Rozdział 17 "Witamy w Obozie Jupiter"
Sol
Mnie się poszczęściło i wykręciłem się od nocnej warty. Jednak obudzono mnie równo ze wschodem słońca, ponieważ przybyliśmy już do obozu. Większość pominęła śniadanie, ale takie działanie nie leżało w mojej naturze.
Stół w mesie był pusty. Ani zastawy, ani jedzenia. Zastanawiałem się, jak zaradzić głodowi, kiedy rozległ się głos Gwen.
— Widzę, że jednak posłuchałeś mojej rady i nie zaglądasz do łazienki.
— Wytrzymam do przyjazdu.
— Zobaczymy.
Z głośników puściła odgłosy wodospadu. Mój pęcherz się odezwał.
— Skąd mam wziąć jedzenie? — spytałem.
— A co, głodny?
— Głodny, śpiący, spragniony, w podłym nastroju. Wstałem lewą nogą. Daj mi jeść.
— Może jakieś "proszę"?
— Jeść.
— A niby taki wychowany Anglik. — Niemal słyszałem, jak przewraca oczami. — Otwórz lodówkę i bierz, co chcesz.
W kącie mesy stała typowa, amerykańska lodówka, którą można zobaczyć na wielu filmach. Naklejone były na nią najróżniejsze magnesy. Nawet na nich było widać ślady próżności Leo, bo głosiły wspólną treść – "Wszystkie panny kochają Valdeza".
W środku spodziewałem się półek uginających się od coli i pizzy, a tymczasem lodówka była niemal pusta. Stał w niej jedynie jeden talerz, na którym znajdowało się typowe, angielskie śniadanie: tosty, jajka i bekon. Fajnie było poczuć kawałek domu tak daleko od niego.
Mimo że wyjąłem talerz z lodówki, jedzenie było ciepłe. Jakby tego było mało, smakowało dokładnie tak, jak robiła to mama. Tym razem musiałem przyznać, że Valdez potrafił dokonać cudów.
Jeszcze zanim skończyłem jeść, zostałem zawołany na górę. Unosiliśmy się nad wzgórzami Oakland, ale magiczna bariera tworzona przez Statuę Wilka nie chciała przepuścić statku.
— Nie mamy uprawnień, aby przekroczyć granicę — oznajmił Leo zza swojego steru, który był otoczony stołem pełnym elektroniki i świecących guziczków. Przypominało mi to konsole DJ-a. — Jeśli wyślę im wiadomość, coś to da?
— Raczej nie używamy komputerów — stwierdziłem. — Po atakach ventusów jesteśmy bardzo ostrożni.
— Czy ktoś nie może po prostu wydać zgody na nasze przekroczenie granicy? — zadała pytanie Clarisse.
— Może to zrobić Rzymian z jakąś funkcją, na przykład cenzor, kwestor, pretor lub sam konsul — wytłumaczyłem.
— Piesiak jakoś zaniósł list — zauważył Mark.
— Bo jest wpisany na listę prawnych obywateli Nowego Rzymu. Granicę może przekroczyć Mark i ja. Z Luną i Percy'm jest problem, bo mają tatuaże, zostali oficjalnie przyjęci do Legionu, ale nie są Rzymianami.
— A Nico? — zapytała Piper.
Spojrzałem na syna Hadesa stojącego w kącie. Pomimo porannego słońca znalazł skrawek cienia, w którym stanął, nadając swojej postaci jeszcze więcej mroku.
— Jest ambasadorem Plutona, więc ma, że tak powiem, przepustkę dyplomatyczną.
— My tu gadu-gadu, a jak dostaniemy się do środka? — Leo klikał coś na swojej konsoli. — Rzymianie mieli chyba na nas czekać.
— Ale jesteśmy za wcześnie. Mogę tam polecieć i poprosić o wpuszczenie — zaproponowałem.
Czekałem na jakieś zdecydowane zdanie Luny, ale ona tylko pokiwała głową. Nie widząc sprzeciwu u innych, przeskoczyłem przez reling i, korzystając z wiatrów, skierowałem się w stronę obozu.
Obóz Jupiter z lotu ptaka wyglądał cudownie. Idealnie zaplanowane uliczki Nowego Rzymu, wzgórza świątynne, ogrody, o które osobiście dbała pani konsul. Wszystko ze sobą grało, współpracowało, dopełniało się. Spędzając tutaj czas czułem się spełniony. Jakby przez całe życie byłem czegoś pozbawiony i dopiero w tym miejscu to odnalazłem.
Na Polach Marsowych stał Fidem – rzymska trirema, wyglądająca o wiele lepiej niż triera Greków. Czekała ich niespodzianka, kiedy ją zobaczą. Przewidziałem, że nie będą grać czysto, więc od razu kazałem zbudować Fidem dwa razy większy niż w umowie z Luną. Dzięki temu oba statki były takiej samej wielkości.
Zleciałem w stronę baraków. Wylądowałem przed pretorium, czyli siedzibą rządzących. Podczas tornad budynek ten ucierpiał, ale został odbudowany i górował nad resztą zabudowań. O białe kolumny opierały się wielkie doniczki z kwiatami. Widać było, że nie tylko faceci są u władzy.
Zapukałem do drzwi i od razu wszedłem do środka. Pierwszym pomieszczeniem był pokój narad, gdzie wcześniej spotykałem się z moją drużyną. Na stole leżały porozkładane najróżniejsze mapy. Nad planem pochylali się Elodie i Romolo, dwoje pretorów. Dziewczyna była niewiele starsza ode mnie, o okrągłej twarzy jak księżyc w pełni. Próbowała ratować to grzywką i fryzurą na pazia, która jednak nie spełniała swojej roli. Zeszłej zimy podczas tornad straciła siostrę. Pamiętałem dokładnie tamtą chwilę. Ventusy złapały Mary i Hazel. W gruncie rzeczy cieszyłem się, że to Hazel przeżyła, pomimo tragedii Elodie.
Romolo reprezentował inny typ urody. Chłopak mógł mieć z osiemnaście lat i jakieś włoskie korzenie. Jego twarz była trójkątna, ale podbródek nie wydawał się wcale taki spiczasty. Jego ciemne oczy patrzyły na wszystko z chytrością, między innymi na wrogów, więc został wybrany na konsula chyba dlatego, że odznaczał się dobrymi zdolnościami przywódczymi.
— Sol, jak miło cię widzieć! — powiedziała Elodie swoim cienkim głosem.
— Sądziłem, że przylecisz z Grekami — stwierdził Romolo.
Kiedy wyjaśniałem im sytuację, z góry przyszedł Frank. Za każdym razem, gdy go widywałem, dziwiłem się, jak bardzo różni się od Reyny, mimo że piastowali to samo stanowisko. Ona była nieprzystępną królową w zbroi i purpurowym płaszczu. On za to wyglądał jak lekko przerośnięty nastolatek, lecz stale potrafił się zachowywać jak zwykły legionista, którego wszyscy lubili.
Frank wyglądał, jakby dopiero co wstał. Krótkie, czarne włosy miał w nieładzie, a guziki od koszuli polo krzywo zapięte. Mimo to na jego piersi nie zabrakło odznaki konsula.
— Słyszałem waszą rozmowę z góry — oznajmił po przywitaniu. — Nie wszystko jest jeszcze gotowe. Mieliście być w południe.
— Tak wyszło. — Westchnąłem, rozczarowany brakiem powitania z należytym honorem. — Po prostu wyraźcie zgodę na wjazd...
— To nie takie proste. Elodie, Romolo, zwołajcie Senat. — Pretorzy przytaknęli i wyszli z budynku. — Rzecz jasne, jesteśmy przygotowani na Greków, ale dopiero dzisiaj miała zapaść decyzja w sprawie Luny.
— Tylko z nią jest problem?
— I z Aleksandrem. Ale z nim mniejszy. Na jeden dzień wystarczy dać mu eskortę, która będzie go pilnować.
— To co robicie z Luną?
— O ósmej dopiero miało się odbyć głosowanie. Ale skoro już jesteście... — Podrapał się po karku, intensywnie myśląc.
— Można aresztować Lunitę, a resztę wpuścić — rzekła Reyna, schodząc po schodach.
Dziewczyna miała taki sposób bycia, że miałem ochotę spełnić każdej jej życzenie. Właśnie kończyła pleść swój długi, czekoladowobrązowy warkocz. Pomimo wczesnego poranka miała już na sobie swoją zbroję i purpurowy płaszcz, a za nią kroczyły jej dwa metalowe psy.
— Luna nic nie zrobiła — bronił ją Frank.
— Ale przez Rzym jest uważana za zdrajczynie. Dzisiaj może zostać oczyszczona z zarzutów albo wręcz przeciwnie. Musimy doprowadzić ją na proces. — Reyna postanowiła stanowczo.
Frank nie wydawał się zachwycony tą decyzją. Razem z Luną był zimą na misji i zaprzyjaźnił się z nią i Markiem. Miałem nadzieję, że to nie on będzie wydawać wyrok, bo z pewnością nie byłby bezstronny.
— Jak zamierzasz odeskortować ją ze statku? — spytałem. — Luna nie potrafi latać.
— To aresztujemy ją, kiedy wyląduje. Ale potrzebujemy obsadę. Idę obudzić Pierwszą Kohortę. Będę z nią czekać na Polach Marsowych, a wy lećcie na statek.
Wyszliśmy wszyscy z pretorium. Reyna ruszyła do baraków, a Frank zmienił się w orła. Razem wzbiliśmy się w powietrze.
Na statku już na nas czekano. Herosi wychylali się przez reling, wypatrując mnie wracającego z pomocnikami. Musiał ich rozczarować widok jedynie Franka w postaci ptaka, który ląduje na pokładzie.
— Witam was w imieniu wszystkich Rzymian w Obozie Jupiter — powiedział, rozkładając ręce niczym prawdziwy przywódca. — Dostaniecie zgodę na lądowanie, aczkolwiek wpierw jestem zmuszony aresztować jednego z was – Lunę.
— Tego się spodziewałam — westchnęła.
— Obawiam się, że pokrzyżuję wam plany — odezwał się niespodziewanie Aleksander.
Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni, nawet Luna.
— Lunita Jackson, ze względu na pełnioną funkcję, posiada immunitet dyplomatyczny — wytłumaczył. — Możecie wezwać ją na rozprawę, ale bezpośrednio nie wolno wam jej aresztować, a nawet tknąć. Mam na to stosowne papiery, a wiem, że wy lubicie tego typu biurokrację.
— W taki wypadku... — Frank wydawał się lekko zmieszany. — Mogę cię tylko prosić, abyś stawiła się na obradach Senatu.
— Będę — zapewniła go. — Muszę ubierać togę?
— Nie, to nie będzie konieczne. — Uśmiechnął się do niej. — Gotowi na lądowanie?
Zgodnie z tym, co mówiła Reyna, Pierwsza Kohorta już czekała na Elpidę na Polach Marsowych. Jednak Frank zszedł pierwszy ze statku i wszystko wytłumaczył. Reyna, słysząc o obrocie wypadków, wyglądała jakby ktoś zdzielił ją w twarz; bardziej dokuczała jej obraza niż rzeczywisty ból.
Ja, jako najważniejsza osoba w całym Obozie Jupiter, rzecz jasna poszedłem na obrady Senatu. Nico również się zjawił jako ambasador Plutona, Annabeth jako trybun ludowy, a Aleksander jako przedstawiciel Nowej Macedonii. Mark również był obecny. Chciał wspierać Lunę, lecz według mnie niepotrzebnie zabierał miejsce.
Wszystkie obrady Senatu zawsze miały miejsce w Domu Senatu. Osobiście mnie bardzo ten budynek od zewnątrz przypominał Hagię Sophię za czasów starożytnych. Wielka kopuła górowała nad ogromną salą z kamiennymi rzędami wyściełanymi poduszkami na planie podkowy. Idąc po stopniach na sam dół, w centrum stało podwyższenie z dwoma eleganckimi krzesłami, które równie dobrze mogły służyć za trony. Obok znajdowała się mównica, gdzie zabierano głos, podczas gdy zebrani w dziesięciu wysokich rzędach senatorowie i inni specjalni goście uważnie słuchali. Przynajmniej takie było założenie.
Frank i Reyna zajęli fotele. Lunę posadzono w pierwszym rzędzie, a ja, jako przykładny legionista, usiadłem obok niej, aby w razie czego ją przypilnować. Lub zaprowadzić na szafot po wyroku.
— Co najgorszego mogą mi zrobić? — zapytała.
— Zabić — odpowiedziałem bez ogródek.
Zbladła.
— Otwieram posiedzenie Senatu — oznajmiła Reyna, stając przy mównicy. — Jego celem jest podjęcie decyzji w sprawie Lunity Jackson. Czy zainteresowana chce coś powiedzieć?
Luna chyba była zaskoczona tym pytaniem. Wątpiłem, czy ma przygotowaną jakąś porywającą mowę, więc moje szanse na przeżycie tej wojny stawały się coraz większe.
Zawsze mogła zaprzeczyć, oddać głos swojemu adwokatowi (którego notabene nie miała). Ale zrobiłem coś wrednego. Wypchnąłem ją na środek. Nie miała już wyboru. Musiała przemówić.
Kiedy stanęła przy mównicy, ledwo było ją zza niej widać. Nie ma co, budziła respekt.
— Nie mam zbyt wiele do powiedzenia — zaczęła cicho, nieśmiało. — Wiecie, jak wyglądała nasza misja odnalezienia Wilka, bo na pewno Frank... znaczy konsul Zhang wam opowiedział. Nie chciałam w żaden sposób sabotować Rzymian. Starałam się jak najlepiej mogłam. Finalnie udało nam się zdobyć Wilka, co jest chyba najważniejsze. A co do tatuażu... Nie wstydzę się go. Czujecie się okropnie, że po raz drugi przyjęliście do legionu Greka. Jednak ja noszę ten tatuaż z dumą. Cieszę się, że uznaliście mnie za wystarczająco dobrą, aby walczyć razem z wami.
Aleksander się uśmiechał, za to mnie szczęka opadła. Nie tak miało być. Nawet jeśli nie miała przygotowanego przemówienia, była gotowa, aby coś zaimprowizować. Jednak, co gorsze, chyba trafiła do senatorów.
— Dziękujemy, możesz usiąść. — Frank posłał jej dyskretny uśmiech. — Rozpocznijmy dyskusję.
Kolejne dwie godziny się ciągnęły. Ponieważ siedziałem tuż przy Lunie, głupio mi było krzyczeć "Śmierć zdrajcom! Śmierć Lunie! Na stos z czarownicą!". Bez tego Rzymianie chyba dochodzili do pomyślnej dla niej decyzji.
— Przejdźmy do głosowania — oznajmiła Reyna. — Kto jest za odpracowanie przez Lunitę Jackson przepisowych pięciu lat w służbie Legionu?
Spojrzałem na widownię. Podniosło się niewiele rąk, głownie należących do senatorów starszej daty.
— Kto jest za całkowitym uwolnieniem Lunity Jackson od przysięgi wierności Legionowi i traktowania ją jak standardowego gościa?
Większość herosów za tym zagłosowała, w tym Hazel, Annabeth i Mark, który nawet nie miał prawa głosu. Co za idiota...
— Kto jest za tym, aby całkowicie uwolnić Lunitę Jackson od przysięgi wierności Legionowi oraz zabronić jej przebywanie w Obozie Jupiter?
Za tym pomysłem opowiedziało się niewielu, najbardziej ortodoksyjnych senatorów. Nie musiałem znać dokładnych wyników głosowania, aby wiedzieć, na czym stanęło.
— Lunito, podejdź.
Luna wyglądała pewniej niż na początku obrad. Czuła się na pewno lepiej, że jej głowa nie potoczy się wzdłuż gilotyny.
Żarcik, żarcik. W Obozie Jupiter nie mamy gilotyny. Nie jesteśmy pokręconymi Francuzami. Mamy co najwyżej szubienicę.
— Czy bogowie popierają decyzję o uwolnieniu cię od przysięgi? — Reyna uniosła rękę Luny ku dziurze w kopule, przez którą widać było poranne niebo.
Nie rozległ się żaden grzmot, który mógłby oznaczać sprzeciw. Widząc to, pani konsul ogłosiła uroczystym tonem:
— Lunito Jackson, zostajesz zwolniona z przysięgi wierności Legionowi.
Pierwszy raz uczestniczyłem w takiej ceremonii. Spodziewałem się jakiegoś rozbłysku jak podczas składania tej przysięgi, jednak nic się nie wydarzyło. Mimo wszystko Reyna zachowała się tak, jakby to, co miało się stać, już się stało.
— Gratuluję, przeżyłaś — oznajmiła. — Witamy w Obozie Jupiter.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top