to podczas następnej rewolucji Senat uznał, że przez te nowe zmiany Grecy pogubią się jeszcze bardziej, więc wrócili do konsulów itd.
— Nie nudziliście się — stwierdziłam.
Westchnęli ciężko.
— Może wydawać się — Hazel ściszyła głos — że to Grecy są mniej zorganizowani, ale to my mamy większy bałagan w obozie.
— Przynajmniej wyrwiecie się z niego na czas misji — stwierdził Mark.
— Dzięki, po stokroć wolę być w obozie.
— Haze! — rozległ się głos Sola.
Mark zacisnął palce na kubku z kawą. Spoglądał uważnie na chłopaka, jakby analizował każdy jego ruch. Kiedy położył ręce na stole, złapałam go a dłoń, aby przypadkiem nie dał się ponieść impulsowi. Chyba uznał to za romantyczny gest, bo minimalnie się rozchmurzył.
— Co się stało? — zapytała zaniepokojona dziewczyna.
— Jest niesubordynacja w twojej kohorcie. Idź teraz to ogarnij, zanim dojdzie to do konsulów... znaczy... — Spoglądał na Frank niepewnie.
— Muszę iść. — Wstała od stołu. — Widzimy się później.
Razem z Solem pobiegli w stronę osiedla baraków.
— Musimy załatwić jeszcze wiele formalności. — Frank zwrócił się do Marka. — Papiery w sprawie misji, śmierci, zmartwychwstania, odroczenia służby... Trochę tego jest.
— Macie specjalne formularze na zmartwychwstanie?
— To się zdarza częściej niż myślisz.
— Trzeba to załatwić teraz? — spytał Mark.
— Najlepiej jak najszybciej, zanim ktoś się do tego przyczepi.
Mark westchnął.
— To wy może pozałatwiacie formalności, a ja pozwiedzam Nowy Rzym — zaproponowałam.
— Sama?
— Nie poradzę sobie? Przecież raczej się nie zgubię.
Tak, zgubiłam się.
Myślałam, że Nowy Rzym będzie miał rozsądnie rozplanowane uliczki jak osiedle baraków, jednak się myliłam. Widać było, że pewna część miasta została zbudowana dawno temu, a kolejne uliczki dobudowywano z czasem. Przez to powstał labirynt, którego nie powstydziłoby się żadne europejskie miasteczko.
Na początku sądziłam, że panuję nad sytuacją. Szłam główną drogą, obserwowałam charakterystyczne punkty. Lecz później zaczęłam się zagłębiać pomiędzy budynki. Zeszłam z głównej ścieżki jak Czerwony Kapturek. Zamiast na łąkę kwiatów trafiłam na osiedle domków jednorodzinnych, ale co gorsza, od strony ogrodu. Przypominały mi one zabudowę Brooklynu. W podobnym miejscu mieszkał Mark.
Szłam zagubiona, nie wiedząc gdzie skręcić. Nie sądziłam, że Nowy Rzym jest taki wielki. Nagle jednak usłyszałam swoje imię.
Odwróciłam się w stronę głosu. Z jednego z ogródków machała do mnie Hisako. Poznałyśmy się w zeszłym roku, tuż po moim odzyskaniu pamięci. Mimo że niewiele ze sobą w całości rozmawiałyśmy, wydawała się tak miła, że miałam wyrzuty sumienia, że nie postępuję tak jak ona.
Zaprosiła mnie gestem do siebie. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że stała na macie od jogi. Swoje czarne włosy miała spięte w kok baletnicy, a ciemne, skośne oczy uśmiechały się razem z brzoskwiniowymi ustami.
— Witaj — przywitała mnie. — Co tu robisz? Myślałam, że będziesz na przyjęciu.
— Ty też się urwałaś.
Uśmiechnęła się.
— Chciałam już iść, ale nie lubię odpuszczać swojej porannej jogi.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Mnie też relaksowało rozciąganie o poranku.
— Zgubiłam się — przyznałam. — Chciałam trochę pozwiedzać, lecz...
— Szczęśliwym trafem trafiłaś do mnie. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać obóz.
— Byłoby cudownie.
— To pozwól, że się tylko przebiorę. Wejdź może do środka. Napijesz się czegoś?
Weszłyśmy do domu kuchennymi drzwiami. Pomieszczenie urządzono minimalistycznie. Szafki miały proste linie, wyspa była prostopadłościenna. Na blatach nie stały bibeloty, a jedynie trzy gliniane puszki z namalowanymi na nich jakimiś japońskimi znakami.
— Chodź, przedstawię cię mojej rodzinie.
Hisako zaprowadziła mnie do salonu połączonego z jadalnią. Te dwa pomieszczenia były od siebie oddzielone jedynie ruchowymi drzwiami w czarno-białą kratownicę, bardzo charakterystyczną dla japońskich domów. Stół jadalny był niski, tak jak krzesła, które wyglądały, jakby pozbawiono je nóg. Jedzenie przy nim musiało być bardzo niewygodne. Salon wydawał się mały, bez telewizora, skupiający się wokół ławy kawowej.
Właśnie przy niej, na beżowym fotelu siedział około czterdziestoparoletni mężczyzna. Tak jak Hisako, miał azjatyckie rysy twarzy, chociaż jego czarne włosy pokrywały się już siwizną. Popijał herbatę, patrząc przez okna w wykuszu.
— Tato — Hisako zwróciła na siebie jego uwagę. Zmierzył łagodnym, ciepłym wzrokiem ją i mnie — to Luna Jackson. Luna, to mój ojciec, Kumanosuke Higashiyama.
Mężczyzna wstał i podał mi rękę.
— Bardzo cię podziwiam. Jako Wybranka masz odpowiedzialne zadanie.
— Nie da się zaprzeczyć.
— Oprowadzę Lunę po Nowym Rzymie — oświadczyła Hisako.
— Życzę wam miłej wycieczki.
Hisako pociągnęła mnie po schodach na piętro. Weszła do jednego z trzech pomieszczeń. Był to jasny pokój z dwoma łóżkami i biurkami. I on został urządzony minimalistycznie. Za jedyną ozdobę można było uznać co najwyżej ołtarzyk, w którego centrum znajdował się obraz jakiegoś starszego mężczyzny.
— To Hachiman — powiedziała, kiedy zobaczyła, na co się patrzę. — Nasz dziadek.
— To ten japoński bóg?
Pokiwałam głową, szukając ubrań w komodzie.
— Masz rodzeństwo, prawda? — zadałam pytanie, podczas gdy ona szukała jeansów.
— Dwie siostry. Starsza, Haruko, ma dwadzieścia dwa lata i przez kłótnie z tatą wyprowadziła się do San Jose. Młodsza, Hanako, ma siedem lat i właśnie pojechała z mamą na zakupy do San Francisco.
— Czyli w waszym domu rządzą dziewczyny?
— Trochę. Tata nie jest z tego powodu zadowolony. Wychowywał się na wsi w Japonii, a jego rodzina była bardzo tradycyjna. Tam syn to podstawa. Tata liczył, że jego pierworodna córka, Haruko, przedłuży godnie jego linie rodową, mimo że nie jest mężczyzną. Ale kiedy wyznała, że jest w nieślubnej ciąży, tata ją przeklął.
— Przez to się wyprowadziła? — Przytaknęła. — Nie masz z nią kontaktu?
— Tata nie pozwala nam się z nią spotykać. Haruko przesyła nam jedynie kartki na urodziny. Ale mama — ściszyła głos — od czasu do czasu zaaranżuje nam jakieś spotkanie w San Francisco, żebyśmy z Hanako mogły choć poznać naszego siostrzeńca. — Uśmiechnęła się na myśl o nim. — W przyszłym roku Haruko planuje ślub z jego ojcem, który też ma japońskie korzenie. Planuje zaprosić tatę, ale się tego bardzo boi.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
— Gdy zostały tacie tylko dwie córki, zrobił się nieco nerwowy na punkcie dobrego imienia rodziny i odziedziczenia nazwiska. Ale dwa lata temu sytuacja się pogorszyła.
Zrobiła pełną napięcia pauzę.
— Było to tuż po wyprowadzce Haruko. Hanako miała dopiero pięć lat, ale tata postanowił dać jej moralizatorską mowę. Stwierdził, że wolałby, aby Hanako została westalką niż poszła w ślady siostry. Mała, jeszcze nie do końca wszystko rozumiejąc, powiedziała "Przysięgam na Styks", zanim tata zdążył ją powstrzymać.
— Czyli, mimo że jest tak mała, jej przyszłość już jest przesądzona?
Przytaknęła smutno.
— Naszą babcią jest Fortuna, która jest boginią trafu, przypadku. Rodzice uważają, że skoro tak się stało, tak miało być. Dlatego kiedy Hanako skończy dwanaście lat, zostanie oddana do świątyni Jupitera... — Miałam wrażenie, że powstrzymuje łzy. — Bądź co bądź, to wielki zaszczyt być opiekunką jego świątyni, a jednak...
— I będzie musiała tam służyć do końca życia?
— Tak. Jest wychowywana w tej świadomości. Przez to, że ona nigdy nie będzie mieć mogła męża ani dzieci, a Haruko i wnuka tata się wyrzekł, cała presja spoczywa na mnie.
Spoglądała zamyślona przez okno.
— Ja tu cię zanudzam rodzinnymi historiami, a Nowy Rzym czeka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top