Rozdział 16 "Podróż przez kanion"

Sol

Słońce górowało nad nami w zenicie, grzejąc nasze głowy. Wiosła Elpidy młóciły powietrze, a dodatkowe silniki pchały statek w górę. Herosi stojący na polu truskawkowym robili się coraz mniejsi. Ich pożegnanie nas było żałosne. Żadnej imprezy, żadnych fajerwerków, dzikich pląsów, a jedynie monotonne machanie rękami. Rzymianie zrobiliby to lepiej. 

Leo i Jake stali za sterem, kierując Elpidą. Reszta półbogów zajęła miejsce na pokładzie i patrzyła melancholijnie na oddalający się Obóz Herosów. Jedynie Luna wpatrywała się w coś położonego dalej na zachodzie. 

Według synów Hefajstosa podróż miała nam zabrać jakiś dzień, więc jeśli byłoby słonecznie (silniki brały energię z paneli słonecznych), mieliśmy być następnego ranka w Obozie Jupiter. Piesiak, jako orzeł, został już wysłany tam z listem z tą informacją. 

Mimo że Grecy wybudowali dziesięć sypialń na Elpidzie, na pokładzie znajdowało się w tej chwili dwanaście osób. Dwóch mechaników jeszcze można było uznać za bezstronnych, ale wściekły Percy i powstrzymująca go od mordu Annabeth razem z Piper i Clarisse stanowili jedno stronnictwo, podczas gdy drugi obóz składał się z Luny, Marka i Nico. Aleksander udawał dobrego wujka i starał się pogodzić zwaśnione strony. 

Ja nie odnajdowałem się w żadnej grupie. Zawsze, kiedy Luna mówiła "białe", ja powinienem powiedzieć "czarne", ale z kolei Mark był po jej stronie, a mnie, mimo złamanego nosa, zależało na utrzymaniu z nim dobrych relacji. Nikt z załogi nie nadawał się dla mnie na przyjaciela. Nie miałem wysokich wymagań, ale kilka kryteriów musiał spełniać. 

W głowie kotłowały mi się też słowa mamy. Bardzo trudno było się dostać na studia aktorskie, więc kiedy ona i inni przechodzili przez etap wstępny, zaprzyjaźniła się ze swoimi największymi rywalami, aby ich poznać. Jej motto na tamten okres brzmiało: "Trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej". Jak widać, to skuteczna technika, bo Edith Johanson była sławna, a pozostali nie. 

Kiedy widziałem stojącą na dziobie Elpidy Lunę, której do niedawna spięte włosy w misterne upięcie latały wszędzie wokół jej głowy, słyszałem niemal głos mamy w głowie. Czułem, że powinienem w jakiś sposób ocieplić nasze relacje. Wolałem wiedzieć, co knuje i jakie ma plany. Bardzo mi zależało, aby wygrać i przeżyć w walce z Eris. Teraz nie ona była moim głównym wrogiem, lecz stawała się nim Luna. 


Po wyruszeniu na zachód i minięciu Nowego Jorku, Leo oddał kontrolę nad Elpidą automatowi ze sztuczną inteligencją, którego nazwał Gwen. Mówiła lekko skrzeczącym głosem, przez co przypominała mi moją humorzastą nauczycielkę, która rozdmuchiwała problemy i potrafiła być naprawdę irytująca. Nawet w najlepszych prywatnych szkołach dało się spotkać grono pedagogiczne, które specjalnie cię obleje, tylko po to, by zobaczyć twoją minę. 

Pierwsze zebranie zostało zorganizowane w mesie. Po wejściu tam odczułem lekkie zdezorientowanie. Jeszcze rano stał tu prostokątny stół z dziesięcioma krzesłami, w tym jednym z wyższym oparciem, typowo dla przywódcy. (Na moim statku mój fotel był jeszcze bardziej okazały. Jak tron dla króla.) Jednak teraz blat nabrał okrągłych kształtów, a wszystkie siedziska wyglądały identyczne. Luna stała oparta blada o ścianę, ale patrzyła na to z zadowoleniem. 

Leo miał nieco inną minę, gdy to zobaczył. 

— Ten stół... To nie ja... Dobra, ludziki, ktoś się przyznaje czy Gwen ma puścić nagranie z kamer? 

— Równość — odpowiedziała lakonicznie Luna, bawiąc się wisiorkiem w kształcie lilii. 

Annabeth przewróciła oczami, a Leo głęboko westchnął. 

— Mam trzy pytania — zabrałem głos. — Jak to niby zrobiłaś? Po co to zrobiłaś? I czy wszędzie tu jest monitoring? 

— Oprócz łazienek, widzę wszystko — odezwała się Gwen ze sprytnie poukrywanych głośników. Więc jeśli chcecie podłubać sobie w nosie, idźcie do łazienki. Nie mam ochoty tego oglądać. Zresztą nie wypada tak się zachowywać w towarzystwie damy. 

— Ale ty jesteś wszędzie. Kierujesz nawet wodą pod prysznicem. 

— Twoja strata. 

Na ekranie wielkości plazmówki zawieszonym na ścianie, pojawił się obraz niczym z telewizora ochrony w centrum handlowym – całe multum małych kwadracików pokazujących widok z różnych miejsc na statku. W rogu znajdował się obraz korytarza oraz drzwi łazienki. Wkrótce dało się usłyszeć z jej środka krzyk. Parę sekund później wyszedłem z pomieszczenie mokry od stóp do głów. 

— Chciałem tylko umyć ręce pod umywalką, a tymczasem słuchawka spod prysznica zaczęła wariować i mnie oblała — tłumaczyłem się, jednocześnie patrząc w ścianę, mając nadzieję, że Gwen zobaczy mój wściekły wzrok. — Valdez, po co ci w ogóle te głupie kamery?! — wściekłem się. 

— Dla jasności — Leo uniósł ręce, jakby chcąc udać niewinnego — nie do inwigilacji. Nikt nie będzie przeglądać tych nagrań, jeśli nie będzie takiej potrzeby. 

— A teraz taka zaistniała? 

— To Gwen. Gwen, nieładnie zrobiłaś. Masz szlaban na... yyy... na najnowszą aktualizację systemu. 

— Że co?! — zaskrzeczała tak, że brzmiała jak sroka. — Nie możesz mi tego zrobić! Zdejmij mi szlaban, bo sama ją sobie ściągnę. 

— Wtedy się rozkalibrujesz. 

— To zboczę z kursu. Zamiast do obozu polecicie na Kubę. 

— To cię wyłączę. 

— Nie poradzisz sobie beze mnie. 

— Chcesz się o to założyć? 

Gwen wydała pomruk niezadowolenia. 

— Niech ci będzie. 

— Możemy wreszcie zawrócić rozmowę na właściwe tory? — Sam byłem zirytowany kłótnią Valdeza z komputerem pokładowym. — Co z tego, jeśli nagrania nie będą przeglądane, jeśli ty i Gwen macie do nich prosty dostęp. 

— Kochanieńki, gdybym chciała waszych kompromitujących zdjęć, weszłabym po prostu na Valdezopedię. 

— A skoro już mówimy o Valdezopedii... — zaczęła Annabeth, ale Leo uciszył ją gestem ręki. 

— Nie teraz. Póki co jestem zajęty. Muszę pokazać wiele rzeczy Jake'owi. — Poklepał przyrodniego brata po ramieniu. — Gwen wymaga jeszcze poprawek...

— Wypraszam sobie! Ja już jestem idealna. 

— Należałoby złagodzić ci temperament — stwierdziłem. 

— Grabisz sobie, Solisie. Na twoim miejscu omijałabym łazienkę szerokim łukiem. Och, klucz ptaków na dziewiątej. 

— Już idę się tym zająć — powiedział Jake, po czym wyszedł z mesy. 

— Czy statek mogą namierzyć Diskordy? — zadała pytanie Leo Luna. 

— Jeśli wszyscy zamierzacie używać telefonów i iryfonów, to tak. Jednak Elpida ma różne pola ochronne, między innymi kadłub z niebiańskiego spiżu, więc raczej powinniśmy być niewykrywalni. 

— Raczej? — Luna uniosła brew. 

— Nie mogę ci tego zagwarantować na sto procent, księżniczko. — Zmierzwił jej włosy. — Zobaczę jak radzi sobie Jake. 

Również opuścił pomieszczenie. Pozostali usiedli do stołu, mając w planach wreszcie zacząć zebranie. 

— Nikt z was nic nie zapomniał? — zapytała Luna. 

Niemrawo pokręcono głowami. 

— Co z pokojami? — spytałem. Spotkało się to ze zdziwionymi spojrzeniami. — Jest ich za mało. 

— Trzy osoby będą mieć wartę tej nocy — odpowiedziała mi Clarisse. Je mina była jeszcze straszniejsza niż oczy Annabeth. — A później wy będziecie mieć własny statek. 

— To "wy" nie zabrzmiało zbyt przyjaźnie. — Spojrzałem na nią niechętnie. Była tak grecka jak tylko się da. 

— O co ci chodzi? Specjalnie szukasz dziury w całym, aby tylko mieć się o co pokłócić? — Zacisnęła pięści. 

— Hej, bez spiny — zareagował Mark. — Lecimy dopiero pierwszą godzinę, konflikty odłóżcie na później. 

— Odezwał się Mister Pokój — burknąłem. 

Jego mina się zmieniła. 

— Lecz ja, pomimo że mam wielką ochotę ci przyłożyć, powstrzymuje się. 

Tak mniej więcej wyglądały moje starania o dobre stosunki. 


Koło dziewiętnastej lecieliśmy już nad Wielkim Kanionem. Leo dorzucił mocy do silników, dzięki czemu podróż miała trwać jeszcze krócej. Tymczasem Piesiak zdążył wrócić z krótkim listem od konsuli:

Dziękujemy za informację. Czekamy na was. Zawiadomcie nas w razie jakichkolwiek kłopotów.

Reyna Ramirez-Arellano

Frank Zhang

Większość herosów rozeszła się po całej Elpidzie. Annabeth, Piper i Clarisse spiskowały w mesie, a Percy, Leo i Jake oglądali jakiś horror w salonie. Aleksander siedział z nimi, by sprawdzić, czy to aby odpowiednie dla ich wieku. Nico gdzieś zniknął (może zaszył się u siebie). Ja jednak postanowiłem znaleźć Lunę. Odnalazłem ją w infirmerii. Razem z Markiem przekładali z miejsca na miejsce wszystkie medyczne rzeczy jak bandaże, leki czy jakieś zioła. 

— Co wy robicie? — zapytałem, patrząc na ten bałagan ze zdziwieniem. 

— To mnie denerwuje — odrzekł krótko chłopak. 

— Nie rozumiem. — Pokręciłem głową. 

— Kayla poukładała wszystko alfabetycznie, a to nie ma sensu. — Sięgnął do najwyższej półki po nektar. — Lepiej, aby leżało to tematycznie. 

— I tylko dlatego robicie tę rewolucję? 

Nie odpowiedzieli. 

— Luna, czy mógłbym cię zabrać na chwilę? 

Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie. Mark zaczął uważnie mnie obserwować. 

— O co chodzi? — zapytała. — Coś się stało? 

— Chciałbym ci coś pokazać. Jeśli nie wrócę z Luną do zachodu słońca — zwróciłem się do syna Apolla — możecie wysłać za mną list gończy, zabić czy co tam innego. 

Mark i Luna wymienili spojrzenia. Niemal miałem wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie. 

— Uważaj na siebie. — Mark pocałował dziewczynę w czoło, patrząc nadal na mnie krzywo. — Uważaj na niego. 

— W sensie ma się mną opiekować czy być uważna, bym jej nie zabił. 

— Skłaniałbym się raczej ku temu drugiemu. 

Mruknąłem z niezadowoleniem. 

— Weź Miętuskę — powiedziałem. 


Na pokładzie tak wiało, że słowa nie trafiały do uszu rozmówcy, lecz odlatywały razem z wiatrem. Moje nażelowane włosy poddały się żywiołowi i wpadały mi do oczu. A rano tak długo je układałem! 

— Co chcesz mi pokazać? — zadała pytanie z ciekawością. — Wielki Kanion? 

— Tak, ale z innej perspektywy. 

Dałem umówiony znak Piesiakowi, który zamienił się w dumnego, wysokiego ogiera o kawowym umaszczeniu. Jego grzywa falowała, jakby stał przed wielkim wiatrakiem na planie filmowym. Luna cofnęła się od niego o krok, kiedy rozłożył szeroko swoje wielkie skrzydła. 

— Lecimy na przejażdżkę — oznajmiłem. — Wsiadaj na swojego pegaza. 

Nie przewidziałem tego, że Luna zawsze musi wtrącić swoje trzy grosze. Skinęła głową na Miętuskę, ale ta, zamiast przemienić się w skrzydlatego konia, stała się kremowym gryfem ze złoto-srebrnymi piórami w skrzydłach. 

— Co ty robisz? — zapytałem lekko skonfundowany. 

— Łatwiej wsiąść — odpowiedziała wymijająco. 

Przewróciłem oczami. Nie denerwuj się, Sol. Wytrzymaj z nią chociaż przez ten wieczór. Opłaci ci się to. 

— Pamiętasz plan? — szepnąłem do Piesiaka. — Nie zawiedź mnie. 

Wypuścił gwałtownie powietrze, jakby obrażony tym, że w niego nie wierzę. Po chwili jego kopyta zastukały w pokład. Przeskoczył przez reling i zanurkował. 

W pierwszej chwili chciałem krzyczeć. Dzień był słoneczny, bezchmurny, więc dokładnie widziałem zbliżające się szybko dno kanionu. Wiatr huczał mi w uszach, a włosy latały we wszystkie strony. 

Prosiłem Piesiaka, aby tylko pokazał nam kanion, ale on zaplanował inną trasę. 

Kiedy zanurkowaliśmy w kanionie, zacząłem wrzeszczeć. Już myślałem o jakiejś sentencji na mój nagrobek, typu "Tu spoczywa najlepszy bohaterski heros stulecia, syn Jupitera, który zginął głupią, ale odważną śmiercią". W ostatniej chwili Piesiak poderwał się do góry, biorąc ostry zakręt i ledwo przeciskając się przez zwężenie skał. Na wyciągnięcie ręki miałem ściany skalne. Trzymałem się kurczowo jego grzywy, kiedy znowu wzbił się w górę. 

Przeleciał przez kolejne zwężenie kanionu i gwałtownie skręcił, robiąc po drodze beczkę. Nie miałem siły już wrzeszczeć. Ponownie zanurkował, jakby chciał przyprawić mnie o jeszcze więcej emocji. 

Nigdy nie bałem się latać, nie miałem lęku wysokości. Raz jechałem kolejką górską i w porównaniu z tym, była to ośla łąka. Kiedy po raz kolejny daliśmy nagłego nura w dół, zamknąłem oczy. Czułem jeszcze wiele skrętów, wzrostu i spadku wysokości, lecz to nie było na moje nerwy. Robiło mi się niedobrze, bo mój żołądek i jego zawartość były miotane na różne strony, ale pomiędzy falami mdłości udawało mi się wrzeszczeć z przerażenia. 

Po następnych akrobacjach miałem wrażenie, że na moment straciłem przytomność, ponieważ kiedy otworzyłem oczy, lecieliśmy już spokojnie do już bardzo bliskiego miejsca, do którego zmierzaliśmy. Lecz Piesiak musiał ten ostatni odcinek drogi wykorzystać na popisy, przez co zaczęło mi się dokładnie przypominać, co ostatnio jadłem. 

Kiedy usłyszałem stukot kopyt o skały, otworzyłem oczy. Zsunąłem się prędko z grzbietu konia, podbiegłem nad krawędź kanionu i zwróciłem swój ostatni posiłek. 

Nawet okropny posmak w ustach nie mógł zepsuć tej chwili. Widok z miejsca, w którym stałem, był cudowny. Wszędzie czerwone skały poorane wąwozami niczym twarzy wojownika bliznami. Słońce rzucało na nie ostatnie ciepłe promienie, chowając się powoli za chmurami i horyzontem. Długie cienie kładły się na zboczach, nadając ścianom nierówną fakturę. Byliśmy tak wysoko, że dołem zdawał się płynąć maleńki, dziki strumyk, chociaż zapewne to potężna rzeka. 

— To jest przepiękne. — Luna ześlizgnęła się z gryfa. Wydawała się oczarowana. Światło zachodzącego słońca nadało jej twarzy zdrowych kolorów. — Nigdy nie widziałam Wielkiego Kanionu z bliska. A to droga...

— To wina Piesiaka. — Podniosłem się z ziemi, otrzepując ręce. Mój błędnik nadal szalał. — Sam wybrał taką trasę. 

Piesiak zarżał. 

— Więc należy mu się kostka cukru. 

— Niby dlaczego? 

— Bo ta trasa była niesamowita. Takie emocje, wiatr we włosach...

Uśmiechała się szeroko. Nie był to ten jej delikatny, subtelny, nieraz wymuszany uśmiech, lecz idealnie zgrywał się z lekko zaczerwienionymi policzkami. Delikatne podmuchy poruszały jej lśniącymi teraz na złoto kosmykami z kompletnie rozwalonej fryzury. Reszta brązowych włosów falowała jak u Pocahontas, nadając jej magicznego wyglądu. 

Usiedliśmy blisko krawędzi klifu, przodem do słońca. Do zachodu zostało niewiele czasu, ale potrzebowałem tej chwili oddechu. Teraz już nie ufałem Piesiakowi i obawiałem się, że z powrotem przewiezie nas tą samą trasą. 

— Czemu akurat to miejsce? — spytała Luna, wygrzewając się w słońcu. 

Zastanawiałem się chwilę nad odpowiedzią, aby nie zdradzić za dużo. 

— Moja mama zakochała się w Ameryce właśnie przez Wielki Kanion. Kiedyś grała w filmie westernowym w okolicy. Na te parę miesięcy przeprowadziła się ze mną do San Francisco. Raz zabrała mnie na plan zdjęciowy, aby pokazać właśnie to miejsce. 

— Miało ono dla niej jakieś szczególne znaczenie? 

— Co masz przez to na myśli? 

— Czy tu poznała Jupitera? 

Przygryzłem wargę. 

— Nie wiem. Mama rzadko o nim mówiła, aby nie sprawić przykrości ojczymowi. 

— Masz ojczyma? — Pokiwałem głową. 

— Kiedy Jupiter odszedł, mama została na lodzie. Ja byłem malutki, więc nie mogła wrócić do pracy aktorki, bo nie miałby się mną kto zająć. 

— Dziadkowie? 

— Mama pochodziła z tradycyjnej angielskiej rodziny, więc jej rodzice źle patrzyli na aktorstwo. Nie chciała prosić ich o pomoc. Na szczęście trafiła na ojczyma, który jej pomógł. Znał prawdę o Jupiterze. Mama go kochała i nigdy tego nie ukrywała, więc starała się o nim nie mówić w obecności ojczyma. — Spoglądałem na horyzont. — Jedynie kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy opowiadała mi co nieco o ojcu. 

— Mama cię kocha — stwierdziła krótko. 

Przytaknąłem. 

— W zeszłym roku, kiedy mama przyjechała tu na zdjęcia do jakiegoś romansu, wzięła mnie ze sobą. Chodziłem do amerykańskiej szkoły, gdzie odnalazł mnie jeden z satyrów. 

— Ale mówiłeś, że już wcześniej wiedziałeś, kto jest twoim ojcem. 

— Nie wiedziałem. Mama nigdy nie używała jego imienia. — Odgarnąłem włosy z czoła. — Po tym jak wyjechałem do obozu, a kręcenie zdjęć się skończyło, mama wróciła do Londynu do ojczyma. Nie widziałem jej już prawie pół roku. 

Luna miała nieco nieobecny wzrok. Słońca tak oświetlało jej twarz, że kogoś mi przypominała. 

— Twoja mama też jest sławna? — zapytałem, na co drgnęła, budząc się jakby ze snu. 

Chwilę zajęło jej odpowiedzenie. 

— Była modelką, później dorabiała trochę aktorstwem i projektowaniem mody. Chociaż "dorabianie" to nie jest chyba najlepsze określenie. Czasami jednak zastanawiam się, z czego tak naprawdę była sławna. 

— Była? Już nie jest? 

Zwlekała z odpowiedzią. 

— Nadal jest sławna, ale na co jej to teraz? 

— Moment... Dlatego mieszkasz... mieszkałaś z opiekunami prawnymi, bo twoja mama nie żyje? 

Przytaknęła. 

— Zginęła w wypadku samochodowym w Las Vegas. 

Coś zaświtało w mojej głowie. 

— To nie jest ta ładna blondynka? Chyba jesteś do niej podobna. 

Zaśmiała się gorzko. 

— Nie wiem, czy potraktować to jako komplement. 

— Dlaczego? 

— Mama była światową modelką, Miss Świata, grała w oscarowym filmie i siedziała na jednym z największych majątków. A zostaje zapamiętana jako "ta ładna blondynka". 

Luna wydawała się zamyślona. Sam zaczynałem się zastanawiać nad jej słowami. Mimo że pewnie by nie chciała, dostrzegałem między nią i tą "ładną blondynką" coraz więcej podobieństw. 

— Chyba pora już wracać — wstała — bo Mark nie będzie mieć oporów przed zabiciem cię. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top